Bum, bum, bum - rozpaczliwe walenie w burtę kutra pierwszy usłyszał Józek. Włosy stanęły mu dęba. Wiedział, że dwaj koledzy ukryci w zbiorniku na wodę, duszą się. Pobiegł do Mietka i zbudził go.
- Choć szybko, bo oni biją w zbiornik! - syknął przerażony.
Zdążyli. Dwaj ledwie żywi wygramolili się ze zbiornika i chyłkiem zeskoczyli z kutra. Przez dziurę w płocie uciekli z kołobrzeskiego portu. Nikt ich nie zauważył, ubecy nie wyśledzili. Był maj 1951 roku. Tak się skończyła pierwsza próba ucieczki do wolności.
Wiedzieli, że znów będą próbować. Szwecja śniła im się co noc.
Szczegóły tej niezwykłej akcji poznaliśmy dzięki Grzegorzowi Wróblewskiemu ze Szwecji. To syn Mariana Wróblewskiego, jednego z piątki uciekinierów.
Wszystko zaczęło się od rozmowy dwudziestolatków - Mieczysława Nycza i Józefa Tchorka. Spotkali się przypadkowo w kołobrzeskiej knajpie. Nieufni, spięci, zdeterminowani. Wtedy nikt nikomu nie wierzył. Wiedzieli, że ryzykują. Kolega od wódki mógł się okazać ubekiem albo zwykłą świnią, donoszącą ubekom.
- Ciekawe, co jest za horyzontem? - spytał Józek.
- Tam musi być inny ląd, inny świat, inne życie - odpowiedział Mietek. Wymienili spojrzenia.
- Może za morze? - cicho dodał Tchorek.
- Daj nam Boże… - jak echo odezwał się Nycz.
Z ulgą podali sobie ręce. Będą uciekać razem. Obaj pracowali na kutrach w państwowej firmie rybackiej "Barka". Józek był szyprem, Mietek mechanikiem.
Swoją drogę wolności szczegółowo opisał Mieczysław Nycz. W Kołobrzegu mieszkali od kilku lat. Miasto tonęło w gruzach, codziennie napływali nowi przesiedleńcy.
Nycz przywędrował z małopolskiej wioski, wraz z ośmiorgiem rodzeństwa. Ich ojciec, kowal o twardych rękach, wyjechał do Kanady, gdzie harował od świtu do nocy. Pieniądze słał do kraju. Chciał rodzinę sprowadzić do Kanady. Ale nadciągnęła wojna, a po niej komuniści. O ojcu na Zachodzie lepiej było nie wspominać. Na początku lat 50. z Polski nikt już legalnie wyjechać nie mógł. A Kanada kusiła Mietka.
Wcześniej upomniało się o niego Ludowe Wojsko Polskie. Trafił do Marynarki Wojennej. Tam uczył się o okrętowych maszynach. Któregoś dnia podpłynęli w pobliże szwedzkiej wyspy Oland. "Wyszedłem na pokład, zobaczyłem obcy ląd i śniłem o wolności" - we wspomnieniach napisał Nycz.
Gdy wyszedł z wojska, przyjechał do Kołobrzegu. Wynajął mały pokój i czekał na okazję. Po kilku miesiącach pracy na kutrze "Walery" wiedział, że będzie trudno. Bardzo trudno. Odkąd paru Polaków próbowało uciec kutrami do Szwecji, cały port znalazł się pod ścisłą kontrolą Urzędu Bezpieczeństwa.
Administracja "Barki" była naszpikowana ubeckimi szpiclami. Przed wyjściem w morze każdy kuter szczegółowo sprawdzali. Nikt z załogi nie mógł mieć ze sobą lepszego ubrania niż robocze. Podejrzane było posiadanie zdjęć, map, listów i pieniędzy.
Nycz dostrzegł cień nadziei. W zbiorniku na słodką wodę dla załogi kutra było dość miejsca, by ukryć dwóch ludzi.
Szukanie wspólników było bardzo niebezpieczne. Szalał stalinizm. Każdy był podejrzewany i każdy mógł wylądować w więzieniu, choćby za niewinny żart o Stalinie. A co dopiero, gdyby przyłapali go na planowaniu ucieczki.
Mietek i Józek mieli szczęście. Trafili na siebie. Józek był twardy. Prawdziwy lider. W cywilu był fryzjerem. Przystojny, cieszył się powodzeniem u dziewcząt.
Kłopot w tym, że podczas okupacji walczył w Armii Krajowej. Z tego powodu po wojnie był nieustannie przesłuchiwany. Miał dość. Gdy poznał Mietka, zatrudnił się na jego kutrze. Szukali wspólników. Znaleźli Aleksandra Pikulę i Leona (nazwiska nie zapamiętali). Wspólnicy pracowali na lądzie. Pierwszy w warsztacie remontowym, drugi był inspektorem w porcie. W końcu postanowili: pryskają w pierwszych dniach maja.
Przez dziurę w płocie Leon i Olek dostali się do portu i na kuter. Mietek Nycz schował ich w przygotowanej skrytce. Potem on i Tchorek, wraz z resztą załogi, położyli się spać na kutrze. Mieli szczęście: gdy ukryci uciekinierzy zaczęli się dusić i walić w burtę, nikt oprócz nich tego nie usłyszał.
Pierwsza próba skończyła się klęską. Stracili Leona, bo za nic na świecie nie chciał już wejść do cysterny.
- Tam pewna śmierć - kiwał głową.
Ale Leon obiecał, że nikomu nie piśnie o nich ani słowa. Nie pisnął.
Nie zrezygnowali. Niebawem znaleźli dwóch gotowych do ucieczki: Mariana Wróblewskiego (ojca Grzegorza Wróblewskiego) i Tadeusza Szkodowskiego. Wróblewski był urzędnikiem, Szkodowski w porcie naprawiał sieci. Ten pierwszy miał 20 lat i strasznie się dusił w komunie. Marzył o wielkim świecie.
- Ojciec wiedział, że jeśli ucieknie, to rodziców, dwóch braci i siostry może już nigdy nie zobaczyć. Wahał się - twierdzi Grzegorz Wróblewski.
Kandydat na uciekiniera - Tadeusz Szkodowski, do Kołobrzegu przyjechał wraz matką, z Grudziądza. Dobrze znał język niemiecki. Ubekom wydawało się to podejrzane. Tym bardziej, że pomagał niemieckim rybakom, którzy po wojnie mieszkali w Kołobrzegu. Przesłuchania, kilkudniowy areszt, przesłuchania. W końcu Szkodowski musiał podjąć decyzję. I ją podjął: ucieka.
Spiskowcom dopisało szczęście: Tadeusza udało się zatrudnić na kutrze Mietka i Józka. Teraz na pokładzie było ich trzech. Jednak także druga próba się nie powiodła. Choć ukryci w cysternie Marian i Olek powietrza mieli dość (tym razem Nycz nalał do zbiornika znacznie mniej wody), to na pełne morze nie wypuścili ich żołnierze z Wojsk Ochrony Pogranicza. Do dziś nie jest jasne, dlaczego cofnęli kuter i drobiazgowo przeszukali go (do zbiornika na wodę nikt nie zajrzał). Marian i Olek szczęśliwe dostali się na ląd.
Czekali na kolejną sposobność. Tymczasem stało się coś, co mogło się zakończyć fatalnie. W sobotę, gdy pogoda nie pozwalała wyjść w morze, spiskowcy poszli do knajpy na wódkę. Po kilku kieliszkach Tadek zapomniał o ostrożności. Zagadnął szwedzkiego marynarza o to, jak się żyje w Szwecji. Dostrzegł to czujny funkcjonariusz UB. Natychmiast wziął Szkodowskiego na rozmowę.
- Jutro o dziewiątej rano jesteś u mnie w biurze - syknął.
Szkodowski błyskawicznie wytrzeźwiał. Zdjęty strachem, opowiedział to Tchorkowi. Bał się, że podczas przesłuchania zdradzi ich tajemnicę.
Józek Tchorek szybko zareagował. Wypchnął kolegów na środek knajpy.
- Panowie, śpiewamy - szepnął.
Niskim głosem zaintonował rosyjską piosenkę. Pozostali szybko dołączyli. Nie minęło pięć minut, gdy obok nich stanął wyraźnie wzruszony ubek, przyłączając się do koncertu. Gdy skończyli, ubek wziął Tadka na stronę. Powiedział, że już nie musi przychodzić do biura, bo widzi, że Szkodowski jest prawdziwym Polakiem i wiernym komunistą.
Nadszedł czerwiec 1951 roku. Spiskowcy nie chcieli dłużej czekać. Tym bardziej, że udało im się zdobyć broń, a szyper na trzy dni pojechał do domu. 27 czerwca po raz trzeci Olek i Marian schowali się w cysternie. Tym razem kuter wyszedł w morze bez przeszkód. Trójce na pokładzie i dwóm uciekinierom schowanym w cysternie serca biły jak oszalałe. Na kutrze płynęło jeszcze dwóch niewtajemniczonych członków załogi.
- Ojciec mówił, że w cysternie było bardzo ciężko: ciemno, woda po pas, duszno jak w tropiku - opowiadał Wróblewski. - By dodać sobie otuchy, uciekinierzy trzymali się za ręce. Najgorsze było to, że nie wiedzieli, co się dzieje na pokładzie. Nagle klapa zatrzęsła się, zaskrzypiała i otwarła na oścież. Zobaczyli roześmianą twarz Mietka.
- Chłopaki wychodźcie. Jesteście wolni! - krzyknął.
Wygramolili się i padli sobie w objęcia. Jeszcze bali się pościgu. Wojsko mogło zatopić ich na pełnym morzu.
Wzięli kurs na Szwecję. Płynęli całą noc.
Pościgu nie było. Nad ranem obudzili się dwaj niewtajemniczeni rybacy. Byli zdumieni, gdy na pokładzie zobaczyli obcych ludzi. Józek machnął im pistoletem i oświadczył, że płyną do Szwecji. Rybacy byli tak wystraszeni, że całą drogę siedzieli bez słowa.
Kilka godzin później uciekinierzy dostrzegli szwedzki brzeg. 28 czerwca 1951 roku o godzinie 11.30 kuter "Walery" zawinął do portu Simrisham. Piątka uciekinierów płakała jak dzieci.
Szwedzi przyjęli ich dobrze. Gdy usłyszeli, że Polacy chcą dostać azyl polityczny, zaraz się nimi zaopiekowali. Z miasteczka zeszli się ludzie. Częstowali Polaków owocami, papierosami, jedzeniem. Nazajutrz policja przewiozła uciekinierów do obozu dla uchodźców w Ladnskronie. Tam mieli czekać na azyl.
- Radość mieszała im się niepewnością, czy dadzą sobie radę w nowym świecie. Żaden nie znał języka, a z dnia na dzień rosła tęsknota za krajem. Ojciec nieustannie myślał o rodzinie - wspomina Wróblewski.
Azyl dostali jeszcze tego samego dnia. Potem Szwedzi zawieźli ich do małej miejscowości Morgongova. W tamtejszej fabryce Polacy dostali pracę, mieszkanie i nowe ubrania. Zaczynali żyć normalne. Podobało im się, że w sklepach jest wszystko i że głośno można mówić, co się chce.
"Pamiętaliśmy stalinowską propagandę, że na Zachodzie jest gorzej niż u nas. Tymczasem Szwecja w porównaniu z Polską to był prawdziwy raj" - napisał później Mieczysław Nycz.
Po roku rozjechali się. Józek i Tadek dotarli do Kanady. Reszta na zawsze została w kraju, do którego uciekli.