Johannes Müller, komendant Policji Bezpieczeństwa i SD w Lublinie w apogeum Holokaustu, zanim przeszedł na emeryturę w 1954 r., zdążył wcześniej awansować na wiceszefa policji kryminalnej w Hesji. Nie doczekał się wyroku za swoje zbrodnie. Zmarł w areszcie w 1961 r. Inny wysoki oficer Gestapo dr Franz Alfred Six, dowodzący jedną z krwawych Einsatzgruppen, odsiedział tylko cztery i pół roku z zasądzonego 20-letniego wyroku. Wyszedłszy na wolność, został m.in. szefem działu reklamy w Porsche-Diesel-Motorenbau. Werner Best - zastępca samego szefa RSHA Reinharda Heydricha, architekta „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” - został co prawda skazany przed duńskim sądem na śmierć, ale rychło karę zmieniono mu na 12 lat więzienia. Następnie jeszcze ją złagodzono. W efekcie odzyskał wolność już w 1951 r. i został radcą prawnym znanej firmy Hugo Stinnes. Przez resztę długiego życia wspierał kolegów z RSHA, którzy stawali przed wymiarem sprawiedliwości RFN.
Jak pokazują powyższe przykłady, nawet najbardziej ewidentni zbrodniarze wojenni III Rzeszy mogli liczyć na pobłażliwość wymiaru sprawiedliwości. Mało tego. Wielu z tych masowych morderców w ogóle nie stanęło przed sądem. Z łatwością wtapiali się w „demokratyczny krajobraz” - zostawali szanowanymi policjantami, prawnikami i wysokimi urzędnikami. Sytuacja ta zresztą nie dotyczyła tylko RFN. Jeszcze większą bezkarność gwarantowała nazistowskim oprawcom komunistyczna NRD. Dlaczego tak się działo?
„Nie” dla rozliczeń
Za gros hitlerowskich zbrodni z czasu wojny, w tym m.in. Zagładę, ludobójstwo i terror w okupowanej Polsce, ponosili odpowiedzialność funkcjonariusze Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). Instytucji tej podlegały trzy formacje: Gestapo, Policja Kryminalna (Kripo) i Służba Bezpieczeństwa SS (SD). W lutym 1944 r. w ich szeregach znajdowało się ok. 50 tys. ludzi, z czego najwięcej, ok. 30 tys., pracowało w Gestapo. Kadry RSHA mocno się przerzedziły w ciężkich walkach ostatniej fazy wojny. Mimo to, według szacunków niemieckich historyków, większości z nich, w tym co najmniej 25 tys. gestapowcom, udało się przetrwać upadek III Rzeszy.
Po zwycięstwie aliantów część funkcjonariuszy, szczególnie tych wyższych szarżą, ratowała się ucieczką tzw. szczurzymi korytarzami do Ameryki Południowej, Hiszpanii lub na Bliski Wschód. Kilkadziesiąt tysięcy wybrało pozostanie w ojczyźnie, gdzie ukrywali się, często pod przybranymi nazwiskami, paląc za sobą wszystkie mosty. Takie osoby nazywano U-Bootami lub Schwartzbürgerami (obywatelami na czarno). W powojennym chaosie - pośród powracających żołnierzy, jeńców i uchodźców - mogli się łatwo ukryć. Tym bardziej, że rodacy nie byli bynajmniej skorzy, by ich wydawać. Wśród nazistowskich katów Polski, którzy z nową tożsamością przepadli jak kamień w wodę, był m.in. Hans-Gerhard Schindhelm, były dowódca Policji Bezpieczeństwa i SD w Krakowie. Do dziś nie udało się ustalić jego powojennych losów.
Stosunek niemieckiego społeczeństwa do „U-Bootów” celnie skomentował jeden z anonimowych byłych gestapowców w rozmowie z hamburskim magazynem „Quick”:
„Czy pan wie, że mniej więcej od 1947 r. żaden z żyjących na fałszywych papierach nazistów nie został zadenuncjowany przez osoby cywilne? Przy czym na 20 tys. ukrywających się - poza naszymi bliskimi - przypada pół miliona osób, które widzą, ale milczą. Czy nie można tego nazwać demokratycznym referendum, które wypowiedziało się przeciwko ustawom denazyfikacyjnym?”.
Jego intuicyjne spostrzeżenia dotyczące postaw mieszkańców zachodniej strefy okupacyjnej, a później Republiki Federalnej Niemiec, miały swoje poparcie w sondażach. Chęć do jakichkolwiek rozliczeń z „brunatną przeszłością” gwałtownie malała. Jeszcze w 1946 r. 78 proc. ludności odbierało wyroki trybunału w Norymberdze jako słuszne. W 1951 r. działania zmierzające do ukarania zbrodniarzy wojennych popierało już tylko 10 proc. respondentów. Ponadto powszechnie zarzucano aliantom, że dyktują oni wyroki niemieckim sądom. Za wstrzymaniem rozliczeń optowały nawet niemieckie Kościoły, zarówno katolicki, jak i ewangelicki. Duchowni sięgali po dość kontrowersyjne argumenty. „Można każdej popełnionej przez Niemców potworności przeciwstawić podobne, dokonane angielskimi, francuskimi, amerykańskimi czy rosyjskimi rękoma” - pisał w 1949 r. biskup Theophil Wurm.
Wraz ze wzrostem niechęci do rozliczeń rosły także nastroje antysemickie. Według badań przeprowadzonych w listopadzie 1945 r. w amerykańskiej strefie okupacyjnej w Niemczech większość jej mieszkańców uważała „załamanie dominacji Żydów” za zjawisko pozytywne. W rok później na tym samym terenie przeszło 80 proc. badanej populacji wykazywało postawy nacjonalistyczne, antysemickie lub rasistowskie.
W takim kontekście nie dziwią rażąco niskie wyroki wydawane na zbrodniarzy z RSHA przez zachodnioniemieckie sądy tuż po wojnie. Spójrzmy tylko na brytyjską strefę okupacyjną. Do października 1949 r. wydano wyroki na 1988 funkcjonariuszy Gestapo. Większość z nich otrzymała wyroki skazujące. 62 proc. skazano na więzienie, 36 proc. na kary pieniężne. 63 gestapowskich dostojników, „szczególnie zasłużonych” w czasie wojny, skazano przeciętnie na rok i siedem miesięcy więzienia, na poczet których często wliczano okres internowania. Jak podają Klaus-Michael Mallmann i Andrej Angrick, w większości przypadków wyroki wobec nich brzmiały następująco: „Funkcjonariusz Gestapo, działający w Polsce w latach 1939-1945: 30 miesięcy aresztu, na poczet których zalicza się 26 miesięcy internowania” lub „Funkcjonariusz Gestapo, biorący udział osobiście w prześladowaniu więźniów politycznych: 18 miesięcy aresztu”. Podobnie było na całym obszarze zachodnich Niemiec. „W ten sposób denazyfikacja zamieniła się w maszynkę do rehabilitacji narodowych socjalistów” - podsumowali wspomniani historycy.
Konrad Adenauer, pierwszy kanclerz RFN, zdawał sobie sprawę, że powojenni Niemcy jeszcze „błądzą po brunatnych bezdrożach”. Toteż wiedział, że jeśli chce swój naród zintegrować z Zachodem i odbudować w nim demokrację, musi taktownie milczeć w sprawie rozliczeń z nazizmem. I tak też robił. W efekcie w latach pięćdziesiątych wielu funkcjonariuszy RSHA zrehabilitowano. Można było ich znaleźć np. wśród pracowników policji kryminalnej (np. w 1950 r. w Szlezwiku-Holsztynie całość kadr stanowili weterani formacji RSHA), MSZ i w Organizacji Gehlena (wywiad RFN utworzony pod egidą CIA; byli gestapowcy i esesmani stanowili co najmniej 10 proc. jej kadr).
Kolejne podejście do osądzenia zbrodni nazistowskich w RFN nastąpiło po 1958 r., gdy utworzono Centralny Urząd ds. Ścigania Zbrodni Narodowosocjalistycznych (ZSL) z siedzibą w Ludwigsburgu. Podczas 50 lat swego funkcjonowania wszczął on postępowania w sprawie 16 028 byłych funkcjonariuszy Gestapo działających na terenie Polski i Związku Radzieckiego. Spośród tej masy wyroki usłyszały tylko 92 osoby, z czego 15 skazano na dożywocie, a 77 na karę czasowego pozbawiania wolności. Dlaczego jedynie tylu? Ponieważ większość z oskarżonych uznawano tylko za „pomocników”, a nie „wykonawców” zbrodni. Sporą grupę uznano też za niezdolnych do osądzenia. W innych przypadkach rozprawy kończyły się uniewinnieniem z braku twardych dowodów.
Jeszcze większą bezkarnością mogli się cieszyć nazistowscy zbrodniarze żyjący w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Było to pokłosie narracji politycznej prowadzonej przez miejscowych komunistów. Starali się oni bardzo intensywnie wmówić społeczeństwu, które przecież tak ochoczo poszło za Hitlerem, że „padło ono ofiarą brunatnej dyktatury”. Zostało „wykorzystane przez siły burżuazji i kapitalizmu do ich niecnych celów”. A więc, według tej logiki, Niemcy z katów stali się ofiarami. Z przegranych, dzięki przystąpieniu do socjalistycznego obozu „antyfaszystowskiego”, stali się zwycięzcami. „W ramach tego konsensusu nie trzeba już było prowadzić żadnych obrachunków z Trzecią Rzeszą. Jako historyczni zwycięzcy obywatele NRD nie musieli się już rozprawiać ze swoją autentyczną przeszłością” - pisali Mallmann i Angrick. W efekcie, po pierwsze, byli członkowie NSDAP masowo wstępowali do Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec (SED) - stanowili w niej nawet do 10 proc. członków aktywu. Po drugie, zbrodniarze z czasów wojny byli skazywani dużo rzadziej niż w RFN. Ogólna liczba wyroków wynosiła zaledwie jedną trzecią w stosunku do tych orzeczonych wobec nazistowskich zbrodniarzy w Niemczech zachodnich.
Tak więc i w RFN, i w NRD polityka wzięła górę nad determinacją w rozliczeniu się ze zbrodniami brunatnej dyktatury. Dziesiątki tysięcy funkcjonariuszy RSHA, w tym ci odpowiadający za masowe mordy w okupowanej Polsce i Zagładę, nie doczekało się adekwatnej kary za swoje czyny. Poczucie niesprawiedliwości szczególnie silnie wzrasta, gdy przyjrzymy się powojennym losom trzech zbrodniarzy z terenów okupowanej Polski: Waltera Rauffa, dr. Ludwiga Hahna i Otta Bradfischa.
Pod parasolem Pinocheta
Walter Rauff należy do tych czołowych niemieckich morderców czasu wojny, jak doktor Mengele, którzy nigdy nie stanęli przed obliczem sprawiedliwości. Ten urodzony w 1906 r. Saksończyk swoją karierę zaczynał w niemieckiej flocie wojennej, tak jak jego przyszły szef Reinhard Heydrich. I tak jak on wyleciał z niej za sprawy obyczajowe - w 1937 r. wyszło na jaw, że ma kochankę i żona wniosła pozew o rozwód. Tak nakazywał obowiązujący wówczas konserwatywny kodeks Kriegsmarine. Rauff szybko jednak znalazł sobie nowe miejsce. Od stycznia 1938 r. pracował w Głównym Urzędzie SD. Wkradł się do najbliższego otoczenia Heydricha. W czasie kampanii polskiej uczestniczył w naradach z szefami Einsatzgruppen - znał szczegóły całej kampanii eksterminacyjnej wymierzonej w polską inteligencję.
Potem, w 1941 r., awansował do ścisłego grona funkcjonariuszy RSHA, którzy byli odpowiedzialni za eksterminację Żydów. Odpowiadał m.in. za techniczne wyposażenie Einsatzgruppen masowo rozstrzeliwujących Żydów na terenie Związku Radzieckiego. To on we wrześniu 1941 r. wydał rozkaz, by przygotowano ciężarówki przystosowane do zabijania ludzi spalinami. 30 lat później mówił, że „nie miał zastrzeżeń wobec zastosowania mobilnych komór gazowych”. „Dla mnie na pierwszym miejscu stał fakt, że dla ludzi, którzy musieli się tym zajmować, rozstrzeliwania stanowiły duże obciążenie, zlikwidowane właśnie dzięki tym samochodom” - wyjaśniał „humanitaryzm” swych poczynań. Szacuje się, że w tych „zwiększających komfort psychiczny” funkcjonariuszy RSHA urządzeniach zamordowano w czasie wojny około pół miliona ludzi, w tym przeszło 140 tys. w obozie zagłady w Chełmnie nad Nerem.
Latem 1942 r. Rauff wylądował w Afryce Północnej. Szefował Einsatzkommando, które miało się zająć likwidacją Żydów w Palestynie po zdobyciu jej przez Afrika Korps gen. Rommla. Jak wiadomo, na szczęście „Lis Pustyni” poniósł klęskę i zbrodnicze plany nie zostały wprowadzone w czyn. Następnie do końca wojny Rauff dowodził Policją Bezpieczeństwa na terenie północno--zachodnich Włoch. Odpowiadał za wiele akcji represyjnych i masowe rozstrzeliwania. Ostatecznie wpadł w ręce Amerykanów w kwietniu 1945 r. Jednakże po 20 miesiącach uciekł z niewoli. Pomogli mu w tym m.in. oficer OSS, poprzedniczki CIA, James Jesus Angleton, a także przychylni zbiegłym nazistom watykańscy dostojnicy. Dzięki nim latem 1948 r. Rauff wyjechał z Włoch, wraz z żoną i dwoma synami, do Syrii. Tam przez kilka miesięcy doradzał władzom w kwestii stworzenia nowych służb specjalnych.
W 1949 r. przeniósł się do Ekwadoru, gdzie został przedstawicielem handlowym m.in. znanej firmy farmaceutycznej Bayer. To tutaj Rauff nawiązał przyjaźń, która w przyszłości miała stać się jego „żelaznym listem” - poznał młodego chilijskiego oficera Augusta Pinocheta.
W 1959 r. nazistowski zbrodniarz przeprowadził się do Chile. Zajmował się handlem międzynarodowym, a potem szefował fabryce konserw rybnych. Słowem, wiódł spokojny żywot spełnionego biznesmena. Mało tego, odbywał wielokrotnie podróże służbowe do RFN z legalnie zdobytym niemieckim paszportem wystawionym na własne nazwisko! Nikt go nie niepokoił, mimo że podczas procesu norymberskiego jego nazwisko padało wielokrotnie.
W 1960 r. izraelskie służby porwały Adolfa Eichmanna. Niedługo potem w Jerozolimie rozpoczął się jego proces. O Rauffie zrobiło się głośno. Wtedy też wymiar sprawiedliwości RFN zaczął się nim interesować. W 1962 r. Bonn wysłało do Chile wniosek o jego ekstradycję. Byłego esesmana aresztowano. Jednak w kwietniu 1963 r. tamtejszy sąd najwyższy uznał, że należy go wypuścić - w świetle chilijskiego prawa stawiane mu zarzuty uległy przedawnieniu.
W następnych latach zachodnioniemieccy śledczy nie odpuszczali Rauffowi. Jednakże ich zabiegi spełzły ostatecznie na niczym. Stały się one zupełnie bezsensowne, zwłaszcza po tym, jak władzę w Chile przejął w 1973 r. przyjaciel zbrodniarza gen. Pinochet. Pod parasolem ochronnym chilijskiego dyktatora twórca mobilnych komór gazowych dożył swoich dni.
Walter Rauff zmarł w swoim domu w Santiago w maju 1984 r. Miał 77 lat. W jego ostatniej drodze towarzyszyło mu paru kolegów z RSHA. Pożegnali się nazistowskimi salutami i okrzykami „Heil Hitler”.
Mecenas zbrodni
Zbrodniarzem, w którego sprawie zachodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości działał szczególnie nieudolnie, był dr Ludwig Hahn, słynny „kat Warszawy”. Urodził się w 1908 r. w Dolnej Saksonii. Pochodził z chłopskiej rodziny o silnych przekonaniach nacjonalistycznych. Miał wielkie ambicje. Studiował prawo w Getyndze i Jenie. W 1932 r. obronił pracę doktorską. W międzyczasie zaczął działać w NSDAP. Od 1935 r. pracował w Gestapo. Szybko piął się po szczeblach kariery. W czasie kampanii wrześniowej był szefem Einsatzkommando operującego na Górnym Śląsku. Potem był m.in. szefem Policji Bezpieczeństwa i SD w Krakowie, a następnie, od sierpnia 1941 r. do grudnia 1944 r., szefem Policji Bezpieczeństwa i SD w Warszawie. Lista zbrodni wojennych, za które odpowiadał, zdaje się nie mieć końca: koordynował akcję AB, czyli likwidację polskiej „warstwy przywódczej” w dystrykcie krakowskim; zarządził masowe egzekucje 32 tys. warszawiaków; odpowiadał za los dziesiątków tysięcy ludzi, które przewinęły się przez Pawiak, w tym za śmierć 23 tys. więźniów; nadzorował likwidację 310 tys. Żydów, którzy z warszawskiego getta trafili do komór gazowych Treblinki.
Hahnowi udało się przetrwać wojnę. Od 1945 do 1949 r. ukrywał się pod przybranym nazwiskiem. Pracował jego robotnik rolny. Po ustanowieniu RFN poczuł się bezpiecznie. Wyszedł z ukrycia. Wrócił do prawdziwej tożsamości i rozpoczął karierę związaną ze swoim prawniczym wykształceniem. Szybko odniósł sukces zawodowy. Pod koniec lat pięćdziesiątych był już prokurentem i kierownikiem działu ubezpieczeń na życie w hamburskiej firmie Hans Rudolf Schmidt & Co. GmbH. Czuł się na tyle pewnie, że nie ukrywał w ogóle swojej nazistowskiej przeszłości. Stał się zamożnym i szanowanym obywatelem.
Zachodnioniemieccy śledczy zainteresowali się Hahnem dopiero na początku lat sześćdziesiątych. Oskarżony o zbrodnie wojenne w Warszawie spędził w areszcie rok i został wypuszczony „z braku dowodów”.
Potem w latach 1965-1967 Hahn znów przebywał za kratami. Postawiono mu kilkanaście zarzutów, ale ostatecznie wypuszczono na wolność z przyczyn zdrowotnych.
Następnym razem „kat Warszawy” trafił do więzienia dopiero w 1975 r. Wtedy właśnie skazano go za zbrodnie na Pawiaku i udział w masowym mordzie Żydów z getta warszawskiego. Otrzymał wyrok dożywocia. Pomimo to odsiedział jedynie osiem lat. We wrześniu 1983 r. wyszedł na wolność. Zmarł jako wolny człowiek w listopadzie 1986 r.
Kat Łodzi
Otto Bradfisch należał do tych nazistowskich oprawców, którzy działali zarówno zza biurka, jak i na pierwszej linii. Pochodził z Bawarii. Urodził się w 1903 r. Studiował prawo w Erlangen i Monachium. Zanim w 1937 r. wstąpił w szeregi Gestapo, był
urzędnikiem w MSW. Jego kariera w zbrodniczej organizacji nabrała rozpędu dopiero po rozpoczęciu operacji „Barbarossa”. Dowodził Einsatzkommando (EK) 8, które operowało na linii Białystok, Baranowicze, Mińsk, aż do Mohylewa. Chcąc zwrócić na siebie uwagę przełożonych, od swoich podwładnych wymagał wysokiej liczby rozstrzelanych osób. Gdy jakiś żołnierz wahał się strzelać, Bradfisch dawał mu przykład samemu, stając na pierwszej linii i mordując ofiary. W efekcie w przeciągu paru miesięcy, do lutego 1942 r., EK 8 zlikwidowało przeszło 60 tys. ludzi, w tym głównie Żydów. Jego „zaangażowanie” opłaciło się. Na początku 1942 r. Heydrich mianował go szefem Gestapo w Łodzi. Tutaj ambitny Bradfisch zdominował miejscową administrację cywilną. Wysłał na śmierć w komorach gazowych Auschwitz i Chełmna dziesiątki tysięcy Żydów z łódzkiego getta.
Po wojnie ukrywał się w RFN. Zerwał kontakty ze swoją rodziną. Pod fałszywym nazwiskiem pracował jako rolnik, a następnie górnik. Wreszcie w 1953 r. powrócił do swojej prawdziwej tożsamości i rozpoczął pracę w firmie ubezpieczeniowej. Niedługo cieszył się spokojem.
W 1958 r. został aresztowany i oskarżony o zbrodnie, które popełnił w Białymstoku i na Białorusi. Potem oskarżono go także o deportacje Żydów z Łodzi do obozu zagłady w Chełmnie. W 1963 r. skazano go łącznie na 13 lat ciężkiego więzienia. Jednakże Bradfisch, tak jak Hahn, nie odsiedział całego wyroku. W lipcu 1969 r. wyszedł na wolność ze względu na „zły stan zdrowia” i poparcie u władz, jakiego udzielił mu pewien teolog, uwierzywszy w jego skruchę.
Trzeba przyznać, że jak na człowieka o „złym stanie zdrowia” Bradfisch wykazał się wyjątkowo silną wolą życia. Zmarł dopiero w czerwcu 1994 r. w jednej z małych wiosek Górnej Bawarii. Był kolejnym nazistowskim zbrodniarzem, który został ledwie muśnięty biczem sprawiedliwości. Więcej takich bulwersujących historii znajdą Państwo w książce „Gestapo po roku 1945”, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Replika.