Panie ministrze – historyzm, modernizm, czy może postmodernizm? Naśladowanie czy poszukiwanie w architekturze nowych funkcjonalności? Jak budować w zabytkowych centrach miast? W jakim stopniu powinniśmy chronić zabytki, a na ile pozwalać deweloperom wnikać w historyczną tkankę miasta? Ten spór w Gdańsku trwa już od dekad. Czy pańskim zdaniem możliwy jest jakiś kompromis?
To jest oczywiście temat na potężne seminarium, a nie na krótką rozmowę. Ale najogólniej rzecz ujmując, aby osiągnąć kompromis, należy pogodzić ze sobą dwie kwestie. Pierwszą jest dziedzictwo przeszłości, a więc spuścizna po naszych przodkach – coś, z czego jesteśmy i powinniśmy być dumni. A więc również dziedzictwo materialne, którym są m.in. zabytki architektury. One właśnie muszą być objęte szczególną ochroną. W ewidencji zabytków mamy około 60 tysięcy pozycji. A w rejestrach na poziomie samorządowym - kilkaset tysięcy. Obowiązkiem służb konserwatorskich - w tym mojego urzędu, czyli Generalnego Konserwatora Zabytków - jest dbać o to, żeby te obiekty nie niszczały, żeby trwały. A więc, żeby były remontowane i odnawiane… Natomiast drugą stroną tego samego problemu jest życie współczesne rozumiane jako komfort mieszkańców, ich bezpieczeństwo, zdrowie, etc. I ten właśnie kontekst często znajdujemy w koncepcjach urbanistycznych… Każde miasto musi się bowiem rozwijać. I to jest naturalne, że architekci chcą realizować swoje pomysły i możliwości zagospodarowywania przestrzeni. Zresztą nie tylko na cele mieszkalne. Planiści poszukują również najkorzystniejszych rozwiązań tworzenia przestrzeni na użytek instytucji publicznych, dla biznesu, komunikacji drogowej i rekreacji mieszkańców. To wszystko nie może oczywiście powstawać kosztem zabytków, dlatego trzeba zawsze szukać złotego środka pomiędzy aspiracjami inwestorów a ochroną tego dziedzictwa, o którym wspomniałem. I to jest możliwe, tylko trzeba wypracować wzajemne zrozumienie. Konserwatorzy powinni rozumieć, że miasta chcą się rozwijać, a władze miejskie przyjąć do wiadomości, że konserwatorzy są od tego, żeby chronić zabytki. Czasem to rodzi konflikty. Jednak jestem przekonany, że każdy konflikt można rozwiązać.
Czy to właśnie na tym tle toczy się spór pomiędzy władzami samorządowymi Gdańska a wojewódzkim konserwatorem zabytków, panem Igorem Strzokiem? Z doniesień medialnych wynika, że konserwator oskarża władze miasta o niszczenie dziedzictwa historycznego gdańskiej Stoczni, natomiast ratusz i deweloperzy zarzucają mu utrudnianie i opóźnianie budów…
Tak, jak już mówiłem, spór i dyskusja w tych sprawach jest rzeczą naturalną. Natomiast nie sądzę, żeby pomorski konserwator wojewódzki, którego znam osobiście, tak generalizował, że wszystko jest złe… W takim wypadku należy zawsze pochylić się nad konkretną sprawą, nad konkretnym wyzwaniem. Ale jeśli chodzi o Stocznię, to rzeczywiście jest to miejsce, które wymaga szczególnej opieki. Ponieważ nie dość, że na jej terenach mamy do czynienia ze stosunkowo starymi obiektami, to w dodatku jako całość jest to przestrzeń historycznie bardzo dla nas ważna. To tutaj miały miejsce wydarzenia, które odmieniły historię nie tylko Polski, lecz także Europy, a w zasadzie całego świata… Chciałbym zaznaczyć, że ochronie zabytków podlegają nie tylko obiekty „stare”. Do naszego rejestru trafiają też przestrzenie o wyjątkowej wartości historycznej. I w wypadku Stoczni Gdańskiej z takim właśnie miejscem mamy do czynienia. M.in. z uwagi na to historyczne tło i zupełnie wyjątkowe znaczenie, staramy się o wpisanie terenów stoczniowych na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Te procedury nie zostały wprawdzie jeszcze sfinalizowane, ale uważamy, że już teraz to miejsce musi być chronione ze szczególnym pietyzmem. Stąd nadzwyczajna troska konserwatorska w zakresie tego, co na terenach postoczniowych można budować, a czego nie należy - jakie obiekty wkomponują się w historyczną strukturę, a które nieodwracalnie zniszczyłyby jej tkankę.
Skoro jesteśmy przy Stoczni… Jak ocenia pan działalność Europejskiego Centrum Solidarności? Zdaniem władz NSZZ „Solidarność” jest to „upolityczniona instytucja, która zamiast łączyć dzieli”. Zgadza się pan z tą oceną?
Europejskie Centrum Solidarności zostało dobrze pomyślane. A wystawa stała w ECS, która poświęcona jest historii Solidarności oraz zmianom, do jakich doszło dzięki niej w Europie Środkowo-Wschodniej, dosyć dobrze opowiada o tamtych doniosłych wydarzeniach. I tutaj specjalnych zastrzeżeń bym nie zgłaszał. Natomiast w tak zwanej „działalności miękkiej” - czyli w zakresie różnych wydarzeń, eventów, tego komu przestrzeń ECS-u służy i komu się ją udostępnia - moim zdaniem Centrum mocno się spolityzowało. To znaczy służy głównie władzom lokalnym Pomorza i Gdańska, czyli konkretnym środowiskiem politycznym, a nie, jak to było w założeniach, jest miejscem otwartym dla wszystkich. I to jest rzeczywiście poważny problem. Tym bardziej, że ECS, jako instytucja kultury stworzona została przez kilka podmiotów – prezydenta Miasta Gdańska, Marszałka Województwa Pomorskiego, Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Fundację Solidarności i NSZZ Solidarność. A obecnie wykorzystywane jest przez polityków rządzącej na Pomorzu i w Gdańsku formacji, którzy organizują tu sobie konferencje prasowe i wiece o wyraźnym i jednoznacznym ostrzu politycznym. Jednostronnie wybierani są również beneficjenci różnych projektów eventowych. I są to generalnie środowiska lewicowo-liberalne. Dlatego uważam, że ludzie, którzy żyją prawdziwym dziedzictwem Solidarności, mogą mieć uzasadnione pretensje co do kierunku polityki prowadzonej przez dyrekcję ECS. Bo przecież Solidarność w latach 80. była ruchem, który zwłaszcza w warstwie symbolicznej, był mocno nasycony chrześcijańskimi wartościami - co widoczne było m.in. na bramie Stoczni i na jej murach. Wszyscy pamiętamy portrety Ojca Świętego Jana Pawła II, kardynała Stefana Wyszyńskiego, ikony Matki Boskiej Jasnogórskiej i Msze polowe organizowane dla uczestników strajków. Wartości i tradycja chrześcijańska była wówczas i jest nadal w życiu narodu polskiego bardzo mocno zakorzeniona. W Sierpniu ‘80 i wcześniej w Grudniu ‘70 więzy te były szczególnie eksponowane. Mam takie wrażenie, że obecnie właśnie ten aspekt jest przez władze Europejskiego Centrum Solidarności pomijany, a nawet zapominany. Inne wymiary ideowe są natomiast niewspółmiernie eksponowane.
Jak Pan, jako wiceminister kultury ocenia kulturalną politykę miasta? Czy pańskim zdaniem, w Gdańsku mamy obecnie do czynienia z próbą zawłaszczania przez samorząd całego obszaru kultury, jak uważają niektórzy pomorscy twórcy? Jako dowód na taki właśnie kierunek polityki prezydent Aleksandry Dulkiewicz wskazują odbieranie siedzib kolejnym instytucjom kultury, przyznawanie stypendiów i grantów jedynie związanym z miastem twórcom oraz subsydiowanie wyłącznie imprez o charakterze lewicowym…
Trudno mi to oceniać. Zwłaszcza, że większość instytucji kultury, działających na terenie Gdańska nie podlega Ministerstwu Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Mogę tylko powiedzieć, że jakiejś nadmiernej aktywności miejskich instytucji kultury niestety nie dostrzegam. My natomiast - jako MKiDN - współprowadzimy z Marszałkiem Województwa takie instytucje jak Muzeum Narodowe czy Teatr Wybrzeże. Pełną odpowiedzialność ponosimy za działanie takich instytucji, jak Muzeum II Wojny Światowej z oddziałem na Westerplatte i Narodowe Muzeum Morskie. Świetnie działające, o czym świadczą wskaźniki obiektywne, między innymi frekwencyjne. Urzędowi Marszałkowskiemu z kolei podlegają Opera i Filharmonia. Publiczne szkoły artystyczne pozostają natomiast w gestii ministerialnej. I moim zdaniem, akurat te instytucje działają dobrze. Zwłaszcza Akademia Sztuk Pięknych jest na bardzo dobrym poziomie. To tu na przykład organizowane są bardzo ciekawe wystawy prac dyplomowych ze wszystkich akademii w Polsce…
Marzy mi się oczywiście, żeby moje miasto było na mapie kulturalnej Polski ośrodkiem bardziej widocznym. Miejscem, w którym tętni życie kulturalne, muzyczne i artystyczne. A niestety nie do końca tak to wygląda. W porównaniu z Warszawą czy Krakowem, czy nawet Wrocławiem, Gdańsk nie jest miastem zbyt istotnych festiwali muzycznych czy ruchu teatralnego. A szkoda, bo jestem przekonany, że gdańskich twórców – gdyby ich pracę lepiej zorganizować i ambitniej wspierać mecenatem miasta - stać byłoby na więcej.