Jurek urodził w 1933 roku. W rodzinie Dominika i Jadwigi Trzeciaków. Mama z domu była Łobuńska. Jurek był ich trzecim dzieckiem. Wcześniej urodzili się Hania i Januszek.
Rodzina mieszkała w kamienicy przy ul. Radlińskiej w Wilnie.
- W czasie wojny mama była już po rozwodzie. Utrzymywała nas z szycia. Była dobrą krawcową - opowiada pan Jerzy w swoim słupskim mieszkaniu przy ul. Chopina w Słupsku. - W czasie okupacji trochę handlowałem. Nawet nauczyłem się nieco mówić po niemiecku. Może dlatego zwrócił na mnie uwagę taki prosty żołnierz Wehrmachtu, który przychodził do naszego mieszkania.
Był u nas ze 4 lub 5 razy. Przyniósł mamie jakiś koc, bo miała problemy z pozyskaniem materiałów do szycia. W czasie rozmowy wspominał o żonie i synach, którzy czekają na niego gdzieś w Niemczech. Widać było, że tęskni za rodzinnym ciepłem.
Wtedy jednak była wojna. Gdy do Wilna zbliżał się front, Jadwiga Trzeciak postanowiła, że ukryje się z dziećmi - w tym z najmłodszą, niedawno urodzoną Joasią - w podwileńskim lesie.
- Pogoda była ładna. Nie było zimno, więc w lesie nie czuliśmy się źle. Tam też zauważyłem, że gdzieś w pobliżu spadł na ziemię niemiecki samolot ładunkowy. Ponieważ nie było słychać wybuchu, po pewnym czasie mama pozwoliła mi pójść zobaczyć, co się z nim stało - dodaje pan Jerzy.
Zobaczył kompletnie rozbity samolot. Obok leżały trupy niemieckich żołnierzy. Ktoś już zdążył je oszabrować.
Wśród leżących Jurek zobaczył znajomego Niemca, który przychodził do mieszkania jego mamy. Był martwy. Obok niego leżał jego portfel. Ktoś wyjął już z niego pieniądze. Zostało jednak rodzinne zdjęcie żołnierza, na którym uśmiechał się do ładnej żony i dwóch synów.
Było naprawdę ładne. Jurek postanowił je zabrać z sobą. Po powrocie do mieszkania, które przetrwało przejście frontu, zdjęcie Niemca włożył do rodzinnego albumu.
Choć po pewnym czasie kamienicą, w której mieszkali wstrząsnął wybuch radzieckiego pociągu załadowanego nabojami i pociskami, to większość szyb w oknach przetrwała. Mama Jurka wahała się. Nie wiedziała, co ma robić w nowej rzeczywistości, ale dziadek nie miał wątpliwości.
- Jadziu, wsiadaj z dziećmi do pociągu i jedź z nimi jak najdalej na zachód. Tutaj z Ruskimi nic dobrego nie będzie - radził.
Pani Jadwiga posłuchała. W drogę wyruszyła z Jurkiem i Joasią.
Dwoje starszych dzieci oddała ich ojcu. On też wyjechał. Zatrzymał się w Elblągu.
Ona z pociągu wysiadła dopiero w Słupsku. W styczniu 1946 roku. Dostała mieszkanie na I piętrze w kamienicy przy ul. Chopina 19b.
- Na parterze mieszkała Niemka. Miała dwóch synów. Jeden był chyba ode mnie rok młodszy, a drugi o rok starszy. Szybko się zakolegowaiiśmy, bo ja umiałem trochę po niemiecku, a oni trochę po polsku. Razem biegaliśmy kąpać się w stawku. Dostałem od nich koło, gdy zacząłem sobie składać rower. Niestety, już nie pamiętam ich imion - wspomina pan Jerzy.
Pewnego dnia młody Niemiec przyszedł na obiad i zaczął przeglądać rodzinny album Trzeciaków.
- Ty jesteś złodziej - usłyszał, gdy zjadł prawie połowę zupy.
- Dlaczego? - zapytał zdenerwowany Jerzy
- Wziąłeś moje zdjęcie -usłyszał.
- Nic ci nie wziąłem. Znalazłem to zdjęcie w czasie wojny - tłumaczył.
Ale mały Niemiec mu nie wierzył. Poszli więc obydwaj do jego mamy. Ona też nie mogła uwierzyć, że nie wziął im zdjęcia.
Dopiero gdy otworzyła własny album, okazało się, że ma w nim takie samo zdjęcie.
- Wtedy im wyjaśniłem, w jakich okolicznościach je znalazłem. Tak moja sąsiadka dowiedziała się, że jej mąż nie żyje. Wcześniej łudziła się, że trafił do niewoli i że może trzymają go na Syberii. Kilka miesięcy później wyprowadziła się. Wyjechała do Niemiec. Już nigdy więcej się nie widzieliśmy. Do tej pory dziwię się, gdy sobie przypominam ten niespotykany zbieg okoliczności - zdradza pan Jerzy.
ZBIGNIEW MARECKI, Głos Dziennik Pomorza