Urzędnik bankowy przychodzący codziennie do pracy w jednym z londyńskich banków pewnie nie wzbudzał nadmiaru zainteresowania petentów. Grzeczny, kompetentny, dobrze wykonujący swoje obowiązki. Owszem, nazwisko sugerowało, że nie jest rodowitym Brytyjczykiem, ale przecież każdy wyspiarz wiedział, że w imperium osiadło po wojnie wielu zdradzonych przez aliantów Polaków próbujących jakoś ułożyć sobie życie w nowej rzeczywistości.
Gdyby ci ludzie wiedzieli, że ów urzędnik przed wojną, która zmieniła oblicze Europy, był polskim szpiegiem, superwywiadowcą pracującym w jednym z najbardziej brunatnych miast III Rzeszy, w Breslau, może nieco inaczej by na niego spojrzeli?
Bruno Grajek, syn siodlarza Michała Grajka i Stanisławy z domu Genga, urodził się w berlińskiej dzielnicy Spandau i aż do matury mieszkał i uczył się w stolicy Niemiec. Dzięki temu miał niezbywalne w pracy szpiega atuty: mówił po niemiecku jak Niemiec, znał Berlin jak berlińczyk i wiedział, czego może się spodziewać po ludziach, wśród których wyrastał.
W 1917 r. Grajek wkrótce po zdaniu matury został wcielony do niemieckiego wojska i przydzielony do 5. baonu saperów gwardii w Berlinie. Po przeszkoleniu trafił 10 stycznia następnego roku na front zachodni, gdzie już 21 marca został ranny. Odesłano go do szpitala w Berlinie i wykorzystał ten czas, by zapisać się w tym czasie na studia architektoniczne na politechnice w Charlottenburgu. W grudniu powrócił z Berlina, do swojej jednostki, ale długo w niej miejsca nie zagrzał. Kiedy dotarła do niego wiadomość o tym, że w Poznaniu wybuchło powstanie, zagrały w nim słowiańska krew i wielkopolskie korzenie (jego rodzina wyemigrował w XIX w. do Berlina ze chlebem, jak wielu innych mieszkańców Wielkopolski) - 4 stycznia 1919 r. zbiegł z jednostki i dotarł do Wielkopolski, gdzie zgłosił się do I Batalionu Saperów Wielkopolskich. Już jako żołnierz wojsk wielkopolskich walczył pod Jutrosinem i Czarnkowem i brał udział w zdobywaniu Bydgoszczy i Fordonu. To w Bydgoszczy poznał swoją przyszłą żonę Marię Kryger, która cierpliwie poczekała kilka lat na ślub - pobrali się dopiero w 1926 r.
Co ciekawe, Grajek, być może niesiony patriotycznymi emocjami - a może zafascynowany Piłsudskim - w pierwszych latach Niepodległej nie używał danego mu na chrzcie imienia Bruno, ale Bronisław, czyli tak jak miał na imię brat Marszałka.
Wojsko wciągnęło go na kilka lat i po prawdzie trudno się temu dziwić - niepodległość Polski wcale nie była taka oczywista i pewna. 15 października 1919 r. - mając 20 lat - zdał egzaminy oficerskie i następnego dnia otrzymał nominację na pierwszy stopień oficerski. Awans podporucznika podpisał osobiście wizytujący wówczas Poznań marszałek Józef Piłsudski. Wkrótce potem Grajek został wysłany na wojnę z bolszewikami - razem z XV Batalionem Saperów brał udział w wyprawie kijowskiej oraz walkach na froncie litewsko-białoruskim. Walczył nieprzerwanie aż do rozejmu z końca 1920 r. Do macierzystej jednostki w Poznaniu wrócił 8 grudnia, za to opromieniony aurą bohatera - za walki pod Wołkowyskiem został odznaczony Krzyżem Walecznych, a za postawę w czasie walk o Kijów - Orderem Virtuti Militari V klasy.
3 maja 1922 r. Grajek został zweryfikowany w stopniu porucznika ze starszeństwem z 1 czerwca 1919 r. i 110. lokatą w korpusie oficerów inżynierii i saperów. Służył kolejno w 8. Pułku Saperów w Toruniu, Przemyślu i Poznaniu. Na krótko porzucił armię, kiedy w 1932 r. został wybrany przez Radę Miejską Krzywinia na burmistrza. Decyzji rajców nie zatwierdził jednak wojewoda poznański, więc wrócił 6 marca 1934 r. do czynnej służby i został skierowany do garnizonu w Wilnie.
Najważniejsze zadanie dopiero czekało na Brunona Grajka.
W 1936 r. trafił do Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i 7 grudnia 1936 r. przeprowadził się z żoną Marią do Wrocławia, gdzie objął stanowisko w miejscowym polskim konsulacie, zastępując jako przedstawiciel wywiadu kapitana Szczęsnego Choynackiego. By zachować pozory normalnej pracy, odbył rutynową praktykę we wszystkich wydziałach konsulatu, po czym skierowano go na jawne stanowisko referenta prasowego i na stanowisko w wydziale opiekującym się polskimi emigrantami. Dzięki tej pracy miał możliwość częstych, oficjalnych wyjazdów na teren całego Dolnego Śląska, do licznych skupisk polskich robotników, głównie rolnych.
We Wrocławiu działa prężna, około pięciotysięczna Polonia. Większość należała do kolejnego pokolenia rodzin przybyłych do Breslau głównie z Wielkopolski, Pomorza i Górnego Śląska jeszcze w XIX w. w poszukiwaniu lepszej pracy. Od 1921 r. ich sercem w mieście był Ostrów Tumski - tutaj w romańskim kościele pod wezwaniem św. Marcina odprawiane były msze po polsku, po nabożeństwach zaś rytuałem była wizyta w Domu Polskim przy Heinrichstrasse, dzisiaj Henryka Brodatego. Wszystko uległo zmianie w 1933 r. wraz z dojściem do władzy Adolfa Hitlera - wprowadzono zakaz używania przez Polaków, obywateli III Rzeszy polskiego godła. W odpowiedzi więc powstał znak Rodła, symbol Związku Polaków w Niemczech.
Na msze do polskiego kościoła zaglądał od czasu do czasu polski konsul w Breslau. Zaglądał też zapewne Bruno Grajek, który nie tyle miał być kompetentnym urzędnikiem w wydziale ds. emigrantów, ile jego zadaniem było zorganizowanie ekspozytury polskiego wywiadu, placówki, której nadano kryptonim „Adrian”.
Co dokładnie robił Grajek? Z jednej strony, musiał zapewnić stałą łączność z Warszawą, a z drugiej - zbudować sieć informatorów, świadomych i nieświadomych wyznaczonego im zadania. Po wielkiej wpadce Jerzego Sosnowskiego w Berlinie w 1934 r. i zgilotynowaniu pracujących dla niego niemieckich arystokratek konieczne było zbudowanie nowych kanałów zdobywania informacji. Tym razem było jasne, że nie da się powtórzyć spektakularnych wyczynów Sosnowskiego, który - wykorzystując wdzięk i aparycję - udawał skutecznie hrabiego, szastał pieniędzmi, organizował przyjęcia, uwodził piękne kobiety i tak zdobywał informacje. Grajek działał inaczej.
Któregoś dnia na przykład, jakby nigdy nic, poszedł podczas dni otwartych do jednostki wojskowej przy dzisiejszej ulicy Koszarowej we Wrocławiu. Wszedł, porozglądał się, wypytał. Jego niemiecki nie budził żadnych podejrzeń, tyle lat życia w Berlinie też robiło swoje - świetnie wiedział, jakie zachowania mogą się wydać podejrzane, a jakie roztopią lody. Miał też bystre oko i świetny zmysł obserwacji. Wtedy, podczas z pozoru niewinnej wizyty mieszkańca miasta w koszarach, jego uwagę przykuły wyszkolone psy. Tak powstał raport wysłany do Warszawy, w którym poinformował centralę, że czworonogi - najwyraźniej tresowane - nie bały się wybuchów petard. Stąd był już tylko jeden możliwy wniosek - Bruno Grajek uznał, że psy są specjalnie wyszkolone do podkładania ładunków wybuchowych, na przykład pod czołgi. W raporcie zaznaczył, że polska armia powinna się zainteresować „psimi kamikadze”.
Urzędnik polskiego konsulatu bez mrugnięcia okiem podczas wędrówek po Wrocławiu i wyjazdów na Dolny Śląsk wdawał się w pogaduszki z niemieckimi żołnierzami. Kto z nich wiedział, że o jednostce, w której stacjonuje i tęskni za swoją Helgą, o jej uzbrojeniu i planach rozmawia właśnie nie z sympatycznym berlińczykiem, ale polskim agentem wywiadu o pseudonimie Gärtner, czyli Ogrodnik? Co więcej, Grajek skutecznie zbierał też informacje od swoich niemieckich przyjaciół i znajomych, którzy też nie mieli zielonego pojęcia, że pracują dla polskiego szpiega.
Krótko po przyjeździe z żoną Marią do Breslau Bruno Grajek rozpoczął klasyczne działania uwiarygadniające go jako urzędnika konsularnego. Zrobił niemieckie prawo jazdy i kupił samochód - na raty. W ocenie warszawskiej centrali był to najlepszy sposób na ukrycie źródeł finansowania placówki wywiadowczej, które przecież nie mogły być jawne...
Grajek kupił niebieski kabriolet - dwucylindrowe DKW-Meisterklasse. Dokładny opis auta trafił do Warszawy. Kolejnym zakupem, już do biura w konsulacie, była codziennie plombowana kasa pancerna. W oknach gabinetu pojawiły się kraty. Zainstalowano też podwójne drzwi. W środku Grajek urządził laboratorium fotograficzne, które później miało mu służyć do wywoływania zdjęć obiektów wojskowych. I - co ciekawe - miał też księgę podawczą oraz rachunkową, w których notował wszystkie wydatki. Jak choćby taki: „wieczór z dr. Sielof, jego żoną i tancerką Haupt - 28,91 mk”. Czego dowiedział się od doktora Sielofa, jego żony i tancerki Haupt w księdze Bruno Grajek już nie zapisał. Stosowny raport powędrował do Warszawy.
Jak pisała kilka lat temu Hanna Wieczorek na łamach „Gazety Wrocławskiej”, major Grajek w liście do zwierzchnika informował, nie kryjąc własnego rozbawienia sytuacją: „Muszę ci jeszcze donieść, że tu w konsulacie utworzyłem - ale się nie śmiej, regularne kursy szpiegowskie”.
Kogo szkolił? W pierwszym rzędzie pracowników konsulatu, których zwerbował do współpracy, a więc Irenę Krzyżanowską (ps. Miecznikowska), Feliksa Stachelskiego (ps. Icek), Jana i Różę Matuszczaków (w dokumentach „Ogrodnika” widnieją jako „Scorpio” i „Rozalia”). Róża była siostrą innego cennego agenta Wiktora Urbanowicza, Polaka mieszkającego w Breslau, przez pewien czas zresztą woźnego w polskim konsulacie. Urbanowicz, noszący wdzięczny pseudonim Grubas, miał świetną przykrywkę - jego żona i teściowa prowadziły sklep w pobliżu polskiej placówki konsularnej. W tym sklepie często robiły zakupy matki niemieckich żołnierzy. I chętnie, dzieląc się obawami i nadziejami związanymi z przyszłością Niemiec, opowiadały też, co ich synowie piszą w listach z jednostek.
Grajek informacje zdobywał w różnych miejscach, w różny sposób i od różnych ludzi. Oczywiste było, że jako urzędnik konsulatu będzie brał udział w bankietach, rautach, oficjalnych i nieoficjalnych spotkaniach, w których uczestniczył też wicekonsul Alfons Bruno Wajdemajer, mający szerokie kontakty w sferach handlowych, artystycznych i naukowych. Ale „Ogrodnik” miał zamiłowanie do uprawiania swojego szpiegowskiego ogródka dość szeroką ławą. Jego informatorami byli ludzie poznawani w klubie tenisowym, na basenie, w kosztownym Der Deutsche AutomobilClub, w którym składki, słone, świadczyły o pozycji społecznej członków.
Siłą rzeczy wśród tych z pozoru przypadkowo spotykanych ludzi byli niżej lub wyżej postawieni funkcjonariusze NSDAP czy SA. Grajek jednak nie tylko bywał w stolicy prowincji, ale też po tej prowincji jeździł. Odwiedzał festyny, uważnie śledził, w których koszarach są dni otwarte. Bardzo chętnie i często spotykał się z polskimi robotnikami sezonowymi - emigracja zarobkowa do Niemiec istniała również przed II wojną światową. Między innymi dzięki tym wyprawom, obserwacjom i umiejętności rozwiązywania języków do Warszawy trafiały szczegółowe informacje o lotniskach wojskowych budowanych między innymi w Legnicy, Gliwicach, Zgorzelcu, Żaganiu czy Kłodzku.
O tym, że Bruno Grajek miał talent do wyszukiwania sobie współpracowników, najlepiej jednak świadczy to, że jednym z najważniejszych jego informatorów był kolejarz z Żagania, Polak z pochodzenia. To meldunki właśnie tego człowieka, który informował Grajka o transportach wojskowych przechodzących latem 1939 r. przez węzeł kolejowy w Żaganiu, pozwoliły na identyfikację 90 proc. jednostek skierowanych na Śląsk w ramach przygotowań do ataku na Polskę, który nastąpił świtem 1 września.
Pierwotnie wojna - co do której nikt nie miał wątpliwości, że nadejdzie - miała wybuchnąć 26 sierpnia. Ostatecznie Hitler darował Polakom jeszcze sześć dni wolności. Ale prolongata nie dotyczyła polskich służb wywiadowczych, zwłaszcza w takim mieście jak Breslau. W lipcu w polskim konsulacie we Wrocławiu przy Charlottenstrasse 24 (dzisiejsza ulica Krucza) zameldował się porucznik Marian Długołęcki. Po czterotygodniowym kursie dla oficerów służby zewnętrznej został oddelegowany do pomocy majorowi Grajkowi. Nie tylko miał czytać gazety ukazujące się w mieście, zbierać informacje z obserwacji własnych i rozmów z ludźmi. Musiał poznać szyfry i wyrobić niemieckie prawo jazdy, a więc ukończyć stosowny kurs. Żeby było jeszcze trudniej, Długołęcki wiedział, że Niemcy wiedzą, w jakim celu wysłano go do Wrocławia. Zdawał sobie sprawę, że w tych gorących dniach każdy pracownik konsulatu jest pod szczególną obserwacją, więc tym ważniejsze było przygotowanie potencjalnych dróg ucieczki - na wypadek, gdyby miało dojść do jakiejkolwiek wsypy czy próby zatrzymania gdzieś w mieście. Długołęcki wykorzystał więc wędrówki po Wrocławiu nie tylko do zbierania informacji, ale też do opracowania strategii ewakuacji.
Pierwsze dni sierpnia Abwehra mogła uznać za szczęśliwe - na granicy aresztowano Jana Matuszczaka, kuriera, który jechał do kraju z pocztą dyplomatyczną. Teoretycznie i kurier, i poczta były nietykalne. Ale Niemcy zatrzymali go pod zarzutem szpiegostwa i jakby tego było mało, torturowany Matuszczak przyznał się, że istotnie szpiegował. Nie sypnął jednak nikogo z placówki „Adrian” przy Charlottenstrasse ani żadnego z ludzi „Ogrodnika”.
Kilka dni później Matuszczaka wymieniono na niemieckiego szpiega aresztowanego przez Polaków w tym samym czasie. Kurier musiał jednak opuścić terytorium III Rzeszy. Wyjeżdżając z żoną do Polski, zdążył ostrzec kolegów z siatki, że Gestapo bardzo interesuje się ich działalnością, ale na szczęście dla nich nie wie, kto w niej jest.
23 sierpnia, na trzy dni przed pierwszym planowanym terminem uderzenia III Rzeszy na Polskę, Bruno Grajek z żoną Marią i większość pracowników konsulatu wyjechali. Wrócili do ojczyzny. Prawa ręka Grajka w tych ostatnich dniach przed wybuchem wojny dostała jednak ostatnie zadanie - Długołęcki 28 sierpnia pojechał do Berlina, by przekazać w ambasadzie ostatnie zebrane na Śląsku i we Wrocławiu informacje wywiadowcze. Wrócił do Wrocławia następnego dnia. Konsulat był już pusty. Kiedy wychodził z budynku, kątem oka zauważył zaparkowany niedaleko samochód. Siedzący w nim mężczyźni tylko udawali, że nie obserwują uważnie ruchu na ulicy. Ale kiedy Długołęcki ruszył przed siebie, auto pojechało za nim.
„Nie spodziewając się niczego, zszedłem z chodnika, by przejść na drugą stronę ulicy. W tym momencie samochód policyjny ruszył pełnym gazem w moją stronę. Dzieliło nas tylko kilka metrów. Sekunda, dwie... dałem susa i znalazłem się na skraju chodnika. To nie był przypadek, to było zrobione celowo” - opowiadał po latach Długołęcki wrocławskiemu historykowi profesorowi Romualdowi Gellesowi, który między innymi ze wspomnień polskiego oficera i szpiega napisał książkę „Dom z białym orłem. Konsulat RP we Wrocławiu (maj 1920 - wrzesień 1939)”.
Wtedy, 29 sierpnia 1939 r., Długołęcki szedł więc chodnikiem, a policjanci jechali wzdłuż tego chodnika, wygrażając mu przez okno. Polak szedł szybko i zdecydowanie, aż zdecydował, że musi zgubić Niemców. Ciągnął więc ich za sobą do dawnego domu towarowego Wertheimów, przejętego na mocy ustaw norymberskich. Modernistyczny budynek w środku zaskakiwał oryginalną klatką schodowa i kilkoma wejściami z różnych stron bryły. AWAG był jednym z tych miejsc, które Długołęcki przygotowywał sobie wcześniej na wypadek ewakuacji. Jak się okazało, skutecznej, bo kiedy wszedł do domu towarowego, szybko wbiegł na górę. I zanim tajniacy zdążyli tam dotrzeć, zbiegł innymi schodami i wyszedł tylnym wyjściem.
1 września 1939 r., w asyście policyjnej, wyjechał do Drezna razem z konsulem Leonem Koppensem, Feliksem Stachelskim, woźnym Sarapatą i kucharką. Z Drezna został przewieziony do Hamburga, a później do nadmorskiej miejscowości St. Peter bei Hafen. Dopiero 15 września pozwolono jemu i innymi pracownikom polskiego korpusu dyplomatycznego i konsularnego wyjechać do Danii. Jego przełożony w placówce wywiadowczej „Adrian” Bruno Grajek po klęsce wrześniowej służył w Wojsku Polskim we Francji, a następnie w Wielkiej Brytanii. Początkowo pracował w Sztabie Naczelnego Wodza, z czasem przeniesiono go do 2. Korpusu we Włoszech. Po wojnie razem z żoną osiadł w Wielkiej Brytanii i pracował jako urzędnik bankowy. Na Wyspach zamieszkał też porucznik Marian Długołęcki, który nie zdecydował się na powrót do Polski rządzonej przez komunistów. Wojnę przeżyli również Urbanowicz i Matuszczakowie. „Grubas” podobno wyjechał z żoną do Niemiec. Matuszczakowie osiedli w Londynie.