Radny Jan Graca z Mikołowa zamieszkał z żoną i czworgiem dzieci w ziemiance na hałdzie w dzielnicy Kałuże. W czasie kryzysu gospodarczego lat 30. XX w. można było spaść na samo dno bardzo szybko. Szanowany górnik Graca, mąż zaufania wybrany do rady miejskiej, stracił pracę w kopalni i nie mógł znaleźć innej, a to oznaczało eksmisję. Wyniósł się do kolonii bezrobotnych, wykopał sobie jamę w ziemi obok innych podobnych. Gazeta „Polonia” w 1935 r. pisze o Kałużach: „Mieszkańcy tych terenów przypominają przedhistorycznych jaskiniowców”.
Reporter odwiedza radnego na hałdzie i notuje: „Jego nora odznacza się wyjątkową czystością, dzieci są schludnie ubrane, a on starannie uprawia małe pole, które dotąd stało ugorem. W ten sposób radny miasta oczekuje nadejścia lepszych czasów.” Graca wydzierżawił za grosze kawałek ziemi i hoduje warzywa, żeby wyżywić liczną rodzinę. Ziemiankę obłożył deskami, nakrył darnią, sam zbudował piec. Tutaj przychodzili do niego wyborcy.
Nie jest jedyny z takim nieszczęściem. „Ilustrowany Kurier Codzienny” bije wtedy na alarm: „Bezdomność po większych miastach rozwija się straszliwie. W Warszawie, w stolicy wielkiego państwa szerzy się typ jaskiniowego człowieka, mieszkającego w norze jaskiniowej, jak to czytelnicy nasi widzieli dotąd tylko na ilustracjach”.
Prasa szacuje, że jedynie w samej Warszawie chodzi o masę bezdomnych liczącą około 50 tys. osób, ale jest to element zmienny, trudny do policzenia, umiejętnie ukryty we wnętrznościach miasta. Nie wiadomo, gdzie ci ludzie śpią, gotują, ilu z nich wegetuje w jamach wykopanych gdzieś na peryferiach stolicy.
Warszawski magistrat podaje w 1933 r., że z pomocy miasta korzysta oficjalnie 20 tys. bezdomnych. Są to jednak bardzo zaniżone dane, bo co najmniej drugie tyle nigdzie się nie rejestruje. Gdyby chodziło o 40-tysięczną grupę, to - jak podaje prasa - jest to około 3,5 proc. całej ludności stolicy. „Jaskiniowcy” musieli więc być widoczni na tle miasta.
W województwie śląskim powstają wielkie osady zwolnionych z fabryk i kopalń. Bezrobotni nadal trzymają się swoich byłych zakładów, budują wokół nich nory, żyją z odpadów przemysłu. Czasem zapuszczają się tam reporterzy. W 1936 r. na Górnym Śląsku pojawia się wysłannik ogólnopolskiego „Dziennika Popularnego”. Trafia na osiedle prawie takie samo, na jakim zamieszkał radny Graca. W artykule „Śląscy biedaludzie” Wacław Piorun pisze o Szopienicach: „Przy szybie Prittwitz są hałdy, biedaszyby, biedaludzie i są jeszcze biedadomki. Na wpół wkopane w ziemię i na wpół zlepione z blachy, papy i starego drzewa. Lepianki te zbudowali sobie bezrobotni kilka lat temu. Izdebki maleńkie, przeważnie zupełnie ciemne albo z jednym okienkiem. Każda rodzina urządza się w ten sposób, że zamiast na łóżkach wszyscy śpią pokotem na ziemi. Tylko w jednym mieszkaniu jest łóżko. Ale śpi w nim aż pięć osób”.
W południe kobiety wynoszą z ziemianek „na przewietrzenie” sagany z obiadem. Reporter zagląda im w garnki: to obierki z kartofli okraszone słoną wodą spod Prittwitza. Koczownicy nie są skłonni do rozmów, widać, jak jest. „I mieszkaj tu człowieku” - mówi jedna z kobiet. „Żyje się głodem i popija zimną wodą” - dodaje ktoś inny. Piorun kończy z ulgą: „Po wyłażeniu się pośród biedaludzi, dzikich szybów i płonącego szlamu opuszczam to niesamowite królestwo. Ale w kurzu węglowym, w dymnym powietrzu pełnym zabójczego gazu pozostało kilka setek ludzi”.
Ciasny, rzadko własny
Polska międzywojenna nie chwaliła się bezdomnymi. W filmach o lwowskich batiarach Szczepcio i Tońcio mieszkają czasem na strychu i brakuje im na czynsz, ale jest z tego dużo śmiechu.
Jan Pędziński mieszkał jednak na cmentarzu w Gołonogu, w murowanym grobowcu rodziny Torbusów z 1870 r. znalazł dwie trumny. Z większej usunął z szacunkiem kości, pościelił sobie sianem i miał łóżko. Mniejsza służyła mu za stół. Na ścianach powiesił święty obrazek i lusterko, miał też miednicę i lampę naftową. Tutaj znalazła go policja, gdy pewnej nocy w 1932 r. zapuściła się na cmentarz w pogoni za złodziejami. Jeden z funkcjonariuszy dostrzegł słabe światełko migające przez szczeliny wejścia do grobu, zajrzał. W środku stał młody mężczyzna, który szykował się do snu w trumnie. Ale nie do wiecznego.
Lokator grobu był bezdomny i skorzystał z wygód, jakie mieli nieboszczycy, dachu nad głową, czterech ścian. Na wynajęcie kwatery wśród żywych nie było go stać. W 1932 r. Gołonóg był osobną wsią, nie wchodził jeszcze w skład Dąbrowy Górniczej. Właśnie wsie w II Rzeczypospolitej były najbardziej przeludnione, rosła armia tzw. ludzi zbędnych. Ich liczbę szacowano w 1928 r. na 3 mln, ale siedem lat później już na 8,8 mln.
Z rolnictwa każdego roku odchodziło ze względu na starość czy choroby około 175 tys. osób, jednak fala wyżowa dostarczała na ich miejsce aż 405 tys. młodych ludzi, którzy szukali zajęcia. Siłą rzeczy wielu z nich nie mogło znaleźć na wsi żadnego zarobku.
Większość „zbędnych” ruszała więc do miast, ale zwłaszcza w latach kryzysu ci najczęściej słabo wykwalifikowani robotnicy zarabiali marnie. Tymczasem miejskie życie było drogie, a najbardziej mieszkanie.
Nawet w mieście praca na nikogo nie czekała. Ani przemysł, ani sektor publiczny nie były w stanie wchłonąć tylu chętnych. Sytuację pogarszała nie tylko liczna młodzież wiejska, ale także masowe powroty Polaków do ojczyzny, na przykład z Francji czy Westfalii. Według Środkowoeuropejskiego Forum Badań Migracyjnych powroty do II RP wynosiły około 45 proc., a w latach kryzysu gospodarczego nawet 90 proc., gdy państwa pozbywały się cudzoziemskiej siły roboczej. W sumie w latach 1918-1938 z Polski wyjechało ponad 2 mln osób, w tym 1 mln 25 tys. do krajów europejskich, a 796 tys. do Ameryki. Ponad milion tych pierwszych emigrantów powróciło jednak do kraju, zza oceanu wróciło natomiast 48 tys. osób. Problem w tym, że większość z nich znalazła się ponownie w Polsce w najtrudniejszym gospodarczo okresie.
Młodzi prawie nie mieli szans na stabilizację. Według oficjalnych statystyk stanowili ledwie około 7 proc. zatrudnionych w zakładach przemysłowych. Ale ich zajęcie było niepewne, niskopłatne, związane z łamaniem praw i wyzyskiem, na przykład pod pozorem przyuczania do zawodu.
Starsi pracownicy też byli zdani na łaskę szefów. Na Śląsku stosowano powszechnie „świętówki”, czyli bezpłatne przerwy w pracy, lub „turnusy”, pozwalające odesłać pracownika na dowolnie długi bezpłatny urlop. Pracownik podpisywał tzw. rewers, czyli zgodę na wypowiedzenie pracy w każdym terminie. Musiał zresztą zgadzać się na różne szykany, obcinanie pensji pod byle pozorem, różne opłaty i kary.
Jan Pędziński nie miał pieniędzy na kwaterę, ulokował się w grobowcu i był zadowolony z pomysłu. Znalazł tani dach nad głową, nikomu nie przeszkadzał, miał odrobinę wygody, na przykład dostęp do kranu z wodą czy śmietnika. Ale gdyby przyszedł do niego komisarz spisowy, który badał warunki mieszkaniowe ludności w Polsce, nie mógłby uznać, że Pędziński ma lokum. W ogóle nie ująłby go w statystyce. Nie badano, ilu Polaków urządziło się w „normalnie niemieszkalnych pomieszczeniach”.
Kraj z drewna i gliny
Wstęp do Spisu Powszechnego z dnia 9 grudnia 1931 r. zaznacza, że w badaniu pominięto mieszkania ruchome, takie jak wozy czy wagony berlinki, oraz kwatery w teorii nienadające się do zamieszkania, czyli szopy, ziemianki, namioty lub składy. Nie wymieniono grobowców oraz innych wynalazków, w których zmuszeni byli mieszkać ludzie w latach Wielkiego Kryzysu.
Czasem pomijano też wszystkich domowników jednej kwatery, jeśli było ich bardzo dużo. Bywało przecież, że w małej izbie nocowało kilkanaście osób, w tym sublokatorzy, co psuło statystyki. Dlatego dane Spisu Powszechnego są mocno wygładzone i nieścisłe.
Nawet ci, którzy mieli jakieś mieszkania, o komforcie mogli pomarzyć. Polska niestety nie była krajem murowanym, tylko drewniano-glinianym. „Ilustrowany Kurier Codzienny” podaje w 1931 r., że w kraju jest 3,5 mln budynków mieszkalnych, lecz zaledwie 600 tys. z nich jest murowanych, co stanowi niespełna 20 proc. Okazało się również, że 300 tys. budynków jest z gliny. Najczęściej glinianki można było spotkać w powiecie kartuskim na Pomorzu oraz kolskim i końskim, które leżały kiedyś w zaborze rosyjskim - w tych powiatach co trzeci dom był z gliny. Średnio w innych regionach glinianki stanowiły 10 proc. zabudowy mieszkalnej.
Policzono również, że około 2 mln 600 tys. polskich domów zbudowano z drewna. To aż 70 proc. wszystkich domostw. „IKC” komentował: „Statystyka nie jest pocieszająca, ale prawdziwa. Polska dotychczas nie jest murowana. Budynki drewniane spotykamy nie tylko na wsi, ale też w miastach. I przeciętnie dla całej Polski udział budynków drewnianych w samych tylko miastach wynosi mniej więcej 50 proc., chociaż rozpiętości dzielnicowe są bardzo wielkie.”
Na plus wyróżniały się województwa zachodnie. Tutaj udział budynków murowanych wynosił 80-100 proc. W województwach łódzkim i kieleckim 60-80 proc., natomiast w krakowskim i warszawskim zapanowała prawie równowaga, wskaźnik wynosił 40-60 proc. W województwach lubelskim, białostockim oraz lwowskim budynków murowanych było od 20 do 40 proc. Najmniej jednak budowano z cegły na Kresach Wschodnich, gdzie takich domostw było tylko od 5 do 15 proc.
„IKC” pisze: „Istnieją na Polesiu i Wileńszczyźnie miasta, gdzie udział budynków murowanych wypada poniżej 5 proc. (!) Tak więc kultura budowlana nie tylko wsi, ale i miast polskich jest dotychczas jeszcze bardzo niska i to jest fakt, z którym trzeba się liczyć”.
Rolwagą do przegranych
Stan budynków rodził kolejną kwestię: niezwykły głód mieszkaniowy. Brakowało co najmniej miliona mieszkań. Tymczasem nawet w pomyślnych latach, jak podkreśla „IKC”: „Przyrost izb nie wynosił nawet w całym państwie 20 tys. izb, a więc nie starczy dla naturalnego wzrostu, a cóż dopiero na pokrycie zaległego deficytu”.
Niewesołe wnioski potwierdzają inne dane GUS. Wynika z nich, że salon z fortepianem, jak pokazywały filmy, posiadała garstka obywateli. Większość miała raczej izbę z sublokatorem, bo ten, w odróżnieniu do instrumentu muzycznego, mógł dołożyć się do czynszu.
W II RP mieszkało się ciasno, niewygodnie, ale sąsiedzi na ogół mieli tak samo. Komisarze spisowi z 1931 r. nawet nie liczyli, ile jest łazienek w domach. Ograniczali się do ogólnego zbadania, czy w mieszkaniach w miastach powyżej 20 tys. ludności można skorzystać z czynnego ustępu. Okazało się, że spośród 1,2 mln mieszkań miejskich jedynie 16 proc. mogło się pochwalić taką wygodą.
Według Spisu Powszechnego w kraju najwięcej było mieszkań dwuizbowych, co nie oznaczało od razu dwóch pokoi, ale też pokój z kuchnią. W jednej izbie mieszkało średnio pięć osób, chociaż prawie 122 tys. osób musiało pomieścić się w jednym pomieszczeniu w dwunastkę. To magiczna liczba, poza nią komisarz spisowy nie wychodził.
W województwie śląskim było trochę lepiej. Tutaj również naliczono najwięcej mieszkań dwuizbowych, ale na jedną izbę przypadały 3-4 osoby, a nawet mniej. To dane oficjalne, ogłoszone w 1931 r., trochę na oko. Później, w miarę narastania kryzysu gospodarczego, było już tylko coraz gorzej.
Masowe bezrobocie i eksmisje powodowały, że gminy znalazły rozwiązanie: stawiały osiedla dla bezdomnych. Po prostu kleciły drewniane szopy, biedni nie musieli jednak kopać ziemianek. Paweł Pogodalla z Chebzia, dzielnicy Rudy Śląskiej, opisał w swoich wspomnieniach „zielone domki”, gdzie wysyłano tych, którzy stracili robotę na kopalni. Przedtem jego rodzina zajmowała kwaterę dla górników, kopalnia potrącała czynsz z poborów. To było godne życie, ale ojca zwolniono i nadszedł dzień, gdy matka spakowała rzeczy, a rolwaga na oczach sąsiadów zawiozła toboły i kupę dzieciaków na osiedle „domkarzy”, czyli przegranych z kryzysem.
„Ani my pierwsi, ani ostatni. W nowej izbie w baraku nic nie było, ale ludzie nie zostawili nas samych” - wspominał w rozmowie Pogodalla. „Kto nie miał pieca, gotował u Borlików, którzy dorobili się żeliwiaka. Skąd opał? Z tym najmniejszy kłopot, bo tuż pod oknem jechały pociągi z węglem, obok była wąskotorówka, ludzie nauczyli się odsypywać. Sąsiedzi nas pocieszali, będzie dobrze. Urządzicie się. Najpierw ukradnie się cegły na budowę pieca, a potem węgiel.
Ojciec Pawła znajdował dorywczą robotę w Niemczech, a jak stamtąd wracał, miał wiele dobrego do powiedzenia o Hitlerze. „Domkarze” chętnie go słuchali.
Z baraków trudno było się wyprowadzić. Nawet jeśli ktoś podłapał robotę i mógł zapłacić czynsz, w kolonii „zielonych domków” trzymały taniość i sąsiedzkie związki. Poza tym strach, że dzisiaj praca jest, a jutro może jej nie być.
W stolicy też powstało wiele osiedli dla bezrobotnych. Siłą wyrzucano stamtąd tych, którzy dostali stałą robotę, ale zbyt mocno zadomowili się w tanim lokum. Chodziło o pierwszych lokatorów, którzy dostawali lepsze kwatery. Byli też gorsi, upychany z czasem byle gdzie. Ta nędza osiedlowa nie żałowała tramwajarza, któremu graty wystawiono do ogródka przed barakiem - jak miał na kwiatki, to będzie miał na czynsz. Na jego izbę czekała kolejka chętnych.
„Kurier Warszawski” w 1933 r. w artykule „Annopol, miasteczko dla bezdomnych” pisze: „W tych porządnych, oddzielnych domkach mieszka plutokracja annopolska. Ludzie z różnych sfer społecznych, rozmaicie uposażeni, niekoniecznie zaraz rozbitki życiowe, po prostu ci, których los czy okoliczności pozbawiły mieszkania w mieście. Niektórzy z nich nawet płacą drobne sumki. Inni, ci naprawdę wydziedziczeni, ci z ogólnych baraków, będący już całkowicie na łasce opieki społecznej, patrzą na tych uprzywilejowanych z zawiścią”.
Podziały są także wśród bezdomnych. Masowo przybywa tych najbiedniejszych, więc osiedla, które miały najpierw przyzwoite warunki, zamieniają w stłoczone siedliska nieszczęścia. Do jednej izby wtłacza się dwie rodziny, zakazuje trzymać mebli, bo zabierają cenne miejsce, nie ma już ogródków. Taki upadek czekało też osiedle w Annopolu, które miasto budowało z dużymi iluzjami.
Łachmany na chorągwi
W latach międzywojennych w Warszawie w sumie powstało 12 ośrodków dla bezdomnych. Można je podzielić na trzy grupy: pierwsza to kolonie baraków, takie jak na Żoliborzu i Annopolu. Druga to budynki noclegowe stawiane przez magistrat, ale rozrastające się w osady, na przykład przy ulicy Podskarbińskiej czy Lubelskiej. Trzecia grupa to schroniska organizowane w istniejących już budynkach, między innymi przy ulicy Leszno, Okopowej, Moczydło, Powązkowskiej, Stalowej czy Zawiszy. Wszystkie zaczynały dość dobrze, ale kończyły źle.
Osiedla dla bezdomnych w całym kraju były do siebie podobne. Może też i na świecie. Pisarka Wanda Melcer wrażenia z pobytu w koczowiskach warszawskich opublikowała w artykule „Nocuję w przytułku”, który ukazał się w „Wiadomościach Literackich” w 1933 r. Pisze: „Nędza całego świata mieszka podobnie. W podróżach oglądałam straszliwe dzielnice ubogich, nędzarze mieszkają w wyrwach ziemnych, nakrytych od wiatru karbowaną blachą, puszkami od konserw i łachmanami”. Zawsze to samo - chorągwie łachmanów, skrzynki, zardzewiała blacha.
W Polsce również tak jest. W regionie Śląska i Zagłębia dzielnicom nadaje się egzotyczne nazwy: Argentyna, Egipt, Maroko. Reporter Konrad Wrzos, autor książki „Oko w oko z kryzysem” z 1933 r., odwiedził Zagłębie Dąbrowskie. Oznajmił: „Jak Warszawa ma Annopol, tak Zawiercie ma swoją Argentynę”. W jednej izbie przy ulicy Polskiej żyło w Argentynie po kilkanaście osób, stoją tu kołyski, innych mebli prawie brak. Bywa tylko zmontowany własnym sposobem piecyk. Budy są bezładnie rozrzucone, osiedle nie ma planu, zresztą jak ludzie, którzy tutaj przyszli mieszkać. Puls miasta słabł coraz bardziej z każdym zamykanym zakładem. „Czekamy, aż nas wyślą do jakiejś roboty” - mówili reporterowi ludzie, którzy całe dnie spędzali na tym czekaniu.
Zawiercie nie ukrywało swojej nędzy mieszkaniowej, ale urzędniczy Żoliborz wstydził się dawnych baraków tyfusowych przy ulicy Felińskiego, gdzie lokowano biedotę. Była to pierwsza w stolicy kolonia dla bezrobotnych. W 67 drewnianych szopach mieszkała czasem nawet połowa miejskich bezdomnych. Ściągali tu zewsząd, komu zabrakło miejsca, kopał obok jamę lub stawiał szałas. W „Pamiętnikach bezrobotnych” jeden z takich rezydentów wspominał, że osadę ogrodzono zasiekami z drutów kolczastych, jakby człowiek zdrowy specjalnie odgrodził się od ludzi zarażonych, przeznaczonych na kwarantannę.
Bogatsi żoliborzanie omijali ze strachem teren osiedla, pełen ludzi z innego świata. Ale w założeniu miało to być miejsce wolne od patologii, schludny azyl dla biednych nie ze swojej winy.
Jerzy Stefan Stawiński w „Młodego warszawiaka zapiskach z urodzin” przyznawał, że w lepszej części Żoliborza barakami straszono dzieci. Dla oficerów i dygnitarzy takie enklawy „promieniowały nędzą, brudem, chorobą i występkiem”, a przyczyny tego stanu były nieważne. Zatłoczona, kłująca w oczy osada istniała aż do powstania warszawskiego, kiedy spłonęła. Po wojnie w tym miejscu stanęły bloki.
Burdy, awantury, pijatyki
Nawet schroniska, które miały przyjmować bezdomnych tylko na noc, zamieniały się w ich stałe kwatery. O noclegowni przy ulicy Leszno Wanda Melcer pisze: „Jest tak pełno, że kobiety śpią wzdłuż na pryczach, a dwie prycze zajęte są zawsze jeszcze przez kobietę, która lokuje się w nogach na kupie swoich łachmanów”. W salach są jednak kąty, gdzie na łóżku śpi tylko jedna osoba, czasem z dziećmi. Ktoś wyjaśnia, że tamte panie są przyjęte na stałe, a ściśniona gromada otrzymała zgodę jedynie na nocleg.
W stolicy jest też koczowisko w fabrycznej hali przy ulicy Lubelskiej. Melcer ujawnia: „Namioty ubogich żyją w cieniu wielkiej, dziś już zlikwidowanej fabryki obuwia Polus. Znalazło tu miejsce trzy tysiące nędzarzy. Rodziny zrobiły użytek z najdziwaczniejszych przedmiotów, żeby odgrodzić się od innych ludzi. Jedni mieszkają przy ścianach, ci są bardziej u siebie. Inni wyzyskują załomki architektury, przeciągają drut, który jest fikcyjną ścianą ich domu. Stąd kształt tych domów przedziwny, wielokątny, kiszkowy, długi, czasem prawie okrągły”.
Obok spokojnych rodzin znalazły się w Polusie grupy z marginesu społecznego. „Gazeta Polska” oburzała się: „Zawodowi bezrobotni, pijacy, awanturnicy, wagabundzi, złodzieje, prostytutki i pokątni sutenerzy stanowią dla przyzwoitych ludzi środowisko i otoczenie, zatruwając im życie. Stale powtarzają się burdy, awantury, pijatyki i bijatyki”.
Gdy urzędnicy magistratu wchodzą do Polusa, mają ze sobą broń. Spokojniej staje się dopiero wtedy, gdy - jak donoszą gazety - “ścianki z ohydnej mieszaniny worków, chust, tektury i polepionych gazet” zastąpiono porządnymi deskami. Budynek przetrwał wojnę, ośrodek zamknięto dopiero po wojnie.
Magistraty są coraz mniej zadowolone z osiedli dla bezdomnych. Plan zakładał systematyczne ich opuszczanie przez lokatorów, ale w latach kryzysu ludzi tylko przybywa, w tym niebieskich ptaków. Jedna z komisji rewizyjnych posuwa się do stwierdzenia: „Wyhodowano na ciele Warszawy wrzód ropiejący z próżniaków, wyzyskiwaczy, nastrojonych wrogo do społeczeństwa”. Osiedli nie da się jednak tak po prostu zamknąć.
Brońcie się sami
Wynajęcie mieszkania jest drogie, zwłaszcza w dużych miastach. Czasopismo „Dom, Osiedle, Mieszkanie” z 1935 r. podaje, że chociaż zarobki pracujących wydatnie się obniżyły, czynsze jednak wzrosły. Jeśli przyjąć poziom wypłat z 1928 r. jako 100, to w 1932 r. wyniosły one 49, a rok później 44. Średnie komorne w kraju za mieszkanie robotnicze wynosiło 10 zł, jednak w siedmiu miejscowościach: Warszawie, Krakowie, Borysławiu, Katowicach, Królewskiej-Hucie (Chorzowie), Poznaniu i Gdyni, przekraczało 20 zł, sięgało nawet 40 zł. Fachowy robotnik na Śląsku dostawał około 100 zł wypłaty, ale zwykle po wielu potrąceniach mniej.
Lokator szukał oszczędności, jak tylko mógł. Konrad Wrzos opisywał kobietę z dwojgiem dzieci, która miała izbę powstałą z odgrodzenia kawałka klatki schodowej. W pomieszczeniu o wielkości czterech metrów kwadratowych spała jeszcze sublokatorka, chociaż posłanie miała pod łóżkiem. Pewna starsza kobieta z kolei wynajęła kąt na drugim piętrze surowego domu, gdzie w ogóle nie było schodów. Zimą i latem wchodziła przez okno po drabinie.
Pracę w każdej chwili można było stracić. Wtedy dochodziło do dantejskich scen, gdy właściciel domu starał się wyrzucić lokatorów, którzy nie mogli płacić komornego.
W mysłowickiej dzielnicy Ćmok w jednym budynku mieszkało sześć licznych rodzin, ojcowie po kolei tracili pracę. Właścicielka Florentyna Pokutowa mimo awantur nie dostawała czynszu i w końcu znalazła sposób na zemstę. W 1936 r. wzięła benzynę i podpaliła dom. Pożar rozprzestrzeniał się bardzo szybko, lokatorzy stracili cały swój dobytek, a Wróbel, ojciec sześciorga dzieci, zginął w ogniu. Było wielu rannych, budynek spłonął do szczętu. Nad Piekutową odbył się samosąd, lokatorzy wybili jej parę zębów, kobietę musiała ratować policja. Ale - jak pisała gazeta „Siedem Groszy” - podpalaczka nie wyrażała żalu: „Pokutowa zachowuje się z cynicznym spokojem i nie uroniła ani jednej łzy. Dom jej bowiem był wysoko ubezpieczony, a jak wynika z zeznań świadków, już przed pół rokiem namawiała ona różnych osobników do podpalenia. Żaden z namawianych nie zgodził się nawet za wysokim wynagrodzeniem, więc ona sama dokonała tej zbrodni”.
Agresja kamieniczników wobec zalegających z czynszem lokatorów rosła, sytuacja stawała się bez wyjścia. Policja nie chciała wyrzucać ludzi bez sądowych nakazów eksmisji, ale ich zdobycie trwało długo. Właściciele używali więc siły i podstępów. Lokatorzy szukali pomocy magistratu, jak Ewa Akczyńska z Katowic, która jednak usłyszała od urzędników: „Brońcie się sami, my nic nie możemy poradzić”. Następnego dnia pojawił się u niej niby „detektyw prywatny” z zamiarem wyrzucenia rodziny, był to naprawdę zięć kamienicznika. Do eksmisji nie doszło. W bójce kobieta oblała „detektywa” wrzątkiem i to tak, że stracił oko, poparzyła też właściciela. Została skazana na osiem miesięcy więzienia z zawieszeniem na dwa lata.
W latach 30. XX w. dochodziło na tle konfliktów mieszkaniowych do licznych zabójstw i samobójstw. Właściciel kamienicy w Świętochłowicach Paweł Kramny, gdy nie udało mu się wyrzucić bezrobotnego Edwarda Biatela, uderzył go tasakiem w głowę i pozbawił życia. Inny właściciel domu Franciszek Morgała z Nowego Bytomia pobił opornego lokatora łopatą, doprowadzając go do kalectwa. Dostał pół roku więzienia, bo sądy były wyrozumiałe tak dla właścicieli, jak dla lokatorów.
Dla zwolnionego z pracy kolejarza Konrada Cionaki sądowa eksmisja z mieszkania była ciosem nie do zniesienia. Zastrzelił się na oczach komornika. Prokuratura w Katowicach prowadziła śledztwo, lecz stwierdzono jedynie, że „przyczyną tego czynu była rozpacz na skutek utraty dachu nad głową”.
Wyrzucić z domu dał się bezrobotny górnik Bolesław Weber z Szarleja, który zamieszkał z żoną i dziećmi pod gołym niebem. Gazeta „Polonia” donosiła: „Wyeksmitowani u naczelnika gminy nic wykołatać nie mogą. Nie ma pomieszkań i kwita. Barak gminny zapełniony”. Reporter widział więc, jak matka kładzie dzieci do snu w łóżku stojącym pod cudzym płotem, i tak jak ona miał nadzieję, że nie spadnie deszcz.
Gazety opisują też rodzinę w Małej Dąbrówce, która zimą 1936 r. koczowała na podwórku. Śnieg i mróz. Ojciec mówi: „Przeca jakech jest sześć lot arbeitslos, to ni moga znikąd wziąć na płat”. To schorowany Antoni Ósmy, powstaniec śląski. Wcześniej mieszkał w piwnicy, ale nie mógł za nią płacić 10 zł miesięcznie. Dostawał 7 zł zapomogi, dorabiał, strugając klatki dla ptaków. Właściciel domu nie zamierzał zmieniać swojej decyzji, wypowiada się ostro do prasy. Gazeta pisze: „Twardy człowiek. Nie wie, co to nędza i brak dachu nad głową. Nigdy nie słyszał cichej skargi swego dziecka, że mu jest zimno i że mu się chce jeść, toteż, zjadłszy obfitą kolację, nie pomyśli, że za oknami jego mieszkania, obok kupy gratów, siedzi na mrozie dwoje nieszczęśliwych ludzi ze swoim dzieckiem”.
Nie wiadomo, co się stało z Ósmym. Czy dostał od gminy jakiś kąt w osiedlu dla bezdomnych, gdzie trafiali „najbiedniejsi z najbiedniejszych”? Czy jak radny Graca wykopał ziemiankę i pracował na hałdzie? Na poprawę losu miał pewną szansę, bo sytuacja gospodarcza w kraju zaczęła się trochę poprawiać. Może otrzymał nawet medal za powstania? W każdym razie gazety już o nim nie wspominają.
Hodowle uwiądu ducha
Los bezdomnych poruszał prymasa Polski kardynała Augusta Hlonda. Mówił: „Bezrobocie to rzeczywistość i przeraźliwy fakt realny. To krwawy upiór, który nie w bajce, lecz w tragicznej prawdzie wżera się coraz głębiej w żywy organizm ludów. Rosnące osiedla bezrobotnych to smutne przybytki krzywdy, odrętwienia i niewoli, cmentarzyska zdolności ludzkiej, hodowle uwiądu ducha, instytucje stworzone przez moce zawistne ku podcinaniu siły żywotnej narodu”.
Polska międzywojenna, także poprzez filmy, kojarzy się z wielkimi mieszkaniami, gdzie w salonie tańczono fokstrota. Ale dotyczyło to nielicznych szczęśliwców. Większości obywateli przypadł całkiem odmienny los