Czy "flirt z władzą" był w PRL niezbędnym warunkiem literackiego sukcesu? Kto robił pisarską karierę, a kto skazany był na los outsidera? Jaki wpływ na ówczesną twórczość literacką i jej recepcję miała cenzura, propaganda czy "żelazna kurtyna"? Jakie metody autopromocji stosowali pisarze tamtych lat i dlaczego ich dorobek inaczej oceniany był w kraju, a inaczej za granicą?
Od kiedy w Polsce mieliśmy do czynienia z cenzurą?
Dr hab. Kamila Budrowska: Cenzura świecka czy kościelna działała już w dawnej Polsce, ale z dobrze zorganizowanym i szczelnym systemem kontroli Polacy zetknęli się dopiero w okresie zaborów. Cenzura była najbardziej dotkliwa i restrykcyjna na terenie zaboru rosyjskiego. Później, po odzyskaniu niepodległości, w latach międzywojennych, też działała cenzura, ale na zupełnie innych zasadach - nie była to cenzura prewencyjna.
Po II wojnie natomiast już rząd lubelski w 1944 roku powołał cenzurę. Nie był to jeszcze rozrośnięty urząd. Pierwszymi polskimi cenzorami przy rządzie lubelskim byli towarzysze radzieccy, znający język polski. Warto zauważyć, że po powstaniu styczniowym w zaborze rosyjskim wymieniono polskich cenzorów na rosyjskich polskojęzycznych. Polacy nie byli godni zaufania, nie dawali gwarancji lojalności.
Fakt, że jedną z pierwszych decyzji rządu lubelskiego było powołanie cenzury, świadczy o tym, że władza bała się słowa pisanego.
- Niewątpliwie. Chociaż trzeba przyznać, że w pierwszych latach powojennych w Polsce, kiedy jeszcze ustrój nie był do końca ukształtowany, ukazały się bez żadnych ingerencji takie pozycje literackie, których później cenzura nie puszczała. Tak było na przykład z "Medalionami" Zofii Nałkowskiej czy z obozowymi opowiadaniami Tadeusza Borowskiego.
Od 1948 roku cenzura stała się bardziej restrykcyjna. Okazało się, że niepoprawna politycznie jest literatura ukazująca okrutną prawdę. Były problemy ze wznowieniami dzieł Nałkowskiej i Borowskiego. Zarzucano im zbytni pesymizm; cenzor stwierdzał, że dość już pisania o okrucieństwach wojny - teraz czytelnicy czekają na optymistyczne prace o budowie nowego kraju, o życiu w nowym ustroju.
Czy byli pisarze szczególnie narażeni na kłopoty z cenzurą?
- Zasadniczo wszyscy emigracyjni. A poza tym jest długa lista tych, którzy - jeżeli chcieli być wydawani - musieli iść na mniejsze lub większe ustępstwa, między innymi Andrzejewski, Szczepański, Woroszylski, Brandys, Rudnicki. Dzisiaj ukazują się różne prace, w których dzieli się pisarzy na "złomnych" i "niezłomnych".
Nie robiłabym takiej klasyfikacji. Każda sprawa to czyjś indywidualny los i trudne, nieraz dramatyczne decyzje. Bardzo ciekawe są na przykład dzieje książki Stanisława Lema "Szpital Przemienienia" - też dotyczącej wojny. Lem przez kilka lat walczył z cenzurą o tę pozycję. A właściwie z wydawcą, bo cenzor rzadko kiedy spotykał się bezpośrednio z autorem dzieła; wszelkie uwagi przekazywane były do wydawnictwa.
W rezultacie z jednotomowej powieści powstały trzy tomy, z których Lem nie był zadowolony; w późniejszych latach nie godził się na wznowienie "Szpitala Przemienienia" w tej postaci, a książka w tłumaczeniu na angielski ukazała się w wersji jednotomowej.
Czy autor mógł się odwoływać od decyzji cenzora?
- Nieformalną instancją odwoławczą były komitety Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. To tam zapadały ostateczne decyzje. Ale mało kto mógł liczyć na sukces. Trzeba było być Władysławem Broniewskim, który mógł sobie pozwolić, żeby uderzyć pięścią w biurko sekretarza i powiedzieć, że nie zgadza się z opinią cenzora.
Czy praca Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk była kalką sprawdzonych już w praktyce wzorców radzieckich?
- Na szczęście nie. W Polsce właściwie jedyną represją, jaka spotykała autora, był zakaz publikacji. W Związku Radzieckim pisarze trafiali do więzień, łagrów i "psychuszek" - czyli szpitali psychiatrycznych, gdzie bez wyroku mogli być przetrzymywani latami jako chorzy psychicznie. Zresztą, po jakimś czasie pobytu w takim zakładzie, często rzeczywiście wariowali.
Podczas swoich badań nad materiałami archiwalnymi natrafiłam wprawdzie na ciekawy przypadek. W jednej z gazet zecerzy - nie wiem, czy przypadkowo, czy z premedytacją - z hasła, które miało brzmieć: "Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego - sumienie i honor" zrobili "Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego - sumienie i humor". W tej sprawie prowadzone było dochodzenie prokuratorskie. Nadano jej rangę dywersji politycznej. Prawdopodobnie zapadły nawet wyroki.
Trudno jest mówić o jednej cenzurze w PRL-u. Ona się zmieniała w zależności od sytuacji społeczno-politycznej. Najbardziej restrykcyjna była w latach 1949-55, w tzw. okresie stalinowskim. Nieco zelżała po 1956 roku, w latach określanych jako odwilż.
Czym były tak zwane zapisy cenzorskie?
- To były polecenia wydawane przez najwyższe gremia partyjne, w myśl których pisanie o niektórych nazwiskach, wydarzeniach, zjawiskach było całkowicie zakazane. To się wciąż zmieniało.
Dzisiejszemu czytelnikowi trudno jest w to uwierzyć, że cenzurowane było dosłownie wszystko.
- Już sama nazwa urzędu o tym świadczy. Prasa, publikacje i widowiska - to wszystko było przedmiotem zainteresowania cenzury. Wszystko, co ukazywało się drukiem musiało przejść przez jej sito - a to oznacza, że nie tylko książki i prasa, ale również wszelkie ulotki, plakaty, zaproszenia, druki urzędowe.
Sztuki teatralne cenzurowane były na kilku etapach, a i tak ostatecznie mogło się okazać, że trzeba je zdjąć ze sceny, bo reakcje publiczności były "niepoprawne", jak to miało miejsce w 1968 roku z "Dziadami" Adama Mickewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Filmy też przechodziły wielostopniową cenzurę i często zatrzymywane były dopiero podczas ostatecznej kolaudacji, mimo poniesionych ogromnych kosztów na produkcję.
Takie zatrzymane filmy zachowały się nieraz w archiwach. Niestety, jeśli chodzi o książki, rzadko możemy je poznać w wersji autorskiej, wolnej od ingerencji cenzorskich. A do tych, które w ogóle nie zostały wydane, najczęściej nie można już dotrzeć.
Chyba że udało się rękopis wywieźć na Zachód i dzieło zostało wydane w którymś z ośrodków emigracyjnych, na przykład w paryskiej Kulturze.
- Tak, ale to nie zdarzało się często.
Wyobrażam sobie te stosy rękopisów i druków, nad którymi musieli ślęczeć cenzorzy. To musiał być potężny sztab ludzi.
- Około pięciuset. W każdym mieście wojewódzkim był oddział Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Cenzorzy pracowali w "ruchu ciągłym" - w nocy musieli przeczytać dzienniki, które rano trafiały do sprzedaży. To była nielekka praca, kiepsko opłacana, a na dodatek cieszyła się niskim prestiżem.
Nikt się nie chwalił, że pracował w cenzurze. Poza tym, samo istnienie cenzury było ocenzurowane, czyli do publicznej wiadomości nie mogły się przedostawać informacje o ingerencjach cenzorskich. Instytucja cenzury kłóciła się z konstytucją, która zapewniała wolność słowa.
Był taki krótki okres w naszej historii, po 1980 roku, kiedy przeżywaliśmy "karnawał Solidarności". Wtedy ingerencje cenzorskie w prasie i w książkach były zaznaczane: w miejscu usuniętego zdania czy akapitu pojawiał się kwadratowy nawias i wyjaśnienie, na podstawie jakiego paragrafu dokonano ingerencji. Ale istniała niepisana zasada, że takich zaznaczeń nie mogło być więcej niż trzy w jednym artykule prasowym.
Kiedy myślimy dzisiaj o cenzurze w PRL-u, najczęściej kojarzy się nam ona z aspektem politycznym. A przecież istniała też cenzura obyczajowa.
- Oczywiście, i to bardzo pruderyjna. Dotyczyła nie tylko sfery życia erotycznego. Był zakaz pisania o wielu zjawiskach społecznych, kryminalnych, które nie mieściły się w wizji państwa socjalistycznego, w którym wszystkim żyje się szczęśliwie. Przypadki na przykład kazirodztwa, dzieciobójstwa, skrajnego ubóstwa nie trafiały na łamy gazet. Znalazłam zapis cenzorski nałożony na wydarzenie mające miejsce gdzieś na Pomorzu.
Kobieta próbowała na targu sprzedać swoje dziecko, niemowlę. Była tak biedna, że nie widziała innej możliwości. Dzisiaj taka historia przez wiele tygodni byłaby roztrząsana w prasie, radiu i telewizji. Ci, którzy są zbulwersowani tak częstymi doniesieniami o maltretowaniu dzieci, zabójstwach, nieraz mówią: "Kiedyś tego nie było". Nieprawda, to wszystko było, tylko informacje o tych zjawiskach nie trafiały do wiadomości publicznej.
JANKA WERPAHOWSKA, Kurier Poranny