Wojskowa ciężarówka jechała z Gorzowa przez Krosno Odrz., Gubin i dalej na południe. Jak wspominał Aleksander Jefimczyk, dowódca grupy operacyjnej mającej przygotować warunki do osadnictwa, widok był niecodzienny. Ruiny miast, opustoszałe wsie, gdzie nie było widać nawet bezpańskich psów. I wszędzie fruwające pierze. Nie mogli zrozumieć, skąd wzięło się tyle pierza.
Jednak zanim wyruszyli w drogę, był rozkaz nr 111 Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego, wydany 3 czerwca 1945 r. Osadnicy mogli szukać miejsca do życia w powiatach położonych wzdłuż zachodniej granicy państwa, wskazano im w naszym regionie Sulęcin, Rzepin, Krosno Odrzańskie, Gubin, Żary, Żagań. Skąd ten pomysł? Zdemobilizowani żołnierze mieli tu tworzyć trwałą zaporę przed ewentualnym ponownym zagrożeniem ze strony Niemiec. Zdaniem niektórych historyków tło było także polityczne. Chciano gdzieś zainstalować polskich żołnierzy, mieszkańców Kresów wschodnich. Na pierwszy ogień poszły tereny przygraniczne nad Odrą i Nysą Łużycką, później dzisiejsze województwa: zachodniopomorskie, pomorskie i warmińsko-mazurskie. Całością kierował pełnomocnik MON ds. osadnictwa wojskowego.
Jedną z grup operacyjnych, która miała przygotować poniemieckie wsie dla kościuszkowców, dowodził właśnie podporucznik Aleksander Jefimczyk. Jak wspomina (Lubuskie Zeszyty Historyczne, Lubsko 1985), wszystko rozpoczęło się od wyboru żołnierzy. A nie było to proste, ekipa miała składać się ze stolarzy, cieśli, ślusarzy, słowem fachowców. Ostatecznie utworzono grupę w składzie: st. sierż. Jan Nesterowicz, st. sierż. Jan Rezner, kpr. Józef Skrzypnik, kpr. Klemens Jankowski, plut. Józef Pokora, sierż. Franciszek Gerstel, szer. Józef Ernest, szer. Jan Babiarz, szer. Wawrzyniec Kupisz. Dostali jedną ciężarówkę i polecenie znalezienia "najbardziej przydatnej osady, przyhamowania w niej i przystąpienia do przygotowania wszystkiego co jest niezbędne do osadnictwa".
Najpierw był Gorzów Wlkp., skąd skierowano grupę do Krosna Odrz. W tym mieście z kolei inspektor ds. osadnictwa polecił przybyszom udać się do Gubina. To miasto było jednak tak niewiarygodnie zniszczone, że ruszyli dalej, na południe. Po kilku dniach wędrówki przez pustkowie ujrzeli miejscowość o niemieckiej nazwie Gieryn. I jak wspomina Jefimczyk, nawet nie pamiętał, dlaczego postanowili tutaj "przyhamować".
Czy to za sprawą malowniczego położenia nad niewielką rzeczką, czy ryneczku, dzięki któremu wieś wyglądała raczej na miasteczko. I nie zniechęciły kolonistów nawet przeszkody, które natychmiast się pojawiły. Pierwsza, najważniejsza. Wieś była zajęta przez Armię Czerwoną, a raczej byłych więźniów obozu pracy, który tutaj się znajdował. Był szlaban, rozmowa z sowieckim komendantem, który stwierdził, że nie ma nic przeciwko osadnikom, ale dopiero kiedy jego ludzie wyjadą. Potem zamieszanie z przedstawicielem polskiej armii... Nie pozwolili się zniechęcić, rosyjski komendant postanowił opróżnić dla nich jedno z gospodarstw. I z każdym dniem podobało im się tutaj coraz bardziej.
"Z prowiantem nie było na razie kłopotu. Mieliśmy go aktualnie na tydzień. Naturalnie w suchym stanie. Dom jednak posiadał dużą kuchnię, a jeden z żołnierzy zgodził się pichcić na ochotnika" - wspomina Jefimczyk. Okazało się, że wokół szumiały już łany żyta, rzepaku, pszenicy i lnu. Żniwowali byli więźniowie obozu, ale nie byli w stanie przerobić wszystkiego. Okazało się, że zostało także sporo Niemców, "używanych" jako siła robocza przez Sowietów. Sporo zresztą "interesów" oparło się o bufet, czyli baniaki z bimbrem, czego efektem byli - na przykład - Niemcy przydzieleni do pomocy przy pracy polskim osadnikom. Później załatwiono cztery konie i trzy krowy. Pierwsze dni, tygodnie mijały na żniwach, a myślano o siewach. I informacja, że pierwszy transport osadników jest już w drodze, spadła znienacka. Znów trzeba było wypić, aby sowiecki obóz się ścieśnił. I osadnicy dostali... ulicę.
Kiedy kresowiacy przyjechali do Krosna Odrzańskiego, Jefimczyk wysłał po nich furmanki. "Transport przybył, można rzec, nagi i bosy. Mało tego, były to same kobiety z dziećmi. Kobiety te były albo wdowami, albo żonami żołnierzy, którzy w różnych szpitalach leczyli rany (...). Mężczyzna był tylko jeden, ale i ten liczył sobie około siedemdziesiątki". Okazało się, że wszyscy przybyli z województwa tarnopolskiego i uciekali przed pogromami UPA. Jakie było zdziwienie, gdy wszystkie kobiety nagle podniosły lament, uderzyły w płacz, że chcą wracać w swoje strony. Okazało się, że przestraszyły się, słysząc rozmowy Ukraińców, którzy także byli w lagrze. Cały transport umieszczono w jednym budynku...
Zaczynało brakować miejsca. Napisali już nawet depeszę do Rokossowskiego z prośbą o rozwiązanie i ewakuację obozu. Okazało się jednak, że w końcu decyzję podjął pełnomocnik radzieckiego rządu. "Łagier" zlikwidowano, powołano komisję, która miała spisać majątek. "Obozowi" mogli wywieźć tylko zebrane przez nich zboże. Gieryn - Górzyn przeszedł we władanie osadników. We wrześniu 1945 nadeszła informacja o demobilizacji. Nawiasem mówiąc wieści były przywożone - nie było linii telefonicznej, radia. Ale Górzyn był jedyną miejscowością w okolicy, która posiadała energię elektryczną - dynamo w tartaku Rosjanie zostawili. Na wieść o demobilizacji przybył pierwszy osadnik - Morski, znany im wcześniej, przybył jak stał, prosto z wojskowego szpitala...
- Informacje o wojskowych osadnikach znajdujemy w wielu zespołach archiwalnych - mówi Maciej Mamet z Archiwum Państwowego w Zielonej Górze. - Czy to w aktach PPR z lat 1945-1948, czy gorzowskiej delegatury poznańskiego urzędu wojewódzkiego. Jednak moim zdaniem najciekawsze są wspomnienia spisane dziesiątki lat temu na konkurs "Bohaterowie żyją wśród nas".
Dariusz Chajewski
GAZETA LUBUSKA