Hipisi w Gdańsku. Altanka zamiast komuny i tetra z gaśnic zamiast LSD

Milicjanci czerpali wiedzę o hipisach ze szkoleń, z mediów i miejskich legend. Słowem, wiele nie wiedzieli
Milicjanci czerpali wiedzę o hipisach ze szkoleń, z mediów i miejskich legend. Słowem, wiele nie wiedzieli 123 RF
W połowie lat siedemdziesiątych, przed nastaniem ery "kompotu", polscy hipisi kradli "tetrę" z autobusów, kupowali krople żołądkowe i środek do wybielania plam

Dwunastego lutego 1976 roku Jadwiga P. bawiła się w Rudym Kocie. Późnym wieczorem wracała do domu. Została zaatakowana młotkiem, gdy po wyjściu z tramwaju na ul. Kartuskiej udała się w kierunku Suchanina. Sprawca został spłoszony przez przechodniów, zdążył zabrać kobiecie torebkę i rękawiczki. Jadwiga P. cudem przeżyła, ale już nigdy nie miała wrócić do zdrowia. Wszystko działo się w Gdańsku, przy ul. Starodworskiej, na drodze, która wtedy była nieutwardzona, prowadziła przez teren słabo zamieszkany, trochę odludny, będący w części placem budowy.

W pobliżu miejsca zdarzenia stała altana. Wokół niej kręciły się zwykle jakieś podejrzane typki. Mówiono: hipisi, narkomani. Odmieńcy. Było ich kilkoro. Jedna dziewczyna, kilku chłopaków.

Sama altana zaś była niepozorna, chłopcy zwali ją "kempingiem". W środku stały tapczan, stół, krzesła. Musiał być również jakiś piecyk, bo spędzali w "kempingu" sylwestra, zdarzało się też, że nocowali tam w styczniu i lutym.

W aktach sądowych nie ma zdjęć bywalców altanki. Jak się nosili, możemy sobie tylko wyobrazić. Zapewne wyglądali na hipisów. Dziwnych odmieńców, którzy nie bardzo chcieli brać udział w powszechnym socjalistycznym przedstawieniu reżyserowanym przez Edwarda Gierka. Nic dziwnego więc, że w lutym 1976 roku, gdy zaatakowano Jadwigę P., stali się obiektem milicyjnych podejrzeń. Pozostał po nich ślad - zeznania zapisane w sądowych aktach.

Pierwsi hipisi pojawili się w Polsce w drugiej połowie lat 60. Z początku traktowano ich jako ciekawostkę. Szybko jednak stali się przedmiotem zmasowanej krytyki. W 1970 roku w czasopiśmie dla młodzieży "itd" pisał o nich Jerzy Andrzej Salecki: "»Hippies«. Nazywają ich »dziećmi kwiatu«. U nas, w kraju, gdzie nie możemy pozwolić sobie na »luksus« braku zaangażowania, ideowości, patriotyzmu, w naszym ludowym państwie »hippies« są dziećmi zła".

Luty 1976 roku: Na ul. Starodworskiej, po napadzie na Jadwigę P., milicjanci penetrują okolice zdarzenia. Nie mogą nie zwrócić uwagi na altankę. 19 lutego robią w niej zasadzkę. Czekają w środku. Kto przekroczy próg altanki, od razu jest zatrzymywany.

W ten sposób, zaglądając dziś do akt sądowych, można przenieść się w czasie do roku 1976 - wysłuchać relacji z pierwszej ręki - opowieści o życiu codziennym hipisujących narkomanów. To ilustracja początku końca idei "dzieci kwiatów" - w wydaniu rodzimym.
Cofnijmy się na chwilę do roku 1971. Tadeusz Woźniak w reportażu "Narkotyki współczesnych paziów", opublikowanym w miesięczniku społeczno-kulturalnym "Litery", opisywał, jak trafił (jako reporter) do miejsca, w którym żyli długowłosi narkomani.

- Materiał do tego tekstu zbierałem również w Krakowie. Pojechałem tam, wiedząc, gdzie spotykają się hipisi. Dołączyłem do nich i przez cztery, pięć dni włóczyłem się z nimi po mieście. Nie przyznawałem się, że jestem dziennikarzem, że zbieram materiał do reportażu. Powiedziałem im to dopiero jak odjeżdżałem - opowiada reportażysta po 44 latach od publikacji.

Woźniak opisał hip-chatę, czyli coś w rodzaju komuny. Jak wynika z tekstu, osoby, które tam przebywają, zażywają "fermę", po której są nadpobudliwe. Oprócz tego marzą o sławie artystów, jednak nie robią nic, żeby osiągnąć w życiu sukces.

Tadeusz Woźniak: - Najbardziej urzekające było to, że nic nie trzeba było. W tamtych czasach to było naprawdę coś wyjątkowego. Snuliśmy się po mieście. Tu ktoś miał wolną chatę, tam ktoś inny. Czasem kupowaliśmy jakieś wina, ale pijaństwa żadnego nie było. Jednym z poznanych hipisów był jakiś poeta, jego pseudonimu nie pamiętam. On dokonywał drobnych kradzieży w sklepach, zazwyczaj podwędzał coś do jedzenia. Pamiętam wieczór u niego w domu, czytał wiersze, grał na gitarze, wszyscy słuchali i mieli przekonanie, że obcują z wielką sztuką. Której zresztą nie rozumieli...

Potem autor przenosi akcję reportażu do Sopotu. Pisze: "Złoty Ul - ulubiona kawiarnia młodzieży. Przyjeżdżają z całego Trójmiasta. Okupują cały »wagon« i inne części pomieszczenia. Czują się swobodnie. Ganiają całymi grupkami, ciągle mają coś do załatwienia. Jakieś sprawy". Te sprawy - według autora reportażu - to głównie handel narkotykami, fałszywymi lub wystawionymi "in blanco" receptami. Dalej Woźniak pisze: "Ilu jest narkomanów w Trójmieście? (…) Z moich bardzo szacunkowych danych wynika, że takich, którzy systematycznie używają środków narkotyzujących, jest na Wybrzeżu nie więcej niż kilkadziesiąt, natomiast początkujących około 700".
Wracając do altanki i do zeznań zatrzymanych w niej hipisów: Pewnego dnia "Broda" spotkał "Przewodniczącego". Skombinowali pieniądze i pojechali do Wrzeszcza, na ul. Wojska Polskiego. "Przewodniczący" zniknął w bramie, wszedł do jakiegoś mieszkania, a kiedy wrócił po chwili, było widać, że jest już po zażyciu dolarganu. I wtedy dostał ataku padaczki. Gdy już było po wszystkim, "Broda" zaprowadził "Przewodniczącego" do przychodni. On jednak stamtąd uciekł. Pojechali więc do Akademii Medycznej, ale "Przewodniczący" znowu zwiał. W końcu wylądowali w jakimś mieszkaniu i "Broda" nareszcie mógł zażyć zakupiony dolargan.

Milicjanci czerpali wiedzę o hipisach z wewnętrznych szkoleń, prasy, telewizji i miejskich legend. Sami hipisi mogli w tej sytuacji zadrwić ze swoich prześladowców.
Notatka służbowa podporucznika M. Kolbowicza, sporządzona w Chojnicach: "W dniu 22 lipca 1970 roku w tutejszej KP MO przeprowadziłem rozmowę z ob. Tadeuszem G. zamieszkałym w Chojnicach.(…) Otrzymał pseudonim »Czang«, w styczniu przyszłego roku miał złożyć przysięgę na rzecz wierności hippiesów.

W rozmowie poinformował, że szefem grupy hippiesów województwa gdańskiego jest lekarz (...), występuje pod pseudonimem »Czarny Lew«". (…) Szkolenia grupy hippiesów odbywają się w porze letniej na plaży. (...) Dokumentację przechowują w starych grobowcach na cmentarzu. Na cmentarzu również przechowują broń, którą używają do celów myśliwskich podczas pobytu w okresie wakacyjnym w Bieszczadach. (…) Hippiesi znają się tylko z pseudonimów. Nowo wstępujący jest kontrolowany przez innych, przeprowadzane są o nim wywiady w miejscu zamieszkania. Kandydat taki musi złożyć trzy zdjęcia, wypełniana jest na niego ankieta i pobierane są odciski dwóch palców kciuków. Każdy z nowo wstępujących ma prawo wystąpić z grupy przed złożeniem przysięgi, po złożeniu przysięgi trudno jest wystąpić z grupy hippiesów, ponieważ zna się ich tajniki".

Jak pisze Piotr Perkowski w artykule poświęconym inwigilacji trójmiejskich hipisów: "Funkcjonariusze SB i MO wiedzę swoją czerpali z prasy. (…) Skutkowało to często kuriozalnymi założeniami i nadgorliwością w działaniu. Podczas pierwszej operacji »Mak« w rewidowanych mieszkaniach milicjanci mieli szukać m.in. »taśm magnetofonowych z nagraniami orgii, wydawnictw pornograficznych oraz kastetów i noży«".

W latach 1971-1973 w województwie gdańskim milicja i Służba Bezpieczeństwa przeprowadziły w sumie cztery operacje przeciwko hipisom o kryptonimie "Mak". To były masowe naloty (na przykład w jednej z takich operacji uczestniczyło 233 funkcjonariuszy SB, 364 milicjantów i 283 ORMO-wców). Podczas rewizji ujawniano i rekwirowano recepty (nie zawsze fałszywe i nie zawsze służące do zakupu narkotyków - milicjanci zazwyczaj nie mieli pojęcia, czym i jak odurzają się hipisi), wyłapywano osoby, które uciekły z domów albo z placówek wychowawczych. Rekwirowano również "hipisowskie" czasopisma czy ulotki. W wyniku tych akcji Służba Bezpieczeństwa zyskiwała nowych tajnych współpracowników, których poprzez zastraszanie czy szantaż udawało się nakłonić do współpracy. "Funkcjonariusze MO i SB demonizowali środowisko hipisów, przypisując mu wiele nagannych intencji - w tym nadmiar agresji, świetną organizację i rozwiązłość (polscy entuzjaści ruchu byli na tle zachodniego ruchu niezwykle pruderyjni)" - pisze Piotr Perkowski.
ymczasem 19 lutego 1976 roku do altanki, w której zasadzkę urządziła milicja, weszła kolejna osoba.

To był Jurek D., kolega "Brody" - ten, z którym "Broda" był na zlocie hipisów w Kazimierzu nad Wisłą. Jurek opowiadał o swoich doświadczeniach z narkotykami. Jednego razu spotkał na Monciaku chłopaka, który miał wytatuowane serduszko za lewym okiem. W kulturze więziennej taki tatuaż oznaczał kogoś, kto "miłuje" grypserę, przywódcę grupy grypserów - tzw. mąciciela. To był niejaki "Amigo". Jurek kupił od niego 9 tabletek morfiny za 880 zł.

"Amigo" powiedział mu, że jak będzie chciał, to może mu sprzedać większe ilości. Dołożył "od siebie" 10 tabletek Parkopanu. Tego dnia Jurek łyknął naraz tych 10 tabletek. Miał przebłyski, że był w komendzie we Wrzeszczu na ul. Białej, ale pełną świadomość odzyskał w szpitalu na Srebrzysku. I spędził tam kolejne cztery tygodnie.

Jak pisze Kamil Sipowicz, już w 1971 roku "dla wielu hipisów starej daty zaczął się zmierzch ruchu". Działo się tak z kilku przyczyn. Po pierwsze - hipisi stali się przedmiotem zainteresowania różnych sekt i mniejszych ruchów religijnych, od Hare Kryszna po zielonoświątkowców. Z drugiej strony, coraz większe wpływy na poszukujących młodych ludzi miała religia katolicka - nie sposób nie wspomnieć tu o działalności księdza Andrzeja Szpaka. Dla wielu spośród pierwszych hipisów alians "nieograniczonej wolności" z etyką chrześcijańską był nie do przyjęcia. Jednak głównym powodem destrukcji ruchu były narkotyki. O ile na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych miały one raczej marginalne znaczenie, to w latach późniejszych stawały się coraz groźniejsze - szczególnie że wówczas hipisi bez ograniczeń zaczęli używać najbardziej niebezpiecznych opiatów.

Milicja zatrzymała w altance również Leokadię C., ps. "Mała" (lat 20, ostatnio zwolniona ze sklepu, gdzie pracowała w charakterze ekspedientki). Oddajmy jej głos: "W miesiącu maju lub czerwcu 1975 roku, przebywając w Sopocie, koło mola, poznałam braci Andrzeja i Janka E. Wiedziałam o tym, że przed wejściem na molo po lewej stronie jest kawiarnia z tarasem (prawdopodobnie chodzi o Non Stop) i na tym murku zwykle gromadzą się hipisi z całej Polski. Podeszli do mnie bracia Andrzej i Jan E. W czasie prowadzonej rozmowy rozmawialiśmy na temat pacyfizmu i doszliśmy do tego, że zostałam zaproszona do ich altanki, którą nazywali »kempingiem«. (…) Kiedy przyszłam, to byłam już pod działaniem kropli żołądkowych. Krople kupowałam w aptekach, za jedną butelkę płaciłam 20 złotych, przyrządzałam w ten sposób, że zawartość butelki wylewałam na spodeczek, podpalałam zapałką, krople płonęły, z chwilą gdy zawartość przestała się palić, pozostały płyn, już zagęszczony, przefiltrowywałam przez watę, i to wstrzykiwałam sobie dożylnie własną strzykawką.

Od tego czasu prawie codziennie przychodziłam do tej chaty. (…) Na stole w słoiku był płyn, po zapachu poznałam, że to była tetra, czyli płyn z gaśnic. Ja wylałam sobie część tej tetry na chusteczkę do nosa. Następnie tę chusteczkę przyłożyłam na twarz i zaczęłam się około pół godziny inhalować. Wiedziałam, że tą tetrę mieli z gaśnic, które znajdują się w autobusach. Pod koniec stycznia 1976 spotkałam się z Andrzejem E. i »Karatem« na dworcu PKP w Gdańsku, ponieważ nie mieliśmy nic do przypalania, ja dałam propozycję, aby pójść do autobusów na plac koło stoczni Lenina po tetrę, gdyż wiedziałam, że oni już wcześniej chodzili »na tetrę«, czyli otwierali gaśnice w autobusach i z nich wylewali płyn lub też zabierali całe gaśnice i następnie je opróżniali. Oni się zgodzili i poszliśmy w trójkę na dworzec autobusowy MPK przy ul. Jana z Kolna, weszliśmy do jednego autobusu, lecz w nim siedział kierowca, a sama gaśnica była zamontowana pod siedzeniem kierowcy, natomiast w drugim autobusie siedziała kobieta, gaśnica była pod siedzeniem kierowcy, baliśmy się, że ta kobieta narobi krzyku i odstąpiliśmy od zabrania, to znaczy zdemontowania gaśnicy. I rozstaliśmy się, ja pojechałam tramwajem do domu.

- Co robiłeś w dniu 12 lutego w godzinach wieczornych? - pytanie to usłyszeli wszyscy zatrzymani w altance. Siedzieli wtedy w altance, a potem rozeszli się do domów. Każdy z nich miał alibi. Starania milicjantów okazały się daremne. Nikt spośród nich nie uderzył młotkiem Jadwigi P.

Dopiero za kilka lat miało się okazać, że Jadwigę P. zaatakował Paweł Tuchlin, słynny "Skorpion", który ostatecznie został skazany na karę śmierci i stracony w Areszcie Śledczym w Gdańsku za zabójstwo dziewięciu kobiet i usiłowanie zabójstwa kolejnych jedenastu. Ale to już inna historia.

Tak czy inaczej, dzięki ich zeznaniom w aktach sądowych pozostał obrazek z życia codziennego gdańskiego hipisa, eksperymentującego w 1976 roku z wybielaczem do plam, kroplami żołądkowymi i płynem do gaśnic samochodowych. Jak dalej potoczyły się losy "Brody", Jurka i "Małej" - nie wiadomo.

Tomasz Słomczyński
DZIENNIK BAŁTYCKI

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia