30 września 1913 r. Ferdynand Świszczowski, kierownik znanej i popularnej w Krakowie księgarni Gebethner i Ska przy Rynku Głównym 23 (obecnie księgarnia Matras), jak zawsze po kolacji, udał się do lokalu, by podliczyć rachunki z dnia i sprawdzić stan kasy. Liczenie zaczął przed godz. 20, lecz w mieszkaniu przy ul. Krupniczej nie pojawił się aż do godz. 23. Zaniepokojona żona wybrała się ze służącą do księgarni.
Pół godziny później na Rynku rozległy się głośne wołania o pomoc, dochodzące z kamienicy pod numerem 23. Wartownicy pełniący służbę na odwachu przy wieży ratuszowej pobiegli tam czym prędzej. W środku zastali panią Świszczowską, służącą i stróża. Przy drzwiach leżał zaś bez życia Ferdynand Świszczowski. Przybyły na miejsce lekarz pogotowia stwierdził zgon ofiary. W księgarni pojawili się także funkcjonariusze policji: komisarze Rotschek i Kłeczek. Nad śledztwem nadzór objęli prokurator Land i sędzia śledczy dr Neusser.
Około godz. 2 w nocy do książnicy przybył lekarz sądowy dr Stanisław Jankowski, który przeprowadził badanie zwłok. Ze wstępnego oglądu miejsca zbrodni wynikało, że w całej sprawie wzięło udział co najmniej dwóch sprawców. Zamordowali Świszczowskiego i skradli z kasy 8 tys. koron, co było wówczas dużą sumą.
Czym prędzej ogłoszono alarm policyjny. Zawiadomiono wszystkie posterunki graniczne oraz komendy policji w całej Galicji. Od razu też „ajenci policyjni” rozpoczęli „poszukiwania za sprawcami” w Krakowie. Intensywne dochodzenia prowadzone całą noc nie dały jednak efektu. Zdecydowano się więc na sięgnięcie po nowatorską metodę kryminalistyczną, polegającą na użyciu psa tropiącego. Takowy był w Galicji tylko jeden - we Lwowi, ale dopiero się szkolił. Sprowadzono więc na telefoniczne żądanie innego z Morawskiej Ostrawy. Doberman o imieniu Prinz (Książę) przyjechał automobilem razem z wachmistrzem Salzerem. Po obwąchaniu zwłok Świszczowskiego wybiegł z księgarni i skierował się w pobliską ulicę Wiślną, tam jednak zgubił trop. Za drugim razem pobiegł w ul. św. Anny i dotarł do restauracji „Secesja”, gdzie zatrzymał się pod drzwiami kuchni. Wezwano wobec tego drugiego psa o imieniu Dżok, z Białej, w towarzystwie agenta Danielkiewicza. Ten również nie znalazł tropu, tylko kręcił się po księgarni i podwórzu.
Przełom w śledztwie
Aby pchnąć śledztwo do przodu, policja ogłosiła nagrodę w wysokości tysiąca koron za wiadomości o sprawcach zbrodni. Poza tym śledczy doszli do wniosku, że musieli to być ludzie dobrze zorientowani w rozkładzie dnia pracy księgarni, a także w jej wewnętrznej topografii. Ktoś musiał ich zatem o tym poinformować. Inny ważny wniosek był taki, iż Świszczowski mordowany był z dużą zaciekłością. Uderzono go w głowę jakimś tępym narzędziem, a gdy padł na podłogę, duszono i znów uderzano w głowę. Podejrzenie padło na niejakiego Wałęgę, który pracował w księgarni jako ekspedient, lecz został zwolniony. To nie on jednak okazał się informatorem sprawców. Był nim inny były pracownik księgarni - Jan Godula.
Przestraszony rozgłosem, jaki morderstwo wywołało w Krakowie oraz rozmachem działań śledczych, razem z kolegą Janem Świerczyńskim zgłosił się na policję i złożył zeznania. Na ich podstawie śledczy aresztowali czterech mężczyzn: 19-letniego montera Jana Łyżwińskiego, 27-letniego czeladnika blacharskiego Jana Kobrzyńskiego oraz dwóch murarzy - Bolesława Krajewskiego i Władysława Gackiewicza. Zatrzymano też Godulę i Świerczyńskiego. W mieszkaniach aresztowanych przeprowadzono rewizje i znaleziono narzędzia wykorzystane podczas włamania, a także poplamione krwią ubrania.
Najwięcej poszlak obciążało Łyżwińskiego, który załamał się w śledztwie, przyznał do winy i zdradził miejsce ukrycia pieniędzy. Po nim przyznali się pozostali sprawcy. Dodajmy, że ów Jan Łyżwiński był młodszym bratem Michała Łyżwińskiego, późniejszego generała i marszałka Polski - Michała Roli-Żymierskiego.
Gdy sprawa morderstwa stała się w Krakowie głośna, odium spadło na rodzinę Łyżwińskich. Starszy syn Michał studiował wtedy prawo na UJ i działał w Polskich Drużynach Strzeleckich. Aby nie być kojarzonym z brutalną zbrodnią, zdecydował się przyjąć za nazwisko swój drużyniacki pseudonim - Żymirski i wyjechał do Lwowa. Późniejsza bohaterska służba w Legionach Polskich sprawiła, że opinii publicznej stał się znany jako Żymirski i nikt nie kojarzył go z bratem zbrodniarzem. Na początku lat 20. z pewnych względów zmienił brzmienie nazwiska na Żymierski.
Gdzie mieszka stróż?
Jaki był właściwie przebieg wydarzeń wieczorem 30 września 1913 r.? Godula i Łyżwiński znali się od jedenastu lat i razem dokonywali pierwszych drobnych kradzieży. Godula pracował potem w księgarni Gebethnera i systematycznie kradł tam książki. Z czasem pojawiły się wobec niego podejrzenia i został zwolniony. Wpadł wtedy na pomysł, by dokonać włamania i zrabować pieniądze z utargu. Planem podzielił się z Łyżwińskim, a ten wciągnął do spółki kolegów robotników, z którymi pracował w Pałacu Spiskim przy Rynku: Kobrzyńskiego, Krajewskiego i Gackiewicza. Dwaj pierwsi pochodzili z Kongresówki i podczas rewolucji 1905 r. należeli do Organizacji Bojowej PPS. Kobrzyński brał udział w wielu akcjach ekspropriacyjnych (zbrojne zdobywanie funduszy na działalność, czyli napady na kasy gminne, furgony pocztowe, transporty przewożące pieniądze), ale potem stał się zwykłym kryminalistą, rabującym z bronią w ręku. To on przejął od Łyżwińskiego inicjatywę przeprowadzenia napadu na Świszczowskiego i zarządził przygotowania. Śledzili kierownika księgarni i układali szczegółowy plan.
30 września o godz. 19 wtajemniczeni spotkali się we czterech pod Szarą Kamienicą w Rynku. Stamtąd poszli pod księgarnię, ukryli się w ciemnej sieni i czatowali na Świszczowskiego. Ten pojawił się, jak co dzień, wyjął klucz i chciał otworzyć boczne drzwi do lokalu. Wtem z tyłu ktoś zapytał:
„Przepraszam pana, gdzie mieszka stróż?”.
Świszczowski odwrócił się i wtedy otrzymał silny cios w głowę, a napastnicy pchnęli go do środka otwartej już księgarni. Leżącemu księgarzowi zadali kolejne uderzenia, masakrując mu twarz i głowę. Ofiarę zakneblowali skarpetką przyniesioną przez Łyżwińskiego, a na szyję założyli pętlę. Jak się później okazało, właśnie uduszenie było przyczyną śmierci Świszczowskiego.
Po chwilowym zamieszaniu w ciemnościach Gackiewicz zapalił świecę. Z kieszeni kierownika księgarni rabusie wyjęli klucz, otwarli kasę i zabrali pieniądze. O godz. 20.10 opuścili sień kamienicy przy Rynku. Natychmiast się rozdzielili, a na miejsce spotkania za niespełna dwie godziny wyznaczyli sobie sadzawkę w Parku Krakowskim.
Badacz tej sprawy, znany historyk prawa prof. Stanisław Salmonowicz pisze, że Łyżwiński był namiętnym czytelnikiem powieści kryminalnych (w tym o Sherlocku Holmesie) i stałym bywalcem kinematografów. Być może to pozwoliło mu zachować po zbrodni spokój i zimną krew. Parę minut po opuszczeniu księgarni spotkał na Rynku kilku studentów, kolegów swego brata Michała i odbył z nimi zupełnie obojętną pogawędkę. Następnie udał się nad Rudawę, obmył z krwi i wyrzucił kilka pobrudzonych części garderoby. Potem poszedł do domu, przebrał się i zaszedł do sąsiadów, gdzie starał się sprawić wrażenie, iż przebywa w budynku od dawna. Jego wspólnicy również usuwali ślady zbrodni. Kobrzyński i Gackiewicz zmywali ślady krwi przy studni na pl. Jabłonowskich (dziś pl. Sikorskiego). Gackiewicz przebrał się u Świerczyńskiego, a poprzednio noszone ubranie obciążył kamieniem i wrzucił do Rudawy. O godz. 22 wspólnicy spotkali się przy parkowej sadzawce. Jeszcze raz umyli ręce i poszli do szynku na rogu pobliskiej ul. Karmelickiej.
Nie gadaj Godula...
Proces sprawców zbrodni toczył się 9 i 10 marca 1914 r. w sali sądu karnego w Krakowie przy ul. Senackiej. Rozprawa wzbudziła wielkie zainteresowanie, wpuszczano tylko za kartami wstępu. Oskarżeni starali się ratować. Łyżwiński zdradził na przykład, że Godula kradł książki podczas pracy w księgarni. Krajewski powoływał się na chorobę nerwową i zasłabł w trakcie przesłuchania. Kobrzyński obszernie rozwodził się nad nękającymi go bólami głowy i atakami szału. Z kolei Godula twierdził, że jego aresztowanie to skutek zemsty Łyżwińskiego, który chciał go ukarać za ujawnienie policji informacji o napastnikach z księgarni. Gackiewicz natomiast zeznał, że napad z bronią w ręku był pomysłem Kobrzyńskiego, a on sam postulował tylko opróżnienie kasy.
Po zeznaniach sprawców sąd odbył wizję lokalną na miejscu zbrodni, przesłuchał świadków i lekarzy sądowych (nie stwierdzili, by stan umysłowy oskarżonych był niewłaściwy), wypowiedzieli się też obrońcy i prokurator. Następnie przewodniczący składu wygłosił trwające dwie i pół godziny podsumowanie sprawy. Po nim przysięgli odbyli naradę i ogłosili, że podsądni są winni. Na tej podstawie sędziowie wydali szczegółowy wyrok.
Łyżwińskiego skazano na 18 lat ciężkiego więzienia. Od kary śmierci uratował go młody wiek. Kobrzyński i Gackiewicz zostali skazani na stryczek. Krajewski, który nie brał bezpośredniego udziału w zabójstwie (stał na czatach) dostał 12 lat więzienia. Świerczyński został uwolniony od kary „z powodu nieodpornego przymusu”. Sąd dał wiarę jego zapewnieniom, że udzielił pomocy zbrodniarzom ze strachu. Łagodnie potraktowano też Godulę, którego skazano jedynie na cztery tygodnie aresztu za wcześniejsze drobne kradzieże.
W ślad za tą głośną sprawą w Krakowie przyjęło się powiedzenie:
„Nie gadaj Godula, bo pójdziesz do ula”.
33 lata później, w 1947 r., na polecenie marszałka Michała Roli-Żymierskiego, oficerowie MON wypożyczyli z krakowskiego archiwum akta sprawy napadu na księgarnię. Od tamtej pory nikt więcej ich nie widział.
Paweł Stachnik