[Przedwojenni przestępcy] Było kasiarzy wielu...

Maciej Myga
Kadr z filmu "Hallo Szpicbródka"
Kadr z filmu "Hallo Szpicbródka" Archiwum
W 1934 roku przed Sądem Okręgowym w Bydgoszczy stanął 37-letni Kazimierz Wiśniewski, słynny zawodowy kasiarz z Poznania.

W grudniu 1933 roku Wiśniewski włamał się do firmy "Musolff", gdzie rozpruł ogniotrwałą kasę i wykradł z niej 1500 złotych. Działał wtedy z niejakim Józefem Maćkowiakiem. Maćkowiak skończył marnie, bo trzy miesiące później razem z Wiśniewskim włamali się do siedziby wójtostwa w Janowcu. Tam nakrył ich mieszkający w budynku Jakub Sieradzki.

Zbudzony podejrzanymi szmerami zszedł do biura, gdzie zastał dwóch osobników. Zażądał, żeby się poddali, a kiedy złodzieje nie zareagowali wystrzelił do jednego z nich, raniąc go w udo. Maćkowiak trafił do szpitala w Żninie, gdzie zmarł, a śledczy wpadli na trop Wiśniewskiego. Podczas rewizji w jego mieszkaniu znaleźli cały arsenał specjalistycznych narzędzi, które posłużyły jako dowody w sprawie.

Włamywaczowi zarzucono także inne przestępstwa - kradzież w firmie "Dwór Szwajcarski" w Bydgoszczy, skąd skradziono większą ilość serów oraz sztućców, biura Związku Inwalidów Wojennych i lokalu firmy "Lukullus" przy ul. Poznańskiej, splądrowanie firmy "Kreski" przy ul. Gdańskiej.

Jak donosił Kurier Bydgoski, Kazimierz Wiśniewski przed sądem zachowywał się z taktem i był pewny siebie. "Robił wrażenie człowieka inteligentnego i był dobrze ubrany. Do winy się nie przyznał, poza włamaniem w Janowcu. Przed sędzią na stole znajdował się cały arsenał narzędzi kasiarskich" - pisał dziennik.

Kasiarza skazano na cztery lata więzienia i 5 lat utraty praw publicznych i honorowych praw obywatelskich.

Wiśniewski miał w swojej kasiarskiej pracy wzorować się na słynnym "Szpicbródce", którego proces we wrześniu 1932 roku pasjonował całą Polskę. Do 47-letniego Stanisława Cichockiego przezwisko w tym czasie już nie pasowało. W sądzie, choć doprowadzony z aresztu, pojawił się doskonale ogolony i ufryzowany (z zawodu Cichocki był fryzjerem). Swoją złodziejską karierę rozpoczynał już w wieku 18 lat. Siedział w więzieniach w Kijowie, Petersburgu i "co lepszych" w Polsce.

Na ławie oskarżonych zasiedli też jego wspólnicy w tym znany w półświatku Adam Stempel, były współwłaściciel kabaretu "Czarny Kot". W sądzie podawał, że jest przedsiębiorcą i właścicielem magazynu obuwia. Był też Wacław Daszkiewicz, ps. Kwadratowy - ze względu na tuszę i niski wzrost, bracia Majcherkiewiczowie, a także przedstawiciele wyznania mojżeszowego: Abel Gruncwajg i Nuta Woginiak, obaj finansujący przedsięwzięcia gangu "Szpicbródki".

Znakomitością w tym gronie był Jan Rawicz-Weiss, absolwent elitarnej szkoły handlowej w Krakowie, elegancki (na sali rozpraw ubrany był w "nieposzlakowanej świeżości garnitur") właściciel ziemski, znany z afery w warszawskim Banku Handlowym, gdzie, do spółki z prokuratorem Rulskim, opróżni! cudze skrytki. Za skradzione pieniądze przestępczy duet założył modną w stolicy restaurację "Oaza".

Na usługach szajki byl też były monter Banku Polskiego oraz panie: Eugenia Mirecka i Kazimiera Domańska, oskarżone o paserstwo.

Gangowi "Szpicbródki" zarzucono m.in. nieudane włamanie do skarbca Banku Polskiego w Częstochowie, gdzie znajdowało się sześć milionów złotych oraz rozprucie ogniotrwałej kasy jubilera Jagodzińskiego na Nowym Świecie. "Szpicbródka" ukradł z niej biżuterię wartą 150 tysięcy złotych.

Z relacji sądowej wynika, że Cichocki zachowywał się w sądzie spokojnie i z godnością. "Zdradza on dużą przytomność umysłu. Na najbardziej kłopotliwe zapytania potrafi dać błyskawicznie odpowiedź." - czytamy w Dzienniku Bydgoskim.

Bydgoszcz była w międzywojniu prawdopodobnie jedynym miastem w Polsce, w którym kasiarz został wynajęty przez... bank. Jego kasjer zatrzasnął bowiem przez przypadek drzwi od sejfu, w którym wcześniej zostawił na półce klucze. Co gorsza - nie było kluczy zapasowych. Dyrektor banku zwrócił się do jednego z inżynierów, specjalizujących się w budowie kas pancernych. Ten jednak, po wizji lokalnej, oświadczył, że zamka nie da się otworzyć, a żeby dostać się do środka kasy trzeba stopić jej ścianę palnikiem acetylenowym.

Bank nie zdecydował się na taki ruch, bo instytucja zostałaby zamknięta, a sejf niezdatny do użytku. Jeden z urzędników zaproponował wtedy dość nietypowe rozwiązanie, czyli wynajęcie zawodowego kasiarza. Zlecenia, za 500 złotych, podjął się niejaki Feliks K. Obiecał, że nie rozpruje kasy, ale zastrzegł, że w pomieszczeniu kasowym nie ma być żadnego z pracowników banku. Pół godziny później dyrektor otrzymał klucze, a pan Feliks po raz pierwszy w swoim życiu zarobił uczciwie pieniądze za włamanie.

MACIEJ MYGA, gazeta Pomorska

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Biznes

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia