Pan Jerzy jest w prostej linii potomkiem Franciszka Poliwody, "polskiego króla" - działacza plebiscytowego i Związku Polaków w Niemczech. Jest też kuzynem śpiewaczki, która piosenką "Czarne Anioły" z muzyką Zygmunta Koniecznego wygrała pierwszy opolski festiwal w kategorii "piosenka estradowo-artystyczna". Wraz z zespołem "Piwnicy pod Baranami" młodziutka wtedy Ewa przyjechała nad Odrę z Krakowa.
- Towarzyszyły jej mama i młodsza siostra Lucyna - opowiada Jerzy Poliwoda. - Wszystkie ulokowały się w naszym mieszkaniu przy Niedziałkowskiego 1. W czasie prób pełniło ono rolę poczekalni, przebieralni, charakteryzatorni i baru dla artystów "Piwnicy". Przewijali się przez nie m.in. Zygmunt Konieczny i Piotr Skrzynecki.
Ten ostatni na festiwalowy koncert poszedł w pożyczonej od pana Jerzego białej koszuli. Nieco już "wesołemu" artyście jego własna gdzieś się zapodziała. Ostatecznie garderobę z Opola dostał na pamiątkę.
- W przygotowaniach do występów było wówczas sporo improwizacji dodaje pan Jerzy. - Jeszcze na godzinę przed występem ciocia Janka, czyli mama Ewy, kończyła szyć jej sukienkę. Kiedy przy prasowaniu wylała na nią wodę, cała rodzina pomagała w suszeniu. Ewa w tej sukience i Piotr w mojej koszuli zdążyli do amfiteatru dosłownie w ostatniej chwili przed występem. Ewa zaśpiewała "Czarne Anioły" i "Karuzelę z Madonnami", a opolski amfiteatr oniemiał z zachwytu. Tym razem nie mieliśmy wątpliwości, że narodziła się gwiazda. I to w miejscu tak bliskim sercu rodzin Poliwodów i Demarczyków - pod Wieżą Piastowską.
Pan Jerzy siedział na widowni razem z narzeczoną. Po koncercie przedstawił ją kuzynce, a ta zdążyła tylko szepnąć mu do ucha: "superdziewczyna". Za kilka miesięcy - 14 września 1963 - z mamą i siostrą krakowska pieśniarka przyjechała do opolskiej katedry na ślub pana Jerzego i jego żony Bogusi. Obecność słynnej już śpiewaczki bardzo dodała uroczystości splendoru. Rok później Ewa Demarczyk koncertowała w paryskiej "Olimpii".
Dwie siostry, dwaj bracia
Od lewej: Ewa Demarczyk, jej siostra Lucyna i kuzynka Basia.
(fot. Archiwum rodzinne/NTO)
Wspólna historia rodzin Poliwodów i Demarczyków zaczyna się w polskim konsulacie w Bytomiu (przeniesionym tu z Opola) sporo przed wojną. Andrzej Demarczyk, dziadek pana Jerzego i ojciec jego mamy mieszkał w konsulacie ze względu na niebezpieczeństwo niemieckich represji wobec polskich działaczy. W tym samym konsulacie pracował ojciec Jerzego, Wojciech Poliwoda i jego starszy brat Józef.
- Dom Demarczyków był znany z tego, że tam chętnie przyjmuje się gości i pięknie śpiewa. Wojciech i Józef dodali do tego towarzystwa dwa niezłe tenory. Wkrótce miało się okazać, że w zamian zyskają żony. Wojciech zakochał się w mojej mamie, Helenie. Stryj Józef w jej siostrze Jadwidze. Obie pary zaręczyły się w 1927 roku - mówi pan Jerzy.
Siostry Demarczykówny miały młodszego brata Leonarda. Wysłany, sporym wysiłkiem rodziny, na studia do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie zakochał się i związał z piękną krakowianką Janiną Bańdo. Młodzi zamieszkali przy ul. Wróblewskiego 4 w Krakowie i w ich domu za lat parę przyszła na świat wyczekana córeczka Ewa.
- Miałem wtedy niepełna trzy latka, ale w zakamarkach pamięci przechowuję jej pierwszy po narodzeniu krzyk - dodaje Jerzy.
Jurek Poliwoda zdążył się urodzić w 1938 roku w Opolu i to nie byle gdzie, bo w budynku polskiego konsulatu. Placówkę dyplomatyczną przeniesiono tu z Bytomia w 1931 roku, a wraz z nią przyjechali także jej pracownicy. Kiedy pan Jerzy był ledwo rocznym Jureczkiem, okazało się, że z powodu nadciągającej wojny konsulat musi zostać ewakuowany, a pracownicy w obawie przed niemieckimi represjami muszą szukać schronienia za granicą lub w Polsce.
Wuj Leonard i ciocia Janina znaleźli miejsce dla rodzin krewnych z Opola i nie tylko. W 90-metrowym mieszkaniu całą okupację spędziło 17 osób: gospodarze i krewni.
Zaczarowana dorożka
Zdjęcie Ewy Demarczyk z czasów szkolnych
(fot. Archiwum rodzinne/NTO)
W styczniu 1941 roku przyszła na świat Ewa Demarczyk. Rok później jej siostrzyczka, Lucynka.
- Pamiętam, jak asystowałem jako maluch przy ich pierwszych kąpielach, które instruktażowo wykonywała moja mama, znana w rodzinie z ciepłych rąk do niemowląt - opowiada Jerzy Poliwoda.
Z tamtego krakowskiego czasu pan Jerzy pamięta dobrze wspólną z Ewunią przejażdżkę dorożką. Marzył o tym długo, ale grosików potrzebne na taką wycieczkę wciąż brakowało. Kiedy o dziecięcym pragnieniu dowiedziała się ciocia Janka, pieniądze potrzebne na "zaczarowaną dorożkę" jakoś się znalazły.
- Ewa od małego dziecka była wrażliwa na ludzką krzywdę - przypomina sobie jej opolski kuzyn. - Gdy po naszym domu chodził od mieszkania do mieszkania proszący o strawę żebrak, Ewa podbiegła do niego, usiadła przy nim na schodach i razem się posilali.
W Krakowie pod koniec stycznia 1945 roku Polacy pochodzący z Opolszczyzny powołali do życia Komitet Obywatelski Polaków Śląska Opolskiego. Miał on za zadanie organizowanie kadr do obsadzienia polskiej administracji. Poliwodowie i Demarczykowie honorowo weszli w jego skład.
Pan Jerzy jest dumny z faktu, iż jego ojciec został 5 kwietnia 1945 mianowany kierownikiem Urzędu Stanu Cywilnego w Opolu. Rodzina ruszyła więc pociągiem na Śląsk. Poliwodom przydzielono mieszkanie przy Niedziałkowskiego 1 (właśnie tu 18 lat później przebierała się na festiwalową estradę Ewa Demarczyk). Na Wieży Piastowskiej witał ich długo wyczekiwany biało-czerwony sztandar. Dziadek Jerzego, Andrzej Demarczyk, nie czekając na sprzęt i fachowe zabezpieczenia wdrapał się na czubek ratuszowej wieży w Opolu, by przy oklaskach przechodniów strącić z jej szczytu swastykę.
- Myślę, że przeszedł wtedy do historii miasta - mówi pan Jerzy. - Pamiętam do dziś, jaki byłem z niego dumny.
Od 1947 roku Demarczykowie z Krakowa byli zapraszani do Opola na każde Boże Narodzenie i Wielkanoc.
- Mama robiła świetne wypieki, no i chcieliśmy się choć tak odwdzięczyć za lata okupacyjnej gościny - mówi pan Jerzy. - W naszym mieszkaniu odbywało się także przyjęcie z okazji Złotych Godów dziadków Demarczyków. Ewa dała wtedy prawdziwy pokaz muzycznego talentu. Gra na pianinie i śpiew 11-latki wprawił rodzinę z zachwyt. Do dziś mam zrobione przed katedrą zdjęcie gości. Stoję na nim tuż obok Ewy.
Fortepian ważniejszy od piłki
Joanna i Leonard - rodzice Ewy Demarczyk
(fot. Archiwum rodzinne/NTO)
Jako dzieci Ewa i Jurek nie tylko śpiewali razem. W miejscu, gdzie dziś jest amfiteatr, grali w piłkę i w dwa ognie. Ewa z wyjątkową zaciętością. Pływali też razem kajakiem po stawku przy Barlickiego. Zaliczyli nawet wywrotkę. Na szczęście staw nie był głęboki, a dom, w którym można się było osuszyć nieodległy.
Młodzi spotykali się, a kiedy Ewa wracała do Krakowa, wymieniali listy i zdjęcia. Dwa z nich pan Jerzy przechowuje do dziś. Szkolne pokazuje sympatyczną dziewczynę, na nieco późniejszym - z 1956 roku Ewa Demarczyk - jest już młodą piękną kobietą.
- W jednym z krakowskich listów pisała mi o radości, jaką sprawili jej rodzice, kupując fortepian - opowiada pan Jerzy. - Pisała o postępach w szkole muzycznej, ale i o pasjach sportowych. Miała w głowie składy i wyniki piłkarskiej drużyny Wisły Kraków. Ja równie zażarcie kibicowałem opolskiej Odrze. Ostatecznie u niej sztuka wzięła górę nad sportem. Studiowała w Wyższej Szkole Muzycznej, a w 1961 zaczęła występować w studenckim kabarecie "Cyrulik". Zrozumiałam, co jest moim powołaniem, mówiła wtedy. W czasie studiów w szkole teatralnej dostrzegli ją artyści z "Piwnicy pod Baranami". Od opolskiego festiwalu dzielił Ewę tylko krok.
Kuzynostwo przez lata utrzymywało bliskie kontakty. Pan Jerzy z żoną Bogusią wiele razy byli zapraszani na koncerty i recitale Ewy. Po nich zwykle się spotykali.
- Mogłem się wtedy przekonać, jak wiele wysiłku kosztuje ją każda artystyczna uczta - wspomina pan Jerzy - potrzebowała czasem kilkunastu minut, żeby ze swojego Olimpu zejść do ludzi. Zachwytów nad swoim głosem ani pochlebstw nie lubiła. Ostatni raz osobiście rozmawiałem z nią po recitalu w Opolu w 1999 roku.
Jerzy Poliwoda ma do dziś numer telefonu artystki, ale w minionych 14 latach skorzystał z niego może dwa razy. Szanuje to, że Ewa chce pozostawać we własnym świecie, z dala od publiczności i komercji.
- Kiedy w 1986 powstał w Krakowie Teatr Muzyki i Poezji Ewy Demarczyk, była szczęśliwa - mówi - bo też na koncerty ciągnęły tłumy. Ale z czasem pojawiły się konflikty z władzami miasta i sponsorami. Dla Ewy liczyła się zawsze tylko artystyczna jakość, nie rozumiała zasad komercji i nie umiała się do niej stosować. Kiedy władze jej ukochanego miasta zamknęły teatr, poczuła się zraniona i ta rana nie zagoiła się do dziś. Unika ludzi, żyje we własnym świecie. I ja ten jej wybór szanuję.
KRZYSZTOF OGIOLDA, Nowa Trybuna Opolska