Wieczór 13 marca 1944 r. był niesłychanie mroźny i wietrzny. W rozłożystej nadwiślańskiej Twierdzy Dęblin, zamienionej przez Niemców na Oflag 77, trwały przygotowania do załadunku włoskich jeńców wojennych do wagonów. Z powodu przeludnienia, mieli być oni przewiezieni do innego obozu w głębi Rzeszy.
Po rewizji przeszło setkę Włochów zamknięto w dwóch barakach przy torach, gdzie mieli czekać na podstawienie pociągu. W tłumie zbitym w jednym z pomieszczeń stało obok siebie trzech oficerów w kapeluszach z piórkiem, charakterystycznych dla Alpini, czyli elitarnej formacji strzelców alpejskich. Mężczyźni cicho rozmawiali, czujnie rozglądając się na boki. Byli to Ezio Micheli, Enzo Boletti i Franco Mancini. Myśl o ucieczce z niewoli od dawna była ich obsesją. O ile przebywając za murami potężnej twierdzy podjęcie takiego działania miało małe szanse powodzenia, o tyle podróż pociągiem stwarzała im całkiem nowe możliwości. Niepokorni i zdeterminowani młodzieńcy uzgodnili, że spróbują zwiać przy pierwszej nadarzającej się okazji. Z myślą o jej stworzeniu Micheli dyskretnie zdjął ze stojącego w baraku piecyka żeliwną kratę i spakował ją do plecaka. Ten przedmiot okazał się dla nich kluczem do wolności.
Wkrótce Włochów załadowano do podstawionych na rampę bydlęcych wagonów i cały skład ruszył w kierunku Warszawy.
Ledwie transport znalazł się poza Dęblinem, gdy Micheli z kolegami zaczęli, przy pomocy żeliwnej kraty, forsować deski i drut kolczasty, zabezpieczające jedyne wąskie okno w górnym rogu wagonu. Po kilku minutach operacja zakończyła się sukcesem - można się było przez nie bezpiecznie przecisnąć na zewnątrz. Micheli, Mancini i Belotti wyskakiwali kolejno, staczając się po ośnieżonym nasypie. Koledzy wyrzucili za nimi ich plecaki i wojskowe płaszcze. Nie padł żaden strzał. Eskorta szczęśliwie niczego nie zauważyła.
Po chwili trzej przyjaciele ściskali się uradowani, że wreszcie są na wolności. Ich euforia nie trwała długo. Zreflektowali się, że są w środku kraju, którego języka i geografii kompletnie nie znali. Przypomnieli sobie o niemieckich patrolach i pościgu. Poczuli powiew mroźnego wiatru i to ich otrzeźwiło. Zdecydowali, że muszą szybko oddalić się od torów i głównych dróg, po czym poszukać schronienia. Ruszyli więc na północ, zagłębiając się wąską ścieżyną w mrok lasu. Szli lekko. Byli nadal w dobrych nastrojach, mimo dojmującej niepewności, co przyniesie jutro.
Jeniec nr 7360
Opowieść o przygodach trzech włoskich jeńców w okupowanej Polsce znamy dzięki wspomnieniom jednego z nich - Ezio Michelego - pt. „Kriegsgefangenen? Nie! Uciec i walczyć”. Z całej trójki to on miał najwięcej szczęścia.
Micheli pochodził z urokliwego miasteczka Bagni di Lucca, położonego w górach Toskanii, słynącego z termalnych źródeł. Przyszedł na świat 27 grudnia 1915 r. Dojrzewał blisko natury. Jego ojciec, Amadeo, często zabierał go na wędkowanie lub polowanie w Apeniny czy Alpy Apuańskie. Dzięki temu już jako nastolatek młody Ezio stał się zapalonym myśliwym i niestrudzonym piechurem. Takie zamiłowania, w połączeniu z militarystycznym duchem rządów Mussoliniego, z pewnością ułatwiły mu wybór przyszłej kariery. Po ukończeniu gimnazjum w Lukce, w latach 1933-35, Micheli kształcił się na pilota wojskowego w Casercie i Rzymie.
W 1936 r. - po skończonych kursach i już w randze podporucznika - Ezio Micheli trafił do pogrążonej w wojnie domowej Hiszpanii. Był jednym z 80 tys. włoskich żołnierzy, których Mussolini wysłał na pomoc generałowi Francisco Franco. Toskańczyk nie zabawił długo na Półwyspie Iberyjskim. W czasie odbywania jednego z pierwszych lotów bojowych został postrzelony z ziemi przez republikańskiego piechura. Był lekko ranny w nogę. Jednak w czasie pobytu w szpitalu jeden z lekarzy zdiagnozował u niego tachykardię, czyli przyspieszone tętno. Co prawda nie zawsze jest ono objawem chorobowym, ale medycy byli nieugięci. Mimo protestów Michelego zabronili mu latać samolotem i wysłali z powrotem do Włoch.
Młodzieniec chciał dalej służyć ojczyźnie z bronią w ręku. Dlatego też w 1941 r. zaciągnął się w szeregi Alpini - elitarnych strzelców alpejskich - najstarszej tego typu formacji na świecie. Ukończył szkołę oficerską i został porucznikiem. Nie zdążył jeszcze na dobre powąchać prochu, gdy ku niezwykłym przygodom nad Wisłą pchnął go prąd wielkiej historii.
Pod koniec lipca 1943 r. upadł rząd Benito Mussoliniego. W październiku nowy premier Włoch, marszałek Pietro Badoglio, znalazł się w części kraju zajętej przez aliantów. Wówczas wypowiedział wojnę Niemcom. Tym samym w północnej części Italii, nadal kontrolowanej przez Wehrmacht, rozpoczęły się aresztowania wszystkich włoskich żołnierzy, którzy „odmawiali współpracy”. Jesienią 1943 r. rozbrojono bądź internowano 725 tys. z nich. Z tej masy ok. 100 tys. wysłano do obozów jenieckich w Polsce.
Ezio Micheli wylądował w niemieckiej niewoli już na początku września 1943 r. Pojmano go podstępem, po drobnej potyczce Alpinich z Wehrmachtem w Val Gardenie. Nadano mu numer 7360. Potem przewieziono go, razem z innymi włoskimi żołnierzami, do Oflagu 77 zorganizowanego w Twierdzy Dęblin.
Za murami XIX-wiecznych carskich fortyfikacji przetrzymywano już jeńców sowieckich i francuskich. Wkrótce zapełniły się one kolejnymi transportami Włochów.
Żołnierze z południa Europy bardzo źle znosili tamtejsze prymitywne warunki bytowania. Część z nich mieszkała w barakach, część w ziemiankach. Jednak dla wielu zabrakło miejsca w pomieszczeniach i przebywali oni stale na dworze, pozbawieni jakiejkolwiek ochrony przed chłodem, deszczem i śniegiem. Dodatkowo wyczerpanie fizycznie z powodu głodowych racji żywnościowych i zupełne nieprzyzwyczajenie do surowego klimatu powodowały wysoką zapadalność na choroby, które najczęściej kończyły się śmiercią.
Ezio Micheli radził sobie jak mógł. Przede wszystkim starał się zdobyć żywność dla siebie i najbliższych towarzyszy niedoli. Wszedł w komitywę z funkcyjnymi jeńcami rosyjskimi. On przynosił im zegarki ręczne, oni w zamian dawali mu chleb, sztuczny miód lub marmoladę. Potem, ze swoim kolegą Franco Mancinim, kradł także z niemieckich magazynów buraki, ziemniaki i mąkę. Dzięki tym zdobyczom udało im się szczęśliwie przetrwać fatalne warunki w Dęblinie, zachowując werwę i zdrowie.
Od początku 1944 r. Micheli, Mancini i Enzo Boletti (znajomy Manciniego) tylko czekali na okoliczności sprzyjające ucieczce. Gdy 13 marca rano dowiedzieli się o nadchodzącym transporcie, zdecydowali, że muszą spróbować zbiec z wagonu, bo taka szansa prędko się nie powtórzy. Wykorzystali ją. Wieczorem byli już wolni.
Włosi u „Tomasza”
14 marca nad ranem trzej wymęczeni wielogodzinnym marszem Włosi postanowili zapukać do pierwszej lepszej chaty w jakiejś wsi. Zostali serdecznie przyjęci przez chłopską rodzinę i podjęci ciepłym posiłkiem. Przespali się i gdy zapadł zmierzch wyruszyli w dalszą drogę. Tak dotarli do Maciejowic, gdzie miejscowy ksiądz, z którym wiedli rozmowy po łacinie, także zaofiarował im poczęstunek i miejsca do spania. Kolejnej nocy, z pomocą miejscowego rybaka, przeprawili się przez Wisłę i okrążyli Kozienice od południa. W jednej ze wsi w tym rejonie, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, spotkali Polaka - robotnika, który szmat czasu mieszkał nad Sekwaną i z którym mogli swobodnie rozmawiać po francusku. Ten skontaktował ich z miejscową grupą partyzancką Batalionów Chłopskich pod dowództwem Józefa Abramczyka ps. „Tomasz”. I tak 17 marca 1944 r. we wsi Krasna Dąbrowa trzej Włosi - pod pseudonimami „Lotnik” (Micheli), „Franek” (Mancini) i „Czarny” (Boletti) - oficjalnie zostali włączeni w szeregi żołnierzy polskiej partyzantki i otrzymali po karabinie. Okoliczność tę uświetniła uczta i tęga popijawa.
10 dni później - w wiosce Grzywacz nieopodal Czarnolasu - Włosi uczestniczyli w zwycięskiej potyczce z niemiecką żandarmerią i „granatowymi” policjantami ze Zwolenia. Leśni zabili czterech przeciwników, a kolejnych czterech wzięli do niewoli.
Niestety, w czasie walk został ranny Mancini. Odłamek utkwił mu pod łopatką. Konieczna była operacja. Dlatego też 30 marca rano dwaj towarzysze postanowili zabrać go na furmance do szpitala w Kozienicach. Niestety, po drodze natknęli się na dobrze uzbrojony patrol żandarmerii. Wybuchła strzelanina. Wszyscy trzej partyzanci zginęli.
Najazd i wielka bitwa
Najbardziej udaną operacją, w jakiej uczestniczyli Boletti i Micheli, był najazd na Pionki - przemysłowe miasteczko, gdzie znajdowała się silnie chroniona fabryka amunicji i spore magazyny. W ataku brały udział oddziały „Tomasza” i por. Ignacego Pisarskiego ps. „Maryśka” (w sumie przeszło stu ludzi). Na czele połączonych sił stał kpt. Zbigniew Otwinowski ps. „Gryf”, dowódca oddziału Inspektoratu Radomskiego AK. Oto przebieg akcji w relacji Michelego:
„Zanim weszliśmy do Pionek [4/5 kwietnia 1944 r.] poprzecinaliśmy wszystkie kable telefoniczne, aby całkowicie odizolować miasto. W dzielnicy zamieszkanej przez niemieckich cywilów weszliśmy do niektórych domów i rozmieściliśmy w każdym z nich na straży po dwóch ludzi - z rozkazem zabicia wszystkich tam zgromadzonych, jeśli żołnierze w mieście stawiliby opór. Kilku przestraszonych ludzi wysłano do koszar niemieckich oraz policji „granatowej” z informacją, że miasto zostało zajęte przez liczny oddział partyzantów, którzy - jeśli padnie w nich choćby jeden strzał - zabiją najpierw wszystkich cywilów niemieckich, a potem napadną na koszary i wysadzą je w powietrze, by schwytać wszystkich przebywających tam żołnierzy.
Po powrocie wysłanników (oczywiście śledziliśmy każdy ich ruch, aby wszystko było cały czas pod kontrolą) i po uzyskaniu zapewnienia, że wykonali otrzymane rozkazy, rozpoczęliśmy wcześniej uzgodnioną akcję. Ja wraz z kilkunastoma partyzantami i z dwoma karabinami maszynowymi otrzymałem zadanie kontrolowania koszar, w których stacjonowało ponad dwustu żandarmów. Na rozległym placu przed koszarami ustawiliśmy karabiny w bezpiecznym miejscu, z którego jednocześnie można było ostrzeliwać zarówno wyjście z koszar, jak i okna, uniemożliwiając w ten sposób próby ucieczki. Okazało się jednak, że żandarmi nie tylko nie próbowali wyjść, ale nawet nie otwierali okien, by rozeznać się w sytuacji. Wszystkie inne miejsca, w których znajdowali się niemieccy żołnierze i „granatowa” policja, zostały także dobrze obsadzone.
Podczas gdy część z nas miała za zadanie kontrolować niemieckich żołnierzy, inni przeszukiwali wszystkie magazyny niemieckie, zarówno cywilne, jak i wojskowe. Kiedy kilka godzin później byliśmy gotowi do drogi powrotnej, za nami ciągnęły się liczne wozy obładowane zabranymi rzeczami, które miały być rozdane wśród ludności cywilnej.”
W następstwie tak zuchwałego napadu, Niemcy rzucili w rejon Puszczy Kozienickiej silne oddziały wojskowe. Kilka tysięcy żołnierzy Wehrmachtu - wspieranych przez artylerię i samoloty - ruszyło na liczące około 200 partyzantów zgrupowanie „Gryfa”, stacjonujące we wsi Molendy. 7 kwietnia rano w małej miejscowości rozpętało się piekło. Kilka domów trafiły bomby lotnicze. Zaskoczeni atakiem żołnierze AK zostali zamknięci w pierścieniu okrążenia przez wielokrotnie silniejszego wroga. Nie stracili jednak zimnej krwi. Bronili się rozważnie przez kilka godzin. W końcu, jak relacjonował Micheli, znaleźli słaby punkt w niemieckim pierścieniu i skoncentrowali na nim swój kontratak. Udało się. Wehrmachtowcy padali martwi bądź uciekali. Koniec końców większość partyzantów wycofała się przez zdobyty korytarz w głąb masywu puszczy. W toku całego starcia po polskiej stronie poległo jedynie 17 partyzantów i dwóch cywilów. Niestety, Niemcy zdobyli cały tabor zgrupowania, w tym wiele „fantów” zdobytych wcześniej w Pionkach. Bitwa pod Molendami jest uważana za największe zwycięstwo AK w rejonie Kozienic w czasie całej wojny.
Micheli i Boletti walczyli w szeregach partyzantów z Puszczy Kozienickiej jeszcze kolejne trzy miesiące. Brali udział w wielu udanych zasadzkach na niemieckie konwoje czy napadach na magazyny, jednak nie były to operacje czy bitwy o skali porównywalnej do działań z przełomu marca i kwietnia 1944 r.
Micheli w swoich wspomnieniach pozostawił bardzo pozytywny obraz mieszkańców tego regionu, a szczególnie swoich towarzyszy broni. Jedynym wyjątkiem jest pewien ksiądz, kapelan z oddziału partyzanckiego, w którym służył. Duchowny, według relacji Włocha, miał w zwyczaju obszukiwać trupy zabitych po bitwie. Zdejmował im pierścionki, obrączki, a nawet dłubał bagnetem w zębach, poszukując złotych koronek. - Ci luteranie spalili mój kościół, muszę go teraz odbudować za ich pieniądze - tłumaczył się potem zakłopotany.
Powroty
Pod koniec lipca 1944 r. Micheli i Belotti wyruszyli na południe Polski, w drogę powrotną do Włoch, cały czas wspomagani prze kolejne oddziały AK. Od końca sierpnia ukrywali się z innymi partyzantami w górach nieopodal Szczawnicy. To tutaj Micheli poznał powabną łączniczkę, Zofię Noworytę ps. „Szarotka”. Młodzi momentalnie zakochali się w sobie. Po kilku tygodniach znajomości, w październiku 1944 r., wzięli ślub.
Ezio Micheli, z ciężarną już żoną, opuścili Polskę dopiero 10 maja 1945 r. Do Włoch dotarli po miesiącu. Niedługo potem przyszedł na świat syn - Marcello - pierwsze z ich pięciorga dzieci.
Po wojnie Micheli zajął się handlem. W 1991 r. za swoje zasługi otrzymał polskie obywatelstwo. Zmarł w 1998 r.
Enzo Boletti miał mniej szczęścia. W lutym 1945 r. rozdzielił się z Michelim. Miał nadzieję, że wcześniej wróci do Włoch z pomocą Sowietów, którzy rozgłaszali, że organizują repatriację. Popełnił wielki błąd. Aresztowano go i wywieziono do ZSRR. Dwa lata spędził na Łubiance, a kolejnych osiem w łagrze. Do Włoch wrócił dopiero w 1954 r. Zmarł w 2005 r.
Bibliografia:
- „Karta” nr 99 (wiosna 2019)
- E. Micheli - „Kriegsgefangenen? Nie! Uciec i walczyć”
- J. Abramczyk - "Partyzanci z kozienickiej puszczy"