Pociąg "siedział" na pociągu

35 lat temu w katastrofie kolejowej w Strażowie zginęło 10 osób.
35 lat temu w katastrofie kolejowej w Strażowie zginęło 10 osób. archiwum
35 lat temu w katastrofie kolejowej w Strażowie zginęło 10 osób. Świadkowie widzieli sceny, których nie zapomną

Był 7 września 1979 roku., minęła północ. Agata Dzierżak z Łańcuta wracała z pracy w ambulatorium chirurgicznym w Rzeszowie.

Wskoczyła do pociągu pospiesznego jadącego z Lipska (NRD) do Przemyśla. Jechała w trzecim wagonie, tyłem do kierunku jazdy. Nagle rozległ się wielki huk, trzask, poczuła szarpnięcie. Pasażerowie z naprzeciwka polecieli wprost na nią. W wagonie zapanowała ciemność.

- Żona nie pamięta, jak ją stamtąd wyciągnęli - opowiada Wiesław Dzierżak, mąż pani Agaty - Nic nie było widać, wokół szczere pola. Dopiero później usłyszała wrzaski, krzyki, sygnały karetek. Straciła przytomność. Świadomość odzyskała w szpitalu. Miała wstrząs mózgu, złamaną rękę i nos.

- W chwili zbliżania się do stacji Strażów pociąg jechał z szybkością ponad 90 km/h - opowiadał wtedy Nowinom Janusz Należny, maszynista prowadzący pociąg. - Światła na semaforze wskazywały wolną drogę po torze głównym nr 1. Jednak w momencie mijania zwrotnicy zorientowałem się, że pociąg, który prowadzę, jest kierowany na tor boczny nr 3, i w odległości około 150 m dostrzegłem tylne światła pociągu towarowego. Naciśnięciem odpowiedniego guzika odłączyłem pantograf elektrowozu i uruchomiłem awaryjne hamulce. Odskoczyłem z kabiny do bocznego korytarza lokomotywy. Usłyszałem uderzenie i potworny łoskot. Rzuciło mnie do tylnej części korytarza. I zapewne dzięki temu ocalałem.

Elektrowóz został wyrzucony na tył pociągu towarowego. Jego podwozie oderwało się. Wagon służbowy został, jak to opisano w gazecie, "zupełnie zmiażdżony, a pierwszy wagon pasażerski jakby ścięty na wysokości siedzeń. Kilka wagonów towarowych spiętrzonych jeden na drugim".

Jęk uwięzionych w wagonach

Henryk Cebulak był zawiadowcą odcinka sieciowego. Do dziś mieszka w pobliżu miejsca katastrofy. - Zbudził mnie niesamowity huk - opowiada. - Razem z sąsiadami, również kolejarzami, zbiegliśmy na dół. Słychać było jęk ludzi uwięzionych w wagonach. Z początku myśleliśmy, że będziemy ich wyciągać, ale się nie dało. Trzeba by było użyć palników. Ktoś zaproponował: przyniesiemy butle gazowe i będziemy rozcinać. Ale ja stwierdziłem, że nie wolno nam tego robić, bo spowodujemy pożar i jeszcze pogorszymy sytuację.

Kolejarze zawiadomili służby ratunkowe. Przyjechało pogotowie, straż pożarna, milicja. W akcji brali udział żołnierze, którzy wracali tym pociągiem ze Śląska do swojego garnizonu. Dotarł pociąg ratunkowy z Rzeszowa.

- Uwolnili, kogo się dało, ale kierownictwo pociągu ratunkowego też nie zdecydowało się na rozcinanie zniszczonych wagonów palni¬kami - wyjaśnia Cebulak

Rannych wywożono do szpitala w Rzeszowie. - Lekarze podawali też morfinę ludziom, którzy byli uwięzieni, żeby choć ten ból uśmierzyć - dodaje pan Henryk.

Na miejscu tragedii była również jego żona. - Ludzie w pierwszym wagonie byli zakleszczeni, przyciśnięci żelastwem, ale wciąż żyli - wspomina Janina Cebulak.

- Zrobiłam im herbatę, rozmawialiśmy. Jednak kiedy ich uwolniono, poumierali. To byli głównie młodzi ludzie, studenci. Nawet synowa mojego znajomego, w ciąży. Widziałam, jak ją wynosili. Później kładli ich wzdłuż drogi. Niektórzy ocaleni przyszli do naszego mieszkania. Chcieli zadzwonić do swoich rodzin, że są cali. Wiele osób w panice uciekło w pola, pozostawiając bagaże, niektórzy błądzili gdzieś po torach.

- Nasza klatka schodowa była zastawiona walizkami. Trudno mi powiedzieć, kto je potem zabrał. W każdym razie - nie było żadnych kradzieży, tak jak to czasem bywa przy różnych katastrofach - mówi pani Janina. Na miejsce tragedii przyjechał też wikariusz z rzeszowskiej fary. Modlił się za ofiary, dawał im rozgrzeszenie.

Ciała pod kocami

Jerzy Pietraszek z sąsiedniej Krzemienicy, który w tym czasie pracował w rzeszowskiej lokomotywowni, jechał do pracy pociągiem ok. godziny 6. Przed Strażowem pociąg się za¬trzymał. Po jakimś czasie jednak ruszył i stanął na stacji.

- Uderzył mnie w oczy widok pociągu na bocznym torze, który po prostu "siedział" na drugim pociągu. Masakra. Podwozie elektrowozu było rozwalone, silniki przypominały wyprute wnętrzności. Pamiętam, jak ta miedź świeciła się na słońcu - wspomina Pietraszek. - Kawałek dalej zauważyłem cysternę pociągu towarowego. Stała pionowo. Sama beczka, bo podwozie też gdzieś zostało. Nagle ktoś z pociągu krzyknął: "O, tu leżą trupy!". Leżało kilka ciał. Były przykryte kocami.

Kolega z pociągu ratunkowego opowiadał później panu Jerzemu, jak wyciągali zakleszczonego żołnierza. - Był uwięziony w przedziale, sprasowany. Żył, mieli z nim kontakt, rozmawiali. Jednak jak to całe żelastwo usunęli z niego, to osunął się i zmarł na miejscu - wspomina Pietraszek.

Obsługa pociągu wyszła z katastrofy bez większych obrażeń, z wyjątkiem kierownika pociągu. Jechał w wagonie służbowym (zaraz za lokomotywą) i zginął na miejscu. Usuwanie skutków katastrofy trwało do wieczora następnego dnia.

- Złom wywieziono, a drewno i inne palne rzeczy palono na miejscu jeszcze przez jakiś czas. Dymy snuły się kilka dni po katastrofie - wspomina pan Jerzy.

W Strażowie zjawiła się specjalna komisja, z wiceministrem komunikacji Kazimierzem Jacukowiczem. Ustalono, że przyczyną tragedii było nieprzełożenie zwrotnicy z toru nr 3 na tor nr 1.

- To był czas, kiedy przebudowywano urządzenia zabezpieczenia ruchu pociągów. Komisja ustaliła, że brygada, która to robiła, nie dopatrzyła czegoś z kluczami do zwrotnic. Jakby wszystko było w porządku, to nastawnczy nie mógłby się pomylić. Nastawniczy spostrzegł swój błąd, już szedł przełożyć zwrotnicę, ale było już za późno - tłumaczy Henryk Cebulak.

Tu zginęła twoja babcia

Świadkowie opowiadają, że niedawno miejsce katastrofy odwiedził mieszkaniec Wrocławia, który stracił wtedy obydwoje rodziców. - Miał wtedy 2 lata. Kiedy wagonem szarpnęło, on spadł pod siedzenie, dlatego ocalał. Matkę od razu zabiło, a ojciec zmarł później, bo był przyciśnięty. Wiele nie mogłam z nim rozmawiać, bo był zaszokowany, zamyślony - opowiada Janina Cebulak.

Spotkanie z synem ofiar wspomina też Eugeniusz Opaliński, mieszkający w pobliżu miejsca tragedii. - Z tym panem była jego córka - mówi. - On popatrzył na wszystko i powiedział jej: "Tu zginęła twoja babcia". Chcieliśmy, żeby tu jakiś krzyżyk na pamiątkę wstawić, ale jak na razie władze kolejowe nie pozwoliły.

Michał Okrzeszowski
NOWINY

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia