Generał Jaruzelski przygotowywał swoje wielkie zwycięstwo skrupulatnie i nie bez pewnego rozmachu. Stan wojenny w samej tylko Warszawie zaprowadzały siły liczniejsze i ciężej uzbrojone niż te, które Niemcy rzucili do walki z Powstaniem Warszawskim. Brakowało wprawdzie ciężkiej artylerii i stukasów, ale nie zapominajmy, że istniały plany użycia do ewentualnej walki w wojnie domowej także lotnictwa i rakiet.
W skali Polski Jaruzelski pchnął do pacyfikacji własnego kraju ponad pół miliona ludzi. To było około 250 tys. żołnierzy, 80-tysięczne szeregi Milicji Obywatelskiej, a do tego - last but not least - około 20 tys. esbeków. Dodajmy do tego jeszcze formacje o cechach jednocześnie i piątej kolumny, i ewentualnego drugiego rzutu. To około 60-70 tys. tajnych współpracowników SB, 300 tys. ORMO-wców oraz tzw. oddziały samoobrony partyjnej utworzone według wzorca „aktywu robotniczego” z 1968 r., liczące w 1982 r. około 60 tys. członków gotowych do pałowania demonstrantów drzewcami od łopat.
Przez całe miesiące szczegółowo opracowywano plan operacji, która miała rzucić Solidarność na kolana. Choć wykonywanie planów nie było specjalnością PRL, tym razem się udało. W efekcie 13 grudnia 1981 r. Jaruzelski odniósł swoje wielkie zwycięstwo. Udało mu się mianowicie niemal pokonać polskie społeczeństwo. W ciągu zaledwie jednej nocy.
Owszem, Jaruzelski sięgnął po poważne środki. Internowano około 10 tys. opozycjonistów. Nielicznych ważnych działaczy „S”, którym udało się uniknąć aresztowania 13 grudnia - jak Zbigniewa Bujaka - ścigano niczym najgroźniejszych gangsterów czy przygotowujących krwawy zamach terrorystów. W pierwszych dniach grudnia zginęli zaś pierwsi próbujący stawiać opór ludzie - dziewięciu górników z Wujka.
Te wszystkie ciosy okazały się o wiele skuteczniejsze, niż dziś chcemy myśleć. W przeciągu zaledwie kilku dni licząca tuż przed 13 grudnia prawie 10 mln członków Solidarność została całkowicie zdezintegrowana. Odtwarzane w podziemiu struktury „S” to ledwie procenty stanu osobowego z czasów „karnawału”. Po demonstracji brutalnej siły przez system odważyła się walczyć dalej tylko garstka.
Ale pozostałe 9 mln? Gdzie oni się wszyscy nagle podziali?
Ich właśnie pokonał Jaruzelski. Powinniśmy więc szanować tych niepokonanych, tę w gruncie rzeczy garstkę w skali kraju. I próbować brać przykład z tych kilkunastu, kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy się nie bali lub zdołali przezwyciężyć strach. I ten mały, choć taki ludzki, ten przed utratą pozycji, wilczym biletem na studiach, wywaleniem z roboty. I ten wielki - tak racjonalny - przed kulą od ZOMO-wca, przed bijącą na oślep obciążoną ołowiem pałą, przed losem oblanego kwasem przez oprawców z esbeckiej grupy „D” Janusza Krupskiego, zakatowanego przez tych samych ludzi ks. Jerzego Popiełuszki, zatłuczonego przez milicję Grzegorza Przemyka. Albo przed tą dziwną śmiercią w „niewyjaśnionych okolicznościach”, która stała się udziałem Emila Barchańskiego.
Tak, byli ludzie, którzy się tego nie bali. Bo właśnie to dziś znaczy krótka wzmianka:
„działał w konspiracji w czasie stanu wojennego”.
Szanujmy ich, zasłużyli na to po stokroć.
Ale też pamiętajmy, że i oni pamiętają. O tym, że kiedyś byli niemal sami. O tym, że wszyscy inni siedzieli cicho, cichutko w tych swoich kolejkach po wołowe z kością i smalec. O tym, że sami chętnie momentami zaśpiewaliby tej całej reszcie niczym te 60 kilka lat wcześniej I Kadrowa - i dokładnie z tych samych powodów - „j…ł was pies”. Kto wie, może niektórzy z nich zbyt mocno trzymają tę traumę samotności w odwadze - i wszystko, co z tej traumy wynika - w swej pamięci?