Niemcy szli ulicą szeregiem, z bronią gotową do strzału i dom po domu wygarniali wszystkich mieszkańców. Janusz, z kilkoma setkami innych mieszkańców znalazł się w kolumnie, którą formowali Niemcy.
Jedni nieśli tobołki, plecaki, walizki, Janusz Garlicki wziął kawałek chleba, słoik z cukrem, założył wełniany bezrękawnik, lekki płaszcz. Zdumiony i przerażony patrzył na martwe Krakowskie Przedmieście: mury osmalone pożarem, bez okien, zawalone dachy.
Zamiast Marszałkowskiej było morze gruzu, z którego sterczał gmach PASTy. Biegli przez ruiny wokół Hali Mirowskiej, wlekli się pustą Wolska, na której leżały bezładnie rozrzucone ciała. Ktoś opowiadał o masakrze mieszkańców, o rozstrzelanych, których ciała, jeszcze niepodpalone, na metr wysoko leżą na podwórku.
Noc spędzili w kościele św. Wojciecha.Na dworzec Warszawa Zachodnia dotarli następnego dnia, zwykła podmiejska kolejka zawiozła ich do Pruszkowa. Dulag 121 - Durchganglager 121, czyli obóz przejściowy w Warsztatach Kolejowych. Tysiące stłoczonych ludzi na betonowej posadzce. Dzieci szukające rodziców, żony czekające mężów, krążyły pytania o bliskich z innych części Warszawy. Co i rusz odchodziły transporty. Dokąd?
Przemówił po latach
Janusz Garlicki kilka dni przed wybuchem powstania skończył 21 lat .Wspomnienia z tego, co przeżył ,napisał dopiero 30 lat później. - Ojciec długo nie chciał mówić o tym, co przeżył - mówi syn Janusza, Andrzej Garlicki. - Czasami, mimochodem, odwołał się do obozowych doświadczeń. Ale musiało to w nim tkwić, skoro jednak, mimo oporów, napisał to wszystko.
Sięgnął po pióro, bo - jak tłumaczył - nie mógł się zgodzić z kłamliwymi, krzywdzącymi warszawskich cywilów opiniami, które wyrobili im starzy więźniowie obozów koncentracyjnych. Dlatego w latach 70. napisał wspomnienia "Spóźniał się pan, generale".
Porzućcie wszelką nadzieję
Z Pruszkowa Janusz wyjechał 11 sierpnia, po kilku dniach unikania transportów. Zdecydował więc przypadek, że wyszedł do akurat tej, a nie innej formowanej grupy. Towarowy wagon, małe zakratowane okienko, ciągle bez jedzenia i picia, zakłopotanie, gdy w wagonie trzeba było załatwić potrzeby. 13 sierpnia zatrzymali się pod napisem Weimar. - Buchenwald - ktoś szybko skojarzył.
Blisko Weimaru był obóz koncentracyjny Buchenwald. Znali jego złą sławę. Nadzieja, którą karmili się po cichu, że wywiozą ich na roboty, prysła. Jeszcze nie do końca zdawali sobie sprawę, w jakie tryby wpadli.
- Pół roku macie przed sobą - uświadamiali ich starzy więźniowie. To były trybiki sprawnie działającej machiny, która w jednym miejscu wciąga człowieka,
"obrabia", przesuwa niczym na taśmie kolejne stanowisko: dezynfekcyjna, wanna, prysznic ,golenie włosów. Po drugiej stronie baraków wyszli nie cywile lecz więźniowie. Pozbawieni odzieży, dokumentów, w pasiakach i drewnianych klumpach. Jak produkt na taśmie przetwórni - zauważa Janusz Garlicki.
"Od dnia, w którym żołdacy przyszli, aby podpalić nasze domy, schodziliśmy - jak po stopniach do piekła - w coraz większą udrękę. Teraz przekroczyliśmy bramę, na której - jak u Dantego - powinien widnieć napis: - Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy wchodzicie.
Ale to mógł napisać dopiero 30 lat później, bo wtedy jeszcze nie porzucili nadziei. Wtedy nie wiedział, co ich czeka. Został numerem 71153. Z czerwonym, winklem,
oznaczającym więźniów politycznych. Ci z powstania wszyscy byli polityczni. Zdumiało przywitanie przez starych więźniów: Dobrze wam tak! Wysługiwaliście się Niemcom, obiecali wam, że wywiozą was do Niemiec na roboty, ale oszukali was i przywieźli tutaj! Dobrze wam tak. Wtedy tego nie rozumiał. A potem był "targ niewolników" - szefowie Adlerwerke (fabryki samochodów Adler) we Frankfurcie przyjechali sobie wybrać siłę roboczą. Fabryka produkowała wtedy czołgi. Ktoś musiał zastąpić Niemców masowo wysyłanych na front. Zapłacili esesmanom za każdego pracownika i teraz przyjechali sobie wybrać. Janusz był młody, silny.
Pomocnik w kuchni
We Frankfurcie ze zdziwieniem zobaczyli, że miasto też jest zniszczone, że podczas nalotów zbombardowano część fabryki.
Pierwsza nauczka - kto tu rządzi, brutalnie, bez skrupułów. Pokazówka urządzona przez SS-Unterscharführera. Bił celnie, znienacka. Pierwsza radość - bo zupa była gęsta, pożywna, o jakiej w Buchenwaldzie mogli tylko marzyć. Radość trwała kilka dni. Dostawali taką, bo z tego samego kotła jedli wachmani. Strażnicy szybko przeszli na swój wikt. Dla więźniów została brunatna breja gotowana na paskach suchej brukwi, margarynie, skąpo wydzielanych ziemniakach, których się nie
obierało, by ich za dużo nie ubyło. Trzeba je było rozgotować, by breja była gęściejsza. Garlicki został pomocnikiem kucharza. Tochę znał niemiecki. Bo ostatnio pracował w rzeźni.
Rarytasem był zeskrobany ze ścianek kotła osad po margarynie, czasami udało się uzbierać półmiseczki, czasami wynieść to któremuś koledze. Wynieść, ale jak dać jednemu, gdy na sali każdy ruch śledzi kilkaset par wygłodniałych, pożądliwie patrzących oczu? Choć teoretycznie jedzenia było wystarczająco. W magazynie tkwiły produkty, które nigdy nie trafiły do kotła więźniów, choć dla nich były przeznaczone.
Moralne prawo Archimedesa
Więźniowie byli traktowani gorzej niż "wolni" pracownicy przymusowi. Za najmniejsze przewinienie lub meldunek majstra z fabryki, że więzień coś przeskrobał, dostawało się 25 batów. Bykowcem lub pałką z lanej gumy, zakończonej metalowa kulką. Publicznie.
Jerzy, jedne z więźniów, z którym Janusz Garlicki zaprzyjaźnił się, sformułował moralne prawo Archimedesa: człowiek tyle traci własnej godności, ile odbiera jej innym. - Pozbawili nas wszystkiego, zupełnie wszystkiego - mówił do Janusza załamany Jerzy. - Nie mamy domów, rodzin, adresów, nazwisk, ludzkiego odzienia, włosów na głowie. Czy masz cokolwiek, choćby najmizerniejszy drobiazg, o którym mógłbyś powiedzieć, że jest twój? - pytał retorycznie Jerzy.
- Nie masz prawa do żadnego ludzkiego gestu, odruchu, żadnego ludzkiego uczucia, prawa do skargi, użalenia się. I powiedz, co w końcu zostało w każdym z nas z człowieka? Nic, tylko jedno: trochę godności i poczucia własnej wewnętrznej wartości. Musieli tyle zrobić, tyle wysiłku w to włożyć, aby mi wreszcie uświadomić, że mam godność. I póki ją mam- jestem człowiekiem. W ciągu pięciu miesięcy, do połowy stycznia 1945 roku, z 1200 osób, 400 już nie było.
Woda z kałuży i korzonki
Gdy pod koniec marca '45 ruszali w marsz śmierci, Garlicki wciąż pamiętał, jak w sierpniu starzy więźniowie w Buchenawaldzie dawali im pół roku... W zimne i mroźne czasami marcowe ranki, w siąpiącym deszczu maszerowali najpierw głównie nocą, po12-14 godzin. Głodni, posilali się wodą z kałuży. Hanau, Fulda, Buchenwald. Jego widok przyjęli z ulgą. Dawał nadzieję na ciepłą zupę, jakakolwiek by nie była, na dach nad głową i odpoczynek od marszu. Potem Chemnitz, Plauen, Flossenbürg. Jazda coraz bardziej bez sensu, kręcenie się wkółko, coraz dłuższe postoje. Potem znowu piesza wędrówka, żywili się korzonkami i pędami znalezionymi na łące. Coraz częściej ktoś siadał na poboczu, przechodzący esesman strzelał, obojętna kolumna wlokła się dalej.
"Wyszliśmy z tego pobici fizycznie i psychicznie, moralnie. (...) Ginęli nasi towarzysze - i nie krzyczeliśmy. Bito nas po pysku - i staliśmy na baczność. Bito nas kijami - i podciągaliśmy portki na zakrwawione pośladki. Traktowano nas jak podludzi, jak istoty podłego gatunku - i milczeliśmy" - pisze Janusz Garlicki po latach, ciągle przeżywając obozową traumę.
Janusz Garlicki wiedział, że marsz w stronę Dunaju to ostatni moment na ucieczkę, że psychicznie i fizycznie dłużej nie wytrzyma. Ale do tej pory wszystkie próby innych kończyły się najdalej kilkadziesiąt metrów od szosy. Jednak zaryzykowali z kolegą. Serię z karabinu zobaczyli pod nogami, gdy dopadli już do lasku. Nie drasnęła ich.
W sąsiedniej wiosce,w Wiesenfelden stali Amerykanie, armia generała Pattona. Wtedy dowiedział się, że odgłosy walki, ostrzeliwania, które słyszeli na trasie i przed którymi uciekali gnający więźniów wachmani, to właśnie armia Pattona. Tam przyłączył się do baterii A179 batalionu artylerii polowej 3. Armii gen. Pattona.
Z nią, znowu w charakterze pomocnika w kuchni, zakończył wojnę. Później trafił do II Korpusu. Prawdopodobnie w Bari przypadkiem spotkał się ze swoim ojcem, który był w armii Andersa.
Poczuć się wolnym
"Spóźniał się pan, generale Patton", to obszerniejsza, poprawiona wersja wspomnień. W gruncie rzeczy, to nie tyle obozowe wspomnienia, ile refleksje o człowieczeństwie.
Od 2009 roku Janusz Garlicki spotykał się z niemiecką młodzieżą w szkołach. Opowiadał o wojennej tragedii, o przebaczaniu,o pamięci. Cenił sobie listy, które od młodych otrzymywał. Gdy pytali, kiedy poczuł się wolny, opowiadał o wydarzeniu, którym kończy książkę.
Wolny poczuł się wtedy, kiedy miał w ręce broń, a przed sobą przerażonego niemieckiego uciekiniera, nastolatka, przekonanego,że teraz Polak z zemsty go zastrzeli.
Powiedział mu: Słuchaj, nie musisz się bać."
Jolanta Zielazna
GAZETA POMORSKA