Rok 1936 na północno-wschodnich Kresach Rzeczpospolitej zaczął się od buntu chłopów z okolic jeziora Narocz, największego zbiornika słodkowodnego w kraju. Nie należało się im dziwić. Od wieków poławiali ryby na tym akwenie, co stanowiło jedyne źródło ich zarobkowania. Tymczasem wejście w życie nowej Ustawy Rybackiej z dnia na dzień im to uniemożliwiło. Na jej podstawie, bez pytania ich o zgodę, jezioro zostało przekazane w dzierżawę Dyrekcji Lasów Państwowych. Ta zakazała chłopom połowów. Tysiącom rodzin, i tak żyjących w skrajnej w nędzy, zajrzało w oczy widmo głodu. Zdesperowani rybacy skutecznie sabotowali pracę urzędników, nowych zarządców jeziora. Nie obywało się bez przepychanek i rękoczynów. Wówczas na miejsce przybył Józef Mackiewicz, wtedy dziennikarz wileńskiego dziennika „Słowo”, by osobiście zbadać sprawę. Słyszał, że liderem „rebelii” jest Michał Korolonek ze wsi Kupa. W okolicy uchodził za typowego „kułaka”. Jakże więc mieszkał ten rzekomy miejscowy bogacz? Oddajmy głos reporterowi, który odwiedził jego obejście:
„Chata stoi na skraju, okna na pół zarzucone nawozem dla ciepła, bo nadtoż mroźny wiatr wieje od Narocza. Wewnątrz chaty wielka nędza. Zimno, kura błąka się po klepisku, podłogi nie ma. Na wygasłym piecu synek wdział właśnie buciki o wielkich, wielkich dziurach. Teraz jest zajęty owijaniem tych dziur w czarne szmaty. Śmierdzi kwaśnym brudem, trochę rybą, trochę starym kożuchem. Od klepiska ciągnie nie wietrzoną wilgocią”
Ten opis wymownie ilustruje, jakie były warunki życia biednych rzesz chłopstwa na Kresach, w najbardziej zacofanej części ówczesnej Polski. Nad Naroczą, jak wynika z opisów Mackiewicza, nie różniły się one za wiele od egzystencji plemion rybackich, gdzieś na wybrzeżach kolonii europejskich w Afryce Zachodniej. Nic więc dziwnego, że widząc takie obrazki, sporo ludzi z Zachodu miało na temat rozwoju cywilizacyjnego naszego kraju jednoznaczne opinie. „Polacy to naród o długiej i wspaniałej historii, ale mają najniższy standard życia w Europie” - pisał w lecie 1938 r. anonimowy korespondent amerykańskiego magazynu „Life”. Jak ów standard wyglądał?
W ruinie i stagnacji
Gdy oceniamy poziom życia mieszkańców II Rzeczpospolitej, to musimy pamiętać o jej sytuacji gospodarczej i demograficznej. Walki w latach 1914-20 spustoszyły ziemie odrodzonej Polski, w skali niespotykanej od czasów potopu szwedzkiego. Mocno ucierpiały wsie. Szacuje się, że co piąte gospodarstwo zostało zniszczone wraz z inwentarzem żywym i martwym. W rezultacie odłogiem leżało 20 proc. ziemi uprawnej. Wiele mniejszych miast, głównie na wschodzie, straciło znaczny odsetek domów. Te, które znajdowały się w miejscach szczególnie zażartych walk frontowych, jak Różan czy Gorlice, po prostu zrównano z ziemią. Przeszło 80 proc. zakładów przemysłowych zostało zniszczonych lub zdewastowanych. 90 proc. taboru kolejowego właściwie nie nadawało się do dalszej eksploatacji. Całość strat materialnych poniesionych przez nasz kraj w tym okresie szacowano na zawrotną kwotę 73 miliardów franków (były one trzy razy wyższe niż we Francji).
Nie dziwi więc, że około 1920 r. produkcja przemysłowa na terenach Polski była o 70 proc. mniejsza, a rolna miejscami nawet o 80 proc., niż w 1913 r. Na skutek splotu różnych czynników, w tym wielkiego kryzysu, powrót gospodarki do kondycji sprzed I wojny zajął niemal całe dwudziestolecie. Dopiero w 1938 r. poziom produkcji przemysłowej z 1913 r. przekroczono o 5 proc. Rozwój ekonomiczny, mimo różnych zabiegów rządu jak Centralny Okręg Przemysłowy, zupełnie nie nadążał za dynamicznie mnożącą się populacją kraju. Wzrosła ona z ok. 27 mln w 1921 r. do niemal 35 mln w 1938 r. W efekcie u progu II wojny światowej poziom produkcji przemysłowej per capita był na terenie Polski o 10 proc. niższy niż w 1913 r. Tak powolna industrializacja nie mogła zmniejszyć palącego problemu przeludnienia wsi. Tam na mikrogospodarstwach wegetowało, według ostrożnych szacunków, co najmniej 5 mln ludzi (w ówczesnej nomenklaturze zwano ich „zbędnymi”). Do tego ukrytego bezrobocia dochodziło oficjalne. Według danych z 1938 r. poza rolnictwem bez pracy pozostawało ok. 380 tys. osób.
By dopełnić szkicu ekonomicznego międzywojennej Polski, należy dodać, że w 1938 r. dochód PKB per capita u nas, według danych Paula Bairocha, był trzykrotnie niższy niż we Francji. Pod tym względem byliśmy w ogonie Europy - niewiele ponad Rumunią, Hiszpanią i Portugalią, ale daleko za Węgrami, Bułgarią i krajami bałtyckimi.
Jak więc się żyło w państwie, które przez całe swoje niepodległe istnienie powoli odrabiało wojenne straty?
Życie na kupie
Według tegorocznych danych Eurostatu tylko w czterech krajach europejskich mieszka się w większej ciasnocie niż w Polsce. Przed wojną żyło się u nas nieporównywalnie bliżej siebie. Koszmarnie i nieznośnie blisko, patrząc z dzisiejszej perspektywy. Szczególnie na wsi, gdzie egzystowało 70 proc. populacji. Według danych z 1931 r. na jedną izbę przypadały ponad trzy osoby. W miastach było pod tym względem lepiej - średnio jeden pokój zamieszkiwały dwie osoby. Warto dodać, że w 1932 r. aż 36 proc. mieszkań w miastach i 51 proc. na wsi miało tylko jedną izbę.
Na terenach wiejskich i w miasteczkach, poza dawnym zaborem pruskim, dominowało budownictwo drewniane. W dużych miastach przeważało murowane. Z tym, że im dalej na wschód, tym jego przewaga była mniejsza. O ile Bydgoszcz i Chorzów miały 1-2 proc. budynków drewnianych, to w Warszawie, przeszło milionowej metropolii, stanowiły one aż przeszło 30 proc. zabudowy.
Dziś wszyscy mamy w mieszkaniach wodę, gaz, prąd i kanalizację. W dwudziestoleciu z dobrodziejstw tych wszystkich mediów mogli korzystać tylko nieliczni. Średnio aż 33 proc. budynków w miastach nie miało żadnego z nich! Najlepiej pod względem ich dostępności wypadały miasta zaboru pruskiego, jak Poznań czy Katowice. Tam, według danych z 1931 r., ponad 60 proc. budynków posiadało wszystkie media. W tym samym okresie na terenie byłego zaboru rosyjskiego ten sam wskaźnik wynosił w Łodzi 5,7 proc., w Wilnie 8,3 proc., w Lublinie 7,6 proc. Warszawa wypadała na tym tle nieźle. Według danych z 1939 r. nieco mniej niż połowa budynków posiadała kanalizację (46,1 proc), bieżącą wodę 62 proc., elektryczność 67 proc., a gaz zaledwie 31 proc. (był on wyjątkowo drogi; kosztował Polaka ponad dwa razy tyle co Francuza - jak oburzał się w jednym z artykułów Ksawery Pruszyński).
Słowem Polakom - czy na wsi, czy w mieście - nie żyło się zbyt komfortowo. Mieszkali „na kupie” i w dosyć prymitywnych warunkach. To wybitnie odbijało się na ich zdrowiu.
Polacy jak Jamajczycy
Przeciętny mieszkaniec II Rzeczpospolitej, według danych z 1932 r., żył średnio około 49 lat. Mężczyźni przeżywali ledwo ponad 48 lat, a kobiety ok. 51. Ten wskaźnik, według danych zebranych przez ONZ, sytuował nas na poziomie Jamajczyków, Meksykanów, Hiszpanów i mieszkańców Cejlonu. Żyliśmy o dekadę krócej niż przeciętny Francuz czy Niemiec. Z czego to wynikało?
Poza ówczesnym poziomem medycyny i ogólnym standardem życia możemy wskazać kilka obiektywnych czynników. Obecnie na tysiąc Polaków przypada 2,3 lekarzy. To najmniej w całej Unii Europejskiej. Tuż przed wojną, w 1938 r., przypadało tylko 3,5 medyka na 10 tysięcy mieszkańców. To nie za wiele. Poza tym ich pomoc słono kosztowała, a gros Polaków żyło w biedzie. Dlatego też spora część populacji na co dzień korzystała z pomocy wszelkiej maści znachorów - ci byli po prostu tańsi. Do konwencjonalnego specjalisty udawano się często dopiero w akcie desperacji, gdy tradycyjne metody zawiodły i gdy było już za późno, by skutecznie pomóc choremu.
Jeśli chodzi o liczbę łóżek szpitalnych to w 1938 r. przypadało ich około 21 na 10 tys. Polaków. W podobnie złej sytuacji w Europie byli wtedy m.in. Grecy, Jugosłowianie i Bułgarzy (po 18-19). Gdzie nam było do Niemiec (98,2), Szwecji (76) albo nawet Czechosłowacji (54). Zresztą dostępność szpitali była skrajnie zróżnicowana w zależności od obszaru Polski. Na terenach dawnego zaboru pruskiego omawiany wskaźnik był wysoki, wynosił np. w śląskim 72,9, a w poznańskim 42,1. Natomiast już w rejonie Łodzi i Warszawy spadał do 19-21, by na Polesiu i Wołyniu osiągnąć raptem 4-6. Przyznacie państwo, że są to kolosalne przepaście.
Według danych z 1932 r. obywatele II RP najczęściej umierali na choroby układu oddechowego, które dziś są skutecznie leczone, czyli gruźlicę i zapalenie płuc. Obok nich najwyżej w rankingu „zabójców populacji” sytuowały się choroby serca i „choroby nagminne”. Nowotwory złośliwe były dopiero na piątym miejscu.
Warto zwrócić uwagę, że mimo trudów życia w Polsce ilość samobójstw pozostała na stałym, niskim poziomie - 0,9 na 10 tys. mieszkańców (dane z 1936 r.). To przeszło dwa razy mniej niż we Francji i trzy razy mniej niż w Czechosłowacji.
Walka z analfabetyzmem
U progu niepodległości, w 1921 r., niemal 35 na 100 Polaków nie umiało ani czytać, ani pisać. By zmienić ten stan rzeczy wprowadzono w 1919 r. obowiązek szkolny dla dzieci od 7 do 14 roku życia. Niestety do 1939 r. nie udało się tych założeń do końca skutecznie zaimplementować. U progu wojny do szkół powszechnych uczęszczało 90 proc. dzieci. Poziom analfabetów w społeczeństwie spadł do ok. 20 proc. Najmniejszy był wśród Żydów i ewangelików, a najwyższy wśród prawosławnych i grekokatolików.
Dziś zdobycie dyplomu uniwersyteckiego nie jest niczym wyjątkowym. W II Rzeczpospolitej na naukę w jednej z 28 istniejących wówczas w kraju uczelni wyższych mogli sobie pozwolić albo najbogatsi, albo wyjątkowo zdeterminowani. By utrzymać się na studiach, znaczny odsetek studenckiej braci jednocześnie pracował. Do tego zostały zmuszone takie tuzy jak Jerzy Giedroyc czy Jan Nowak-Jeziorański. W roku akademickim 1937/38 na 10 tys. Polaków przypadało 14 studentów, czyli mniej niż w sąsiedniej Rumunii (17), Finlandii (24) czy Austrii (41). Najpopularniejszymi kierunkami były kolejno prawo i nauki polityczne, filozofia i nauki techniczne. Ogółem polskie uczelnie wydały w całym międzywojniu ok. 83 tys. dyplomów. W tym okresie były one „żelaznym glejtem” do tzw. lepszego życia.
Rower luksusem
Jak się zarabiało w II RP? Według danych z 1939 r. najgorsze uposażenie wypłacano robotnikom rolnym i niewykwalifikowanym. Otrzymywali przeciętnie, w zależności od regionu Polski, od 50 do 60 zł miesięcznie. Robotnik wykwalifikowany zarabiał miesięcznie ok. 100-150 zł miesięcznie. Szeregowy pracownik umysłowy, np. urzędnik, otrzymywał wypłatę w wysokości ok. 250-300 zł. Nieźle zarabiali policjanci - posterunkowy mógł liczyć na 150 zł, a przodownik już 240. Dobrze płaciła też kolej. Maszynista pobierał miesięcznie 400 zł, a dyrektor okręgowy PKP aż 1600. Na solidne pensje mogli liczyć też sędziowie (500 zł), profesorowie wyższych uczelni (1100 zł). Najwyższe szarże armii również nie mogły narzekać - pułkownik WP zarabiał 1100 zł, a generał 2700.
Około 80 proc. społeczeństwa II RP, czyli razem robotnicy i chłopi, zarabiali co najwyżej około 100 zł miesięcznie. Na co taka kwota mogła wystarczyć? Według ówczesnych cen na 333 bochenki chleba żytniego (30 gr za kilogram), 100 kg cukru (1 zł za kilogram), prawie całe radio (130 zł) lub rower (120 zł) albo mniej niż pół dwupłytowej kuchni z piekarnikiem (kosztowała 230 zł). Trzy ostatnie produkty, dzisiaj powszechne, wówczas należały do kategorii luksusowych. Warto wspomnieć, że w II RP zarejestrowanych było ok. miliona odbiorników radiowych i przeszło 1,3 mln rowerów.
A skoro już o transporcie mowa, to najbogatsi mogli spokojnie odłożyć sobie na samochód. Krajowy polski fiat kosztował ok. 5,5 tys. zł, peugeot 202 6250 zł, a sportowa skoda monte carlo 8500 zł. A że majętnych Polaków nie było za dużo, dlatego też w naszym kraju do 1939 r. zarejestrowano jedynie 41948 pojazdów. Z tego 31804 stanowiły samochody osobowe (w tym 5216 taksówek i 2038 autobusów). Ciężarówek było tylko 8609 sztuk. Aż 23 proc. z nich jeździło po ulicach stolicy. Ogółem więc na 10 tysięcy mieszkańców przypadało 12 aut. Mniej niż w Rumunii (13), Czechosłowacji (69) czy w takich motoryzacyjnych potęgach jak Wielka Brytania (511) i Francja (523). Zresztą nawet gdyby Polacy mieli większą liczbę samochodów, to strach było nimi wyjeżdżać za miasto. W przededniu wojny w kraju o powierzchni 387 tys. km²było tylko 3 tys. kilometrów bitych dróg. I nic nie wskazywało, że w szybkim tempie mogłoby ich powstać więcej.
Niedokończony projekt
Jak widać II Rzeczpospolita - zniszczona I wojną, pogrążona w gospodarczej stagnacji i otoczona nieprzyjaciółmi - zdecydowanie plasowała się wśród pariasów Europy. Właściwie dopiero wychodziła z fazy odbudowy. Ledwo zaczęła zrastać się w jeden byt państwowy. W tym sensie była niedokończonym projektem i nigdy się nie dowiemy, czy droga obrana przez jej elity, jak budowa COP, mogła szybko doprowadzić Polaków do większego dobrobytu. Jej stan w przededniu II wojny światowej z pewnością uprawniał dziennikarza „Life’a” do wygłoszenia opinii o Polakach jako o najskromniej żyjących Europejczykach.
Osobom zainteresowanym życiem codziennym w II RP polecam lekturę reportaży Józefa Mackiewicza („Okna zatkane szmatami”, „Bunt rojstów”) oraz powieści Janusza Dołęgi-Mostowicza (wszystkie bez wyjątku), Sergiusza Piaseckiego („Żywot człowieka rozbrojonego”), Zbigniewa Uniłowskiego („Wspólny pokój”, „Dwadzieścia lat życia”) i Stanisława Grzesiuka („Boso, ale w ostrogach”).
Bibliografia
- „100 lat Polski w liczbach” (raport GUS)
- J. Trybuś, P. Weszpiński - „Plan Warszawy 1939”
- J. Mackiewicz - „Bunt rojstów”
- „Mały rocznik statystyczny 1939”
- J. Żarnowski - „Polska 1918-1939. Praca, technika, społeczeństwo”
- „Life” (29.08.1938)
- Ksawery Pruszyński - „Wybór pism publicystycznych”