Dziś czerwcowe targi to jedna z kilkudziesięciu odbywających się w ciągu roku imprez handlowych. Do tego wcale nie największa. Jeśli poz-naniacy ją przeżywają, to raczej irytując się na większe niż zazwyczaj korki. Ale jeszcze trzy dziesięciolecia temu było zupełnie inaczej.
Międzynarodowe targi były wydarzeniem, na które czekało się cały rok. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że angażowały cały Poznań. I to jeszcze grubo przed oficjalnym otwarciem.
Sam fakt funkcjonowania imprez targowych w warunkach centralnie planowanej gospodarki był nieco zadziwiający.
- W tamtych czasach państwo miało monopol na import i eksport - wspomina Bogusław Zalewski, wieloletni prezes MTP. - Odbywał się on za pośrednictwem central handlu zagranicznego podlegających ministerstwom odpowiedzialnym za określone branże. One też odpowiadały za prezentację targową. Między krajami bloku socjalistycznego handel odbywał się między centralami. Z zachodu przyjeżdżały przedstawicielstwa firm, choć one oczywiście też zbierały się razem, by wspólnie przygotować prezentację narodową.
W barwach narodowych
W latach realnego socjalizmu ekspozycja Międzynarodowych Targów Poznańskich odbywających się w czerwcu była podzielona na pawilony narodowe. Dominowały oczywiście amerykański i radziecki. Ale równie atrakcyjne były szwajcarski, niemiecki czy węgierski. Targi trwały od dwóch do trzech tygodni, zwiedzających liczyło się w milionach. Na targach musiało się być. Po co?
- Bilet na targi był namiastką paszportu - uważa Bogusław Zalewski. - Na terenach MTP wkraczało się w inny, bardziej kolorowy, ładniejszy świat.
Oczywiście konkurujące ze sobą mocarstwa wykorzystywały tę okazję również propagandowo. Któregoś roku w pawilonie radzieckim królował Sputnik - sztuczny satelita Ziemi wystrzelony przez ZSRR w kosmos po raz pierwszy w 1957 roku.
Amerykanie zrewanżowali się... przydomowym basenem kąpielowym wypełnionym wodą. Dziś pewnie taki widok wywołałby wzruszenie ramion. Wtedy przyciągał tłumy. W realsocjalistycznej rzeczywistości był symbolem niewyobrażalnego wprost luksusu.
Ówczesna prasa, co dziś może zadziwiać, codziennie informowała czytelników o liczbie i wartości podpisanych zagranicznych kontraktów. Było to możliwe także dzięki centralizacji gospodarki.
- To jasne, że pracownicy central i biur handlu zagranicznego przygotowywali te kontrakty wiele, wiele wcześniej - zdradza techniczne kulisy Zalewski. - Tyle że całość była planowana tak, że do samego podpisania dochodziło właśnie na targach.
Ponieważ wiele kontraktów między państwami bloku socjalistycznego było zawieranych na poziomie ministerstw, liczba rządowych delegacji przyjeżdżających na targi imponowała.
- Bywało ich od 60 do 80 - wspomina Bogusław Zalewski. - Sama związana z tym logistyka była prawdziwym wyzwaniem. W ramach struktur MTP działał rozbudowany dział protokołu, który odpowiadał za oprowadzanie delegacji. Zresztą z racji ich liczby pierwszy dzień targów był zamknięty dla zwiedzających. Nie było wtedy technicznego sposobu, żeby takiej liczbie dostojników państwowych zapewnić bezpieczeństwo.
To jednak zmieniło się w latach 80. poprzedniego stulecia właściwie w jednej chwili za sprawą ówczesnego wicepremiera Zbigniewa Messnera. Jak inni oficjalni dostojnicy zwiedzał tereny targowe w czasie, gdy nie wpuszczano na nie publiczności.
- Chodzi, ogląda - opowiada Bogdan Zaleski. - I w pewnym momencie mówi: co tu tak pusto? Słyszałem, że na targach są zawsze tłumy. Pewnie dlatego, że ja tu jestem - odpowiedział sam sobie, zanim ktokolwiek zdążył otworzyć usta. Potem poszeptał coś do dobrze zbudowanego pana ze swojej ochrony, a ten przekazał nam, że pan premier mówi, że można ludzi wpuścić. No, to wpuściliśmy.
Ale przygotowania do targów rozpoczynały się dobre pół roku wcześniej.
- Cała rzecz odbywała się na poziomie ministerstw i central handlu zagranicznego - opowiada Zalewski. - Dyrektorzy firm, wystawiających swoje produkty na spotkania, w sprawie ekspozycji targowych nie musieli być nawet zapraszani. Oczywiście często brali w nich udział, ale ich głos nie był decydujący.
Centralnie ustalało się koncepcję ekspozycji, po opracowaniu przez architektów, była realizowana na miejscu.
Sama budowa stoisk trwała blisko 2 miesiące. Na targach pracowało w najgorętszym okresie nawet około 2 tysięcy osób. Część z nich była delegowana z zakładów pracy, innych zatrudniały na okres przygotowań targi.
- To była dobra okazja, żeby dorobić - wspomina Józef Kaczmarczyk. - Pierwszy raz dostałem tę pracę po znajomości jakoś na początku lat 70. Po pracy szło się na kolejne osiem godzin na targi, a rano znów do roboty. Męczące, ale przez dwa miesiące zarabiałem więcej niż trzy dodatkowe pensje. To było coś. A pracowałem w Cegielskim i wcale nie zarabiałem źle.
Amerykanin w Poznaniu
Dla wielu poznaniaków dodatkowym źródłem dochodu było wynajmowanie kwater na targi. Miejsc hotelowych było mało, nie mogły wystarczyć dla wszystkich gości. Ci, którzy mogli udostępnić pokój, zgłaszali to z odpowiednim wyprzedzeniem do Biura Kwater. Przed targami komisje odwiedzały mieszkania i sprawdzały oferowany standard. Im był wyższy, tym większa była szansa na zakwaterowanie najbardziej pożądanych gości zza Żelaznej Kurtyny.
- Rozliczenia odbywały się drogą oficjalną, przez Biuro Kwater - opowiada Wanda Tomajska, która przez lata wynajmowała gościom targowym pokój w swoim mieszkaniu przy ul. Łukaszewicza. - Ale goście z Zachodu przywozili często jeszcze jakieś drobne upominki, które w PRL-u były na wagę złota - kawę, słodycze, a w latach 80., gdy cały świat mówił o kryzysie w Polsce, także rajstopy, mydło czy dezodoranty. Do dziś pamiętam, że dezodorantu Bac używałam tylko od święta, a mydło Lux wkładałam do szuflady z bielizną. Dla mnie pachniało jak najlepsze francuskie perfumy.
Zdarzało się, wcale nierzadko, że przyjeżdżający na targi systematycznie starali się o zakwaterowanie u tych samych rodzin. Oczywiście drogą oficjalną. Gospodarze zgłaszali mieszkanie w Biurze Kwater, przyjeżdżający cudzoziemiec wyrażał chęć zamieszkania w tym samym miejscu, co rok wcześniej. Nawiązywały się całkiem trwałe znajomości.
Ale bywały i momenty grozy. W jednym z domów, w których rezydowali targowi goście, mieszkała wielorasowa suczka. W ciągu paru chwil zaprzyjaźniła się z "przydziałowym" Amerykaninem. Jakież jednak było zdziwienie gospodarzy, gdy następnego wieczoru ich pupilka dumnie wmaszerowała do pokoju, dzierżąc w pysku zwitek dolarów. Odebrawszy jej trofeum właściciele mieszkania rzucili się oddawać walutę i przepraszać gościa. Przyjął rzecz z humorem, zwłaszcza że nie zdążył zauważyć zniknięcia pozostawionych na stoliku nocnym pieniędzy. Przedsiębiorcza suczka do końca dni swoich nosiła już imię Dolar.
Na targach, podobnie jak dziś, masowo dorabiali studenci. Oczywiście najbardziej łakomym kąskiem były wszelkie prace w pawilonach zagranicznych, ale i przy innych zajęciach dawało się w ciągu dwóch, trzech tygodni zarobić równowartość całkiem niezłej miesięcznej pensji.
- Moja pierwsza praca na targach, na początku lat 80., była najgorszym zajęciem, jakie wykonywałam w życiu - mówi Anna Plenzler. - Zostałam przydzielona do magazynów MTP na Edwardowie. Przez osiem godzin dziennie moim jedynym zajęciem było odbieranie dzwoniącego raz po raz telefonu i informowanie dzwoniących, że kierownik jest na targach. Już drugiego dnia byłam bliska obłędu. Dziś już nie mam pojęcia, jakim sposobem udało mi się dotrwać do końca. Później zdałam przed komisją targową egzamin z angielskiego i w następnych latach pracowałam już w zagranicznych pawilonach.
I choć amerykańskiego pracodawcę Anna Plenzler wspomina jak najlepiej, pierwszy kontakt wiązał się z niezawinionym przez amerykańską stronę rozczarowaniem.
- Dziewczyny pracujące w amerykańskim pawilonie zawsze były ubrane w narodowych barwach USA - opowiada poz-nanianka. - Stroje w poszczególnych latach się różniły, ale zawsze były atrakcyjne. W skład biało-czerwono-granatowych zestawów, które Amerykanie przywozili ze sobą, wchodziły np. niezwykle pożądane dżinsowe spódnice, które po targach można było zatrzymać. Nie ukrywam, że gdy dowiedziałam się, że zostałam przydzielona do obsługi Amerykanów, cieszyłam się na ten strój bardzo. Niestety, okazało się, że wtedy po raz pierwszy zmuszono wystawców z USA, by stroje dla obsługi zamówili na miejscu. Dostałyśmy nieciekawe spódnice, białe stylonowe bluzki i także stylonowe czerwone apaszki, w których wyglądałyśmy jak drużyna pionierów. Solidarnie odmówiłyśmy ich noszenia, oczywiście uzasadniając dlaczego. Amerykanie przyjęli to ze zrozumieniem.
Obsługa stoisk zatrudniana przez MTP zarabiała oczywiście w złotówkach. Także w złotówkach Amerykanie płacili za pomoc przy likwidacji stoisk.
- Tyle że wtedy zatrudniali bezpośrednio - wspomina Anna Plenzler. - Przez te ostatnie parę dni można było zarobić tyle, ile przez poprzednie dwa tygodnie targów. Nie były to nie wiadomo jakie kokosy, ale w sumie dobra miesięczna pensja. No i uprzyjemniał pracę jeszcze fakt, że cały czas dostępna była w nieograniczonych ilościach coca-cola oraz soki - dziś to wydaje się śmieszne, ale wtedy to były dobra niemal luksusowe.
Największe przeżycie jednak czekało Annę Plenzler wiele miesięcy po targach.
- Któregoś dnia otworzyłam skrzynkę na listy, a tam adresowana do mnie koperta z nadrukiem Ambassy of United States of America - oniemiałam z wrażenia - opowiada. - Po otwarciu listu okazało się, że za pośrednictwem ambasady Amerykanie zapraszają mnie do współpracy na kolejnych targach. Nie było w tym nic wyjątkowego. Jeśli z czyjejś pracy byli zadowoleni - taką propozycję składali właśnie za pośrednictwem ambasady.
Co widział minister
Beata Grudzińska swoją współpracę z targami rozpoczęła jeszcze przed maturą w Biurze Prasowym na stanowisku gońca.
- Był początek lat 8o. - wspomina. - Głównie biegałam między Centrum Prasowym a targową drukarnią, która mieściła się w pawilonach vis a vis Dworca Zachodniego. Donosiłam gotowe materiały, później roznosiłam biuletyn targowy. Bardzo wiele się wtedy nauczyłam o procesie powstawania gazety. I ta wiedza procentowała mi przez lata. W kolejnym roku, jako maturzystka, po egzaminach na studia, ze znajomością języków obcych zostałam już poważną praktykantką w recepcji biura prasowego. I przygoda zaczęła się na dobre.
Do obowiązków pracowników biura należała wtedy także opieka nad zagranicznymi dziennikarzami, przygotowanie konferencji prasowych delegacji zagranicznych, ministrów, członków Komitetu Centralnego PZPR i wreszcie wystawców.
- To, co było wyjątkowo cenne, to możliwość przyglądania się pracy na różnych stanowiskach - podkreśla Beata Grudziń-ska. - A pracowała tam rzesza naprawdę doskonałych fachowców. Począwszy od znakomitego tłumacza Witolda Skowrońskiego, który później został moim nieformalnym mentorem, przez specjalistów od protokołu dyplomatycznego, po obsługę techniczną, która na przykład przygotowywała sale na konferencje prasowe.
W czasie jednej z nich zagraniczny wystawca postanowił obdarować dziennikarzy upominkami. Wśród nich była także woda toaletowa Saga.
- Nie wiem, co się stało - mówi Gru-dzińska. - Czy buteleczka w jednej z torebek się stłukła, czy po prostu była nieszczelna i pachnidło wyciekło - efekt był piorunujący. Duszna perfumeria przy targowej sali konferencyjnej to było nic. Intensywne wietrzenie niewiele dawało. Konferencja się jednak odbyła i śmialiśmy się potem, że było to najbardziej pachnące wydarzenie w historii targów. Ale do końca życia nie zapomnę ani nazwy tej wody, ani czerwono-złotego pudełka, w które była pakowana.
Czasem zabawne sytuacje miały swoje źródło w różnicach kultury bądź języka.
- W jednej z konferencji prasowych sekretarza KC słynącego z twardej linii politycznej i niewielkiego poczucia humoru uczestniczył czeski dziennikarz, wżeniony w polską rodzinę - wspomina Beata Grudzińska. - Reprezentował gazetę bratniego kraju, ale mówił po polsku. I zaczął pytanie od inwokacji - kalki z czeskiego "Sekretarzu mój miły"... Na sali zapanowała grobowa cisza. Dziennikarz niezrażony pytanie dokończył. Sekretarz wziął głęboki wdech i odpowiedział "Kolego mój miły..." Cała sala zaniosła się oklaskami.
Także Bogusław Zalewski z rozrzewnieniem wspomina targowe konferencje prasowe.
- Trzeba pamiętać, że wtedy gospodarka była centralnie planowana - mówi. - Na konferencję takiego czy innego ministra w czasie targów zjeżdżali się dziennikarze z całej Polski i zadawali konkretne pytania. Na przykład o braki w zaopatrzeniu. Ministrowie radzili sobie jak mogli, ale bywało ciężko.
Pewnie jeszcze długo jednemu z ministrów odpowiedzialnych za przemysł lekki śniła się konferencja, na której dziennikarka ze Śląska zapytała, dlaczego w sklepach nie ma damskiej bawełnianej bielizny.
- Minister zaczął tłumaczyć, że kontrakty podpisane, bawełna z Kazachstanu w drodze i już wkrótce problem zostanie rozwiązany - opowiada Zalewski. - Ale kiedy? Dziennikarka nie odpuszczała. Minister podał jakiś dość odległy termin. Przedstawicielki prasy to najwyraźniej nie usatysfakcjonowało, bo zapytała w imieniu polskich kobiet "to co, do tego czasu mamy chodzić w dziurawych?". Minister próbował łagodzić sytuację "Ależ nie wierzę, że pani chodzi w dziurawych"- stwierdził beztrosko. "Mam panu pokazać?" - usłyszał w odpowiedzi. Sala dławiła się śmiechem - wspomina.
W jaki sposób nieszczęśnik jednak uniknął organoleptycznej oceny stanu deficytowych damskich dessous, annały milczą.
Dziś targi to spotkanie profesjonalistów, służące raczej nawiązywaniu kontaktów niż podpisywaniu kontraktów. Także konferencje prasowe przyciągają przede wszystkim dziennikarzy pism branżowych, a pytania które padają, dotyczą najczęściej zagadnień technicznych. Także wystawiane wyroby rzadko budzą sensację. Jest normalnie. Ale z odleglejszej perspektywy także targowa nienormalność miała swój urok.
Monika Kaczyńska
GŁOS WIELKOPOLSKI