Sezon teatralny 1975/1976 trwał w najlepsze, gdy Roman Kordziński, dyrektor artystyczny Teatru Polskiego chciał ściągnąć do Poznania... Krystynę Feldman. Aktorkę charakterystyczną, temperamentną i nietuzinkową. Już jej pierwsza filmowa rola - dewotki w „Celulozie” Jerzego Kawalero-wicza (1953 rok) na długo ukształtowała jej kinowe emploi. Stała się jedną z najbardziej wyrazistych aktorek drugiego i trzeciego planu. Na ekranie tworzyła różne postaci, w których groteska mieszała się z powagą, ekscentryczność ze spokojem, fizyczna słabość z siłą i charyzmą. Choć w teatrze nie była amantką, to każda z jej ról pozostawała w pamięci widowni na długi czas. A może właśnie dlatego?...
- Dotąd Poznań znałam tylko ze słyszenia, a to, że nie ma tu w ogóle zieleni, że są same kamienne, zimne ulice, że poznaniacy są kompletnie wyzuci z poczucia humoru i że jest to bardzo nieprzyjemne miasto, a już mało przyjazne dla artystów, pomimo iż jest tam uniwersytet. (...) I gdy już przyjechałam do Poznania, to prosto z dworca gdzie poszłam? Na ulicę Głogowską - tak swój przyjazd do stolicy Wielkopolski wspomina w książce „Krystyna Feldman albo festiwal tysiąca i jeden epizodów” sama aktorka.
Zasłonięty jeszcze wtedy kamienicami Teatr Polski nie wyglądał dobrze. - Dlaczego ten teatr tak się chowa? - zastanawiała się, gdy zobaczyła go po raz pierwszy.
Do Poznania przyjechała uboższa o tapczan - „dorobek” jej aktorskiego życia. Mebel ten - „garb”, z którym jeździła po całej Polsce - od teatru do teatru - odsprzedała koleżance, a sobie Krystyna Feldman zostawiła tylko rower. - Bardzo długo mi służył, aż w końcu się rozleciał... - wspominała.
Poznańska tułaczka i męski debiut
Zanim Krystyna Feldman dostała swoje mieszkanie, musiała się „wpoznańczyć”. W rozbudowującym się właśnie mieście, aktorka najpierw mieszkała w hotelach: „Merkurym” i „Polonezie”, później teatr wynajmował jej pokoje przy rodzinach. Niestety, nie wszystkie z nich okazały się tak „porzundne” jak o poznaniakach się mówi. I tak przygotowująca się do debiutu na deskach Teatru Polskiego aktorka poznawała w wolnych chwilach uroki życia na Dębcu w wielodzietnej rodzinie, gdzie możliwość skorzystania z łazienki graniczyła z cudem, czy na osiedlu Wielkiego Października (obecnie osiedle Pod Lipami), gdzie wprowadził się brat gospodyni, lubiący alkohol, i jego przyjaciółka z dzieckiem. I znów poszło o łazienkę... Gdy pani Krysia chciała rano z niej skorzystać, w wannie nagusieńki spał brat gospodyni.
- Demony we mnie wstąpiły. Pamiętam, jak wleciałam do teatru, jak wpadłam do dyrekcji, to mury się zatrzęsły. Powiedziałam, że jeśli natychmiast nie dostanę jakiegoś przyzwoitego lokum, to wyjeżdżam. (...) Ja nie będę wyciągać jakichś nagusów z kąpieli!... Narobiłam wrzasku przy tym, że coś okropnego - wspominała. Oczywiście, dyrekcja sprawę załatwiła i wynajęła pani Krysi mieszkanie na osiedlu Piastowskim. I tak zaczęła się jej przygoda z Ratajami, naktórych aktorka mieszkała do końca życia. W 1979 roku poszła „na swoje” i odtąd jej adresem było osiedle Manifestu Lipcowego (obecnie osiedle Armii Krajowej). Po latach okaże się, że nie miała w nim lodówki, bo posiłki jadała w stołówce Wydziału Historycznego UAM, a zakupy robiła bardzo skromne „tyle, co na śniadanie i na kolację”. W 2004 roku, w jednym z wywiadów, powiedziała:
- Do tej pory nie mam samochodu, a ostatecznie, przez tyle lat, mogłabym. Nie mam komórki ani tego diabła komputera. Nie chcę być niewolnikiem pewnych rzeczy.
Słuchała radia, ale nie lubiła oglądać telewizji, choć telewizor miała.
- Tymczasem w Teatrze Polskim z powodzeniem graliśmy „Derby w pałacu”. To była bardzo dobra sztuka. (...) Jak zwykle zaczęłam od roli męskiej, bo grałam w niej Amerykanina, który przyjeżdża do Europy coś załatwić. Bardzo ładna rola. W każdym razie pobiłam rekord starannego obchodzenia się z kostiumem. Myśmy to grali ponad sto razy, a moje białe spodnie nie były ani razu oddane do prania. To już o czymś świadczy - przyznaje aktorka. b
Czy te oczy mogą kłamać? Nie!
Z każdym kolejnym miesiącem, Krystyna Feldman odkrywała Poznań na nowo. W wolnych chwilach dużo spacerowała po mieście, omijając rzecz jasna ulicę Głogowską. Do niej bowiem zraziła się już pierwszego dnia...
- Nie wiem już z jakiego powodu, sympatycznie rozbawiał mnie poznański Dworzec Główny... Jak zaczęłam łazić pomieście, to poszłam też na Cytadelę. Chodziłam kilometrami i bardzo mi to miasto - jak mawiał aktor i poeta Mundek Pietryk - odwrócone do Warty, zaczęło, pomimo pewnych zastrzeżeń, odpowiadać. Polubiłam Ostrów Tumski, farę i katedrę; szczególną sympatią darzę Stary Rynek - opowiadała w książce Krystyna Feldman.
I miasto aktorce tę sympatię oddało. Z nawiązką. Z każdym kolejnym spacerem pani Krysia zyskiwała nowych znajomych. Przyjaciół. Fanów. Stawała się rozpoznawalna. Ludzie kłaniali się jej na ulicach, ustępowali miejsca w tramwaju, w autobusie. Zagadywali, pytali o zdrowie, o nowe role w teatrze. O filmy, w których grała. I o... papierosy. Bo nie jest tajemnicą, że aktorka paliła. Chętnie też wypaliła dymka, z każdym, kto ją o tego papierosa poprosił. Na os. Manifestu Lipcowego miała też zaprzyjaźnionych sąsiadów „na piętrze”.
- On był robotnikiem, ona przy mężu. Prości ludzie, a daj Panie Boże takich sąsiadów. (...) Gdy coś mi się zepsuło, to wystarczyło powiedzieć „Panie sąsiedzie...”. Przecież on pomalował moje mieszkanie w czasie, gdy byłam na urlopie. (...) Ona mi piękne firanki uszyła i zawiesiła, bo ja nigdy nie umiałam tego robić - przyznała się Feldman.
Szukając duchowego wsparcia, któregoś dnia zawędrowała do dominikanów. Tam, po niedzielnej mszy, poznała ojca Honoriusza Kowalczyka OP, z którym się zaprzyjaźniła.
- Ojcze, nazywam się Krystyna Feldman, jestem aktorką w Teatrze Polskim i cóż więcej mam ojcu o sobie powiedzieć? Przecież może to ojciec uznać za nieprawdę... - wspominała pierwsze spotkanie aktorka. - Swoją rękę położył na mojej ręce, popatrzył mi prosto w oczy i powiedział: - Te oczy nie kłamią.
W niedługim czasie zaangażowała się w organizację dominikańskiego teatru. Poznała też ojca Jana Górę, którego z racji „usynowienia” przez Jana Pawła II, poznaniacy nazywali „wicepapieżem”.
„Aranżerka”, czyli Feldman nie da się złamać
W 1980 roku Służba Bezpieczeństwa wszczęła wobec aktorki sprawę operacyjnego rozpoznania o kryptonimie „Aranżerka”. Krystynę Feldman zaczęto nękać po tym, jak podpisała list w obronie autonomii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Mimo kontroli korespondencji, częstych rewizji w mieszkaniu i wielu utrudnień w rozwoju kariery, aktorka nie dała się złamać.
A wszystko zaczęło się od wieczornej wizyty studentów germanistyki i polonistyki, którzy poprosili aktorkę, by podpisała się pod apelem w sprawie nienaruszania autonomii uczelni. Podpisała. W tym samym czasie - w teatrze - trwały próby do spektaklu „Hotel z widokiem na potwora”. Krystyna Feldman grała w nim amerykańską milionerkę, która miała zapędy nieco lesbijskie. Gdy przyszła na jedną z prób, dowiedziała się, że czekają na nią esbecy. I mają ją przesłuchać. Nie przejęła się tym zbytnio, choć ekipa w teatrze przerażona była, zwłaszcza że mieli z przedstawieniem do Jugosławii niebawem wyjechać. Panowie z SB straszyli, że wyjazd Krystyny Feldman jest zagrożony.
- Jeden z nich powiedział, że ponieważ już ogłoszono podpisany przeze mnie apel w Wolnej Europie, to czy jestem świadoma tego, że już na mnie w Jugosławii czekają agenci obcego wywiadu i będą mnie ciągnąć za język. A poza tym, czy ja wiem, co naprawdę podpisałam. Wyrecytowałam, że na teren uniwersytetu nie wolno wchodzić ani milicji, ani SB, ani nikomu innemu bez zgody władz uczelnianych. Na to ten drugi zapytał, czy ja wiem, kto to jest Stanisław Barańczak - relacjonowała przesłuchanie Krystyna Feldman. A dalej to było tak:
(...) - Barańczak, jak już został usunięty z UAM, gdy nie miał legitymacji uniwersyteckiej, to jeździł tramwajem ze sfałszowaną legitymacją i kasował ulgowe bilety.
- Ach to okropne - odpowiedziałam z ironią.
- Wie pani, kto to jest Krynicki? - Nikifor Krynicki to był wybitny artysta naiwny. - Oni na to: - Nie o tego Krynickiego pytamy. - A to ja też innego nie znam.
Do Jugosławii Feldman pojechała, spektakl zrobił furorę, i - co najważniejsze - nikt jej tam werbować nie chciał.
Gdy zbliżała się rocznica wypadków czerwcowych, panią Krysię znów odwiedzili „niepokorni”, tym razem po to, by podpisała odezwę, wzywającą do uczczenia rocznicy Czerwca ’56 mszą święta. Zostawili też u niej „bibułę”, po którą mieli przyjść za tydzień. I faktycznie przyszli. Tyle, że z SB. Bo był przeciek. Doskonale też wiedzieli, gdzie jej mieli szukać. I choć ich niepokój wzbudził kalendarz na 1980 rok z podobizną Józefa Piłsudskiego, to go zostawili. Podobnie jak pisma marszałka pisane jeszcze przed wojną.
- Proszę pani, a klucz do piwnicy?
- Proszę pana, w piwnicy mam tylko rower. Przy okazji proszę zobaczyć, czy powietrze z kół nie zeszło.
(...) Jeden został, żeby mnie pilnować, a dwóch młodszych zeszło. - A nad czym pani teraz pracuje?
- Nad sztuką proszę pana „Baba-Dziwo” (...)
- Czy zdaje sobie pani sprawę, jak człowiek jest zapracowany? Przecież człowiek nie ma czasu chodzić do teatru!...
- Pewnie, że nie macie czasu chodzić do teatru, skoro łazicie po cudzych mieszkaniach.
Poszli sobie. I choć sprawa wyglądała na zakończoną, to jeszcze w czerwcu dostała wezwanie na ulicę Kochanowskiego do słynnych „kazamatów SB”. Tam na przesłuchaniu pytali o bibułę i o tych, którzy ją przynieśli.
- A skąd oni pani adres mieli?
- A skąd wyście mieli mój adres, jak żeście do mnie z rewizją przyszli? Ja się nie ukrywam.
Po przesłuchaniu, idąc z mundurowym do wyjścia, zauważyła budkę, w której kupiła... papierosy i poszła do teatru. Na próbę „Baby-Dziwo”. Tam z niej Hitlera z wąsikiem zrobili.
A potem był sierpień, Wałęsa i Solidarność. Na początku września, po powrocie z urlopu, w Teatrze Polskim choć grało się przyjemnie, to atmosfera już taka nie była. Dlatego Krystyna Feldman coraz częściej myślała o tym, żeby związać się z Teatrem Nowym. - W każdym razie wypady sobie robiłam do Nowego, na ulicę Dąbrowskiego. Jak sobie przypominam, to Teatrowi Nowemu w Teatrze Polskim zawsze zazdroszczono powodzenia i dobrych recenzji - mówiła aktorka. I wspominała dalej: (...) - Jak wówczas człowiek poszedł naprzedstawienie „Oskarżony: Czerwiec pięćdziesiątsześć” doTeatru Nowego, jak człowiek z niego wychodził, jak spojrzał na tę wspaniałą publiczność... na to powszechne uniesienie czystych serc!... Ktoś może powiedzieć, nie wiem, że co? Że to był „owczy pęd”? Cóż, ten ktoś nigdy nie pojmie czym w swej istocie była rewolucja Solidarności, tej pierwszej, i jaką męką dla Polaków był komunizm i realny socjalizm.
W stanie wojennym teatry nie grały. Wszyscy żyli tylko tym, co u dominikanów pokazywali.
45-lecie pracy i niedoszły mąż z Krakowa
Jesienią 1982 roku Krystyna Feldman postanowiła zrobić swój jubileusz 45-lecia pracy scenicznej. Teatr Polski był w rozsypce, więc wybrała Dom Kultury „Pod Lipami”. Tam wystawiała monodram „Kroki” Samuela Becketta i zrobiła cichy jubileusz. Niestety, atmosfera w teatrze nadal się psuła i ulubienica publiczności chciała wyjechać. Dała nawet ogłoszenie do gazety, że zamieni mieszkanie poznańskie na krakowskie. Przyszło kilka ofert. W tym jedna... matrymonialna. - Pisał pan, że jest wdowcem od 10 lat, że ma już dorosłego syna i właśnie dla niego chciałby zamienić mieszkanie krakowskie na lokum w Poznaniu. bbZ tego „oczywistego” powodu on oczekuje mnie w Krakowie. (...) A że widział mnie w filmie i w ogóle dużo o mnie słyszał, to chętnie ze mną zamieszka... Cóż, po prostu pyszna oferta matrymonialna, z której jednak nie skorzystałam.
Ciuciumkiewicz w Nowym - drugi męski debiut i chochoł z przedniojęzykowym „ł”
W 1983 roku Grzegorz Mrówczyński, ówczesny dyrektor Teatru Polskiego, nie mógł dogadać się z Feldman, więc zaproponował jej... przejście na emeryturę lub skargę u prezydenta miasta. To był dla aktorki trudny czas. Wybrała emeryturę, angażując się coraz bardziej w teatr z dominikanami. We wrześniu dostała propozycję z Teatru Nowego. Reżyser Janusz Nyczak widział ją w swoim spektaklu „Dom otwarty” w roli Ciuciumkiewicza. A Ciuciumkiewiczową miał zagrać Jerzy Stasiuk... Nie ma tu pomyłki. Znów zaproponowano Feldman męską rolę. Przyjęła ją bez wahania. A publiczność przyjęła gorącymi brawami i rolę, i samą Krystynę Feldman.
Podobnie było z granym przez nią Chochołem z „Wesela” Wyspiańskiego. To była kolejna męska rola, którą chciał jej powierzyć Janusz Nyczak.
- Krysia, zagrasz Chochoła.
- Ja, dlaczego, ja? Przecież to zawsze gra mężczyzna?... A on na to: - A kto to jest Chochoł w „Weselu”?
- To jest róża owinięta...
- A widzisz róża jest rodzaju żeńskiego... (...)
- Janusz, obsadzasz mnie, bo ja jedna ci zostałam...
- Głupia jesteś!...
Praca nad rolą szła jej jak po grudzie i to nie dlatego, że pani Krysia nie dała zamydlić sobie oczy rodzajem żeńskim chochoła, tylko dlatego, że jej lwowskie „ł” przedniojęzykowe było zbyt charakterystyczne. Niestety - dla reżysera - zostało, a może i stety - dla roli. Była świetna.
- Wejście w połowie lat osiemdziesiątych w Teatr Nowy, było tak serdeczne, tak miłe, tak życzliwie byłam przyjęta przez wszystkich kolegów. Weszłam w gromadkę ludzi ze sobą związanych, zaprzyjaźnionych, otwartych (...) I muszę powiedzieć, że w Nowym odetchnęłam - wspominała Krystyna Feldman, która nie mogła zrozumieć, dlaczego aż tak wielkim cieniem na Teatrze Polskim kładł się stan wojenny. - W okolicach 1985 roku Teatr Polski miał oblicze teatru urzędowego, lojalnego wobec władzy, popierającego politykę generałów, a Teatr Nowy był teatrem związanym z opozycją. O niuanse wówczas nikt nie pytał - czytamy w książce.
Filmowe perełki, czyli nie taka kiepska z niej babka
Choć w filmach nieprzerwanie grała od 1953 roku, to szerokiej publiczności - pamiętającej ją z epizodów w serialach „Kapitan Sowa na tropie” czy jako sekretarkę profesora Reila w „Stawce większej niż życie” - naprawdę dała się dopiero poznać w latach 80. XX wieku. Zaczęła od roli sąsiadki w serialu „Jan Serce” (1981 rok), zdziwaczałej ciotki „Ringo” - bohatera „Yesterday” Radosława Piwowarskiego (1984 rok) i Tzarowej, gospodyni detektywa w serialu „Na kłopoty... Bednarski”. Później zagrała między innymi: Bocianichę w„Rzece kłamstwa” i panią Krysię w „Pociągu do Hollywood”.
Sympatię widzów odczuwała na każdym kroku. - Pani Krysiu, niech nam pani długo żyje, bo pani jest nam potrzebna - krzyczeli. - Ludzie, nie tylko w Poznaniu, za coś mi dziękują, ludzie się uśmiechają, ludzie nie przechodzą obojętnie - mówiła. Gdy miała 83 lata, zaczęła występować w polsato-wskim serialu „Świat według Kiepskich”. Grała w nim w latach 1999-2005. Dlaczego się zdecydowała? - Poza nieco zbyt dużą ilością wulgaryzmów nie znalazłam tam nic takiego, co mogłoby obrażać moje uczucia i moje zasady. Ot, siedzi stara babcia i wysila całą swoją inteligencję, żeby obronić swoją rentę. Ten serial był pomyślany przez jego twórców jako ostry satyryczny obraz polskiej rodziny. Nie na darmo filmową familię nazwano Kiepscy, a nie Potoccy. I tak, babka Rozalia - z dnia na dzień - stała się ulubienicą publiczności. I to nie tylko tej dorosłej. Młodzi widzowie chętnie przychodzili do Teatru Nowego, by na scenie zobaczyć babkę Kiepską. Zaczepiana na ulicy przez młodzież wielokrotnie słyszała: - Pani Krysiu, nie taka kiepska z pani babka. Ot, taki dowód uznania. - Wspaniałość naszego zawodu polega na tym, że raz można zagrać babcię Kiepską, a raz Nikifora - przyznała.
Mój Nikifor
88-letnia aktorka - w 2004 roku - zagrała, pierwszą w swoim życiu, główną rolę filmową. W „Moim Nikiforze” Krzysztofa Krauze wcieliła się w malarza Nikifora Krynickiego. - Widziałam Nikifora, mając siedem lat. Mieszkaliśmy wtedy w Krakowie i z mamą jeździłam do Krynicy. Zobaczyłam jakiegoś człowieczka siedzącego na murze, trochę się go przestraszyłam, jak to dziecko, i odeszłam, wołając: „Mamo!”. Mama mnie uspokoiła: „Nie bój się, on nic złego nie robi, tylko obrazki maluje” - wspominała Krystyna Feldman, która tworząc postać malarza naiwnego studiowała jego rysunki, a także artykuły i książki na jego temat. - Aktorka wchodzi w postać niezwykle głęboko, oglądając film zapomina się, że malarza gra kobieta, a porównanie jej wizerunku z zachowanymi fotografiami podkreśla doskonałość charakteryzacji - czytamy w jednej z recenzji. Tym razem publiczność i krytycy byli zgodni. Ta rola to majstersztyk. Stąd ponad 20 nag-ród (m.in. Złota Kaczka, Orły), które otrzymał nie tylko film, ale sama Krystyna Feldman. Zapytana, czy mogła za niego zdobyć Oscara? Odpowiedziała: - Niech pani pomyśli, jaki byłby szum, że wyróżniono jakąś tam panią Feldman, w Polsce szanowaną i uznawaną, ale za granicą by się zastanawiali: kto to, baba czy chłop?
Pani Krysiu, i co nam zostało?
16 grudnia 2006 roku zagrała siebie. Wystąpiła w - inspirowanym jej życiem - monodramie „I to mi zostało”. Była w nim prawdziwa. Jak zawsze. 24 stycznia 2007 roku nie przyszła do teatru. A była w nim codziennie, około południa. Jeśli wyjeżdżała, zostawiała wiadomość. Tym razem tak nie było. Zaniepokojeni pracownicy Teatru Nowego pojechali do jej mieszkania. Razem z policją wyważyli drzwi. W mieszkaniu znaleźli aktorkę. Krystyna Feldman zmarła śmiercią naturalną. Zgodnie z życzeniem, złożono ją dogrobu w kostiumie z monodramu „I to mi zostało”. - Dobrze się w nim czuła - mówił Janusz Wiśniewski, ówczesny dyrektor Teatru Nowego.
Poznaniacy płakali, tłumnie towarzysząc jej w ostatniej drodze. To już 10 lat, i co nam teraz zostało, pani Krysiu?
Krystyna Zofia Feldman - mistrzyni epizodu
Urodziła się 1 marca 1916 roku we Lwowie, choć przez długie lata podawała, że na świat przyszła dopiero w 1920 roku. Mawiała: - Jestem o parę miesięcy starsza od papieża Jana Pawła II, który przecież, jak i ja, jest człowiekiem sceny.
Była córką aktora Ferdynanda Feldmana i śpiewaczki operowej Katarzyny Feldman z domu Sawickiej. Grała małe role już od piątego roku życia. Po śmierci ojca, matka kształciła ją w prywatnym lwowskim studio aktorskim prowadzonym przez Janusza Strachockiego. W 1934 roku ukończyła gimnazjum im. Królowej Jadwigi we Lwowie. Maturę zdała eksternistycznie, aby zdążyć na egzaminy do szkoły teatralnej. W 1937 roku ukończyła Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej w Warszawie. Niedługo potem debiutowała w Teatrze Miejskim we Lwowie. W 1939 roku została zaangażowana do teatru w Łucku, jednak po wybuchu II wojny światowej wróciła do Lwowa. W 1942 roku została zaprzysiężona jako żołnierz Armii Krajowej. Była łączniczką. Na scenę wróciła po wyzwoleniu Lwowa w 1944 roku. Zagrała wówczas męską rolę Staszka w „Weselu” Stanisława Wyspiańskiego, reżyserowanym przez Aleksandra Bardiniego. Po wojnie występowała w teatrach, między innymi Łodzi (przez kilkanaście lat była aktorką i pomocnikiem reżysera oraz reżyserem u Kazimierza Dejmka w Teatrze Nowym). Zanim trafiła do Poznania, występowała na scenach w Katowicach, Szczecinie, Opolu, Krakowie i Teatrze Ludowym w Nowej Hucie.
Krystyna Feldman miała brata Jerzego i przyrodnią siostrę Joannę. W 1947 roku wyszła za mąż za - 30 lat starszego od siebie - aktora Stanisława Brylińskiego.
Byli ze sobą do 1953 roku. Rozdzieliła ich śmierć aktora, który 10 października zmarł na zapalenie opon mózgowych.
Nie sposób wyliczyć wszystkich ról (około 100), które zagrała Krystyna Feldman. Jedno jest pewne, bez względu na to, czy była na ekranie przez minutę czy przez godzinę, to wykreowana przez nią postać zawsze zapadała w pamięć.
- Ja nie dzielę ról na pierwszoplanowe i drugoplanowe. Nie ma też żadnej różnicy w graniu. Każdą rolę trzeba zagrać dobrze, wczuć się w nią, stworzyć żywą postać, dokładnie wiedzieć, czemu i komu ona służy w spektaklu czy w filmie. Nie można jej bagatelizować. Z czego bowiem składają się naprawdę znakomite przedstawienia? Z tego, że znakomici aktorzy grają główne role i równie znakomici aktorzy grają role epizodyczne. To przecież dwór robi króla. Główne role bez zaplecza w postaci znakomitych drugich planów nie zaistnieją w pełni - mówiła Krystyna Feldman.
Aktorka, o której krytycy mówią „królowa drugiego planu”, zmarła 24 stycznia 2007 roku w swoim poznańskim mieszkaniu.