Graf Zeppelin nad głowami naszych dziadków. To było wydarzenie!

Redakcja
Przelot zeppelina nad Wołczynem i Koźlem.
Przelot zeppelina nad Wołczynem i Koźlem.
Zamożnemu kupcowi z Koźla, Stanislausowi Mausowi, udaje się wejść do sterówki "Grafa Zeppelina". - Panie kapitanie, proszę lekko zboczyć z kursu - prosi. Chwilę później 230-metrowy sterowiec nadlatuje nad wieżę ratuszową Koźla i kołysze dziobem, kłaniając się mieszkańcom miasteczka.

Friedrichschafen nad Jeziorem Bodeńskim, Niemcy. Jest 5 lipca 1931 roku. Kapitan Ernst Lechmann patrzy na zegarek, za 5 minut wybije 8.00. W tym momencie rzucone zostają liny cumownicze i zwolniony balast wodny. Miarowo, choć cicho, gra już swój koncert pięć dieslowskich silników Maybacha, każdy o mocy 530 koni mechanicznych.

Na pokładzie najpotężniejszego statku powietrznego świata jest między innymi bogaty kupiec Stanislaus Maus, mieszkający przy Kasarenstrasse 9 w Koźlu.
Tylko majętni ludzie mogli sobie pozwolić na takie ekstrawaganckie wycieczki.

Wielkie "cygaro" z 20 osobami na pokładzie i 40 załogi powoli wznosi się w powietrze, by chwilę później skierować się w stronę Śląska. Regionu, który 10 lat temu podczas plebiscytu zdecydowanie określił się po stronie niemieckiej. Wielkie wydarzenie, jakim będzie wizyta "Grafa Zeppelina" traktowane jest jako jedna z form podziękowania dla mieszkańców Śląska w jubileusz plebiscytu. Port docelowy to Gliwice, gdzie jest jedyne w tej części kraju lotnisko, będące w stanie przyjąć maszynę o długości ponad dwóch boisk piłkarskich.

Krakowski "Ilustrowany Kurier" napisze potem, że to "propagandowy lot", a polskie gazety na Śląsku początkowo w ogóle pominą ten fakt. "Górnoślązak" zamiast o zeppelinie zrobi czołówkę o tym, że z rzeki Kłodnicy wyłowiono niedoszłego samobójcę...

Podróż zakłóca niekorzystny wiatr, który, wiejąc od dziobu, trochę ją opóźnia. Około godziny 15.00 sterowiec mija Zgorzelec (wówczas Goerlitz), dzisiejszą granicę Polski, a wówczas historycznego Śląska. Po godzinie 16.30 wlatuje na teren obecnej Opolszczyzny, w Nysie (Neisse) zostaje zauważony o godzinie 16.45. Chwilę później dostrzegają go mieszkańcy Zakrzowa (Sakrau), dziś znanej ze sportów konnych wsi w gminie Polska Cerekiew. Tutejszy proboszcz biegnie po księgę parafialną. Tam odnotuje ten fakt, a księga przetrwa ponad 80 lat, dzięki czemu w XXI wieku będziemy wiedzieć sporo o tym wydarzeniu. - Jest! Nadlatuje! - kwadrans po 17.00 przelotem "cygara" emocjonują się już mieszkańcy Koźla.

Bogatemu kozielskiemu kupcowi Mausowi udaje się wejść do sterówki.
- Panie kapitanie, proszę lekko zboczyć z kursu, jeśli to możliwe, i skierować zeppelina nad kozielski Rynek. Mieszkańcy byliby bardzo wdzięczni za ten gest - szepta kapitanowi do ucha przedsiębiorca.

Chwilę później kapitan obniża pułap i kieruje się nad wieżę ratuszową. Tam sterowiec trzy razy kołysze dziobem, chcąc niejako pokłonić się miastu. Maus stoi w tym czasie w oknie kabiny nawigacyjnej i macha do mieszkańców kozielską flagą.

Czy ktoś go faktycznie widział w tym oknie? Podobno dziennikarz "Coseler Stadblatt", lokalnej gazety, który to wszystko opisał. Wątpliwości, co do autentyczności "kozielskiego pokłonu" "Grafa Zepelina" może jednak budzić fakt, że ówczesnych redaktorów często ponosiła fantazja, o czym zresztą za chwilę będzie nieco więcej.

Przelot został utrwalony na widokówce, którą jest zdjęcie lotnicze opatrzone podpisem "Graf Zeppelin uber Cosel O-S. Fligeraufnahme" (Graf Zeppelin nad Koźlem. Górny Śląsk. Zdjęcie lotnicze). Fotografię wykonano nad kozielską Wyspą. Dokładnie widać na niej sterowiec przelatujący nad miastem, a pod nim kozielskie budowle, most na Odrze oraz płynące po niej barki.

- Widokówkę tę kupiłem przed kilkoma laty za kilkanaście marek w jednym z antykwariatów w Duesseldorfie, po długim targowaniu się ze sprzedawcą - wspomina Bogusław Rogowski, dziennikarz i miłośnik historii Kędzierzyna-Koźla. - Po przyjeździe do Polski rozpocząłem starania, aby się czegoś dowiedzieć na temat sfotografowanego wydarzenia.

To właśnie Rogowski dotarł do wydania "Coseler Stadblatt" opisującego przelot "cygara" nad Koźlem. I tu pojawiają się pierwsze uzasadnione podejrzenia o rzetelność przedwojennych niemieckich redaktorów i fotoreporterów. Zdjęcie zeppelina nad Koźlem jest bowiem łudząco podobne do oficjalnych fotografii z przelotu sterowca nad Wołczynem, Raciborzem czy Gliwicami. Na każdej z nich statek powietrzny widziany jest dokładnie z tej samej perspektywy, zmieniają się jedynie miasta w tle i podpisy.

A więc wielka mistyfikacja? A może sterowiec wcale nie przelatywał tam, gdzie podano?

- Ponad wszelką wątpliwość leciał tam - zapewnia Leszek Jodliński, dyrektor Muzeum Śląskiego, autor opracowania "Graf Zeppelin w Gliwicach w roku 1931. Krótka historia sterowców i tego, jak zawładnęły wyobraźnią wielu". Jodliński dotarł nawet do dwóch naocznych świadków tego wydarzenia. Skąd więc podejrzane bliźniacze ilustracje?

- Faktem jest, że tamto wydarzenie było dokumentowane do celów propagandowych, czy - jak byśmy dziś powiedzieli - promocyjnych. I z całą pewnością powstało sporo zdjęć prawdziwych. Nie wszędzie jednak udało się sfotografować zeppelina, więc tworzono także kolaże. Najprawdopodobniej takimi mogą być właśnie wspomniane tutaj zdjęcia - tłumaczy Leszek Jodliński, podkreślając jednak, że w przypadku reprodukcji ciężko jest potwierdzić autentyczność ilustracji czy też fakt kolażu.

Kilka minut po tym, jak pożegnali sterowiec mieszkańcy Kędzierzyna (Kandrzin) dostrzega go wieża obserwacyjna lotniska w Gliwicach. Wokół lądowiska gromadzi się około 220 tysięcy podekscytowanych ludzi. Za najgorsze miejsca widzowie płacą po pół marki, najlepsze kosztują 5 DM (wysokość średniej dniówki górnika dołowego). Żadne widowisko na Śląsku nigdy później nie zgromadzi już takiej publiczności.

O 17.45 potężna maszyna, zbudowana za pieniądze ze składek narodu niemieckiego, wisi już nad płytą lotniska. Spadają liny cumownicze, 250 przedstawicieli naziemnej obsługi technicznej uwija się jak w ukropie, żeby operacja przyziemienia odbyła się bez jakichkolwiek zakłóceń. Tłum wiwatuje na widok ponad 230-metrowego kolosa, po ludziach przechodzą ciarki. Chwilę później statek osiada miękko na murawie.

200-tysięczny tłum zaczyna śpiewać: "Deutschland, Deutschland über alles, über alles in der Welt" (Niemcy, Niemcy ponad wszystko, ponad wszystko na świecie). Oto podupadły po pokoju wersalskim i targany kryzysem gospodarczym kraj pokazuje światu, że znów jest wielki...

Postój zaplanowano na około pół godziny, wystarczająco dużo, by pasażerowie, którzy kończą podróż, mogli opuścić pokład. Zeppelin zabiera ze sobą w dalszą podróż kilkaset okolicznościowych kartek pocztowych, które po kilkudziesięciu latach będą poszukiwanymi przez kolekcjonerów rarytasami. Jedną z nich, za 150 dolarów, kupi na amerykańskiej aukcji dyrektor Muzeum Śląskiego Leszek Jodliński.

O 18.35 maszyna wznosi się w górę i przez godzinę krąży jeszcze nad Górnym Śląskiem, a pasażerowie podziwiają z góry przemysłowy okręg. Godzinę później statek rozpoczyna powrotną podróż do Freidrichschafen. Dotrze tam nazajutrz tuż po godzinie 5.30 rano.

- Dziś to wydarzenie, czyli lądowanie zeppelina w Gliwicach, oczywiście przy zachowaniu pełnych proporcji, można porównać ze skokiem Felixa Baumgartnera ze stratosfery. Oba skupiały uwagę wielu tysięcy ludzi i zostały zapamiętane na długie lata, były triumfem nowoczesnej techniki - mówi dyrektor Muzeum Śląskiego.

4 maja 1937 roku. Kapitan Ernst Lechmann, mający wciąż w pamięci entuzjastyczne powitanie na lotnisku w Gliwicach, wchodzi na pokład sterowca "Hindenburg", następcy "Grafa Zeppelina".

Bezpośrednio maszynę prowadzi kpt. Max Pruss, ale Lechmann jest najwyższym rangą oficerem. Cel podróży: Nowy Jork. Rejs trwa trzy dni, Ernst swoim zwyczajem zabawia pasażerów grą na akordeonie. Pasażerom przypadają do gustu jego interpretacje Wagnera i niemieckie pieśni ludowe.

6 maja "cygaro" jest już na miejscu i cumuje na lotnisku w Lakehurst. Nagle na poszyciu pojawia się niewielki ogień, ale po 34 sekundach płonie już cały sterowiec. Katastrofę w milczeniu obserwuje tłum Amerykanów, a korespondent radia WLS z Chicago Herbert Morrison krzyczy: - Stanął w płomieniach i spada! Rozbija się! Z drogi! Z drogi! To jest najgorsza rzecz, jaką widziałem.

Potwornie poparzony kapitan Lechmann wydostaje się spod płonącego wraku. - Ja tego nie rozumiem, ja tego po prostu nie rozumiem! - krzyczy w szoku ranny oficer, chodząc po lotnisku.

Umiera następnego dnia w szpitalu.

- To była piekielna maszyna - brzmią jego ostatnie słowa, wypowiedziane na łożu śmierci.

W katastrofie ginie 13 pasażerów i 22 członków załogi. Niemal natychmiast rusza śledztwo, jedno z podejrzeń pada na kapitana Lechmanna, któremu zarzuca się sabotaż. Inna teoria mówi, że przyczyną tragicznego wypadku było zmęczenie materiału poszycia sterowca. Kolejni sądzą zaś, że sterowiec spłonął z powodu połączenia łatwopalnych substancji zastosowanych w farbie, którą zostało pomalowane poszycie.

Katastrofa "Hindenburga" raz na zawsze skończy erę sterowców na świecie.

TOMASZ KAPICA, Nowa Trybuna Opolska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia