Sikawki przetrwały, tylko koni brak...

Tomasz Jefimow
Przez dziesiątki lat stały zapomniane, zakurzone, zdezelowane. Dziś błyszczą znów jak nowe. A jak trzeba, to i pożar ugaszą.
Przez dziesiątki lat stały zapomniane, zakurzone, zdezelowane. Dziś błyszczą znów jak nowe. A jak trzeba, to i pożar ugaszą. Tomasz Jefimow/Nowiny
Co roku pojawiają się nowe drużyny, którym udaje się przywrócić stare sikawki do dawnej świetności. To znak, że tradycja nie ginie.

Wypolerowane, odmalowane, lśniące charakterystyczną dla strażackich wozów czerwienią sikawki konne są dziś dumą strażaków - ochotników. Raz w roku mogą pokazać, że to sprzęt nie od parady.

- Kilka lat temu, dokładnie z początkiem roku 2008, zastanawialiśmy się, co można zrobić, aby uatrakcyjnić regulaminowe zawody strażackie - opowiada st. kpt. Grzegorz Oleniacz. Zawodowo - naczelnik wydziału operacyjno-rozpoznawczego w KP PSP w Sanoku. Hobbystycznie - sędzia główny Międzyregionalnych Pokazów i Zawodów Konnych w Rudawce Rymanowskiej.

Co roku strażacy stają w szranki w konkurencjach sportowo-pożarniczych, potwierdzają w nich swoją sprawność, umiejętność posługiwania się nowoczesnym sprzętem ratowniczym. To rywalizacja dla młodych.

- A w naszych szeregach jest cała rzesza strażaków, którzy są w wieku powyżej 50 lat i trudno im się mierzyć z 20-30-latkami - opowiada Oleniacz. - Chcieliśmy dla nich wymyślić jakąś formę współzawodnictwa. Doskonałym pomysłem okazało się wyciągnięcie z lamusa prototypów dzisiejszych wozów strażackich.

Okazało się, że w wielu wsiach można jeszcze odnaleźć stuletnie sikawki: wozy na żelaznych kołach z zamontowaną pompą ręczną. Tyle że zdefektowane i niesprawne.

- Zrobiliśmy kampanię w środowisku OSP, żeby z własnych pieniędzy te sikawki odremontować - mówi Oleniacz. I tak została wskrzeszona dawna tradycja pożarnicza.

Wystarczy zobaczyć na tabliczki znamionowe, by przekonać się, z jakimi zabytkami mamy do czynienia: rok 1863, 1887, te nowsze są datowane na pierwsze lata XX wieku. Produkowano je głównie we Lwowie i w Krakowie, ale i w Sanoku. Nie każdą wieś stać było na taką sikawkę.

Z sikawką zrobioną w sanockiej fabryce wagonów i maszyn (poprzedniczce Autosanu) przyjechali na zawody strażacy z OSP Zarszyn.

- Liczy sobie ze 110 lat, miejsce nam zajmowała, ale jakoś żal ją było wyrzucić - przyznaje Franciszek Gajewski, dowódca drużyny (sołtys wsi i prezes miejscowej OSP). - Przecież tradycja zobowiązuje i szkoda niszczyć coś, co ma historyczną wartość.

Zarszyńscy druhowie odremontowali sikawkę jeszcze w latach 80. - Stała sobie i czekała na lepsze czasy. I doczekała się - cieszy się Gajewski. I chwali się: 90 proc. części to są części oryginalne.

- Tu jest pompa dwutłokowa, tu jest zbiornik, który zalewa się wodą, żeby łatwiej zassała, z tamtej strony mamy tzw. zasysacz - prezentuje dowódca. - Tu z boku zakręca się wąż ssawny. Wodę najpierw bierzemy ze zbiornika, żeby do tłoków podeszła. Tłoki są mosiężne, skórzane pierścienie w tych tłokach, tak, że nie ma prawa coś się popsuć. Kilka razy ruszamy, przekładamy wajchę i ona sobie ciągnie wodę z potoku, stawu, a nawet ze studni szło zaciągnąć.

- Bez dostępu do rzeki nie dało się ognia gasić - opowiada Oleniacz. - Strażak wrzucał węża do potoku, potem rozwijało się 2,3 odcinki i pompowało. Silników wtedy nie było. To mięśnie strażaków napędzały tłoczysko pompy.

- Dwóch staje tu i dwóch tam i machają: góra - dół, góra - dół - pokazuje Gajewski. - Jak długo? Zależy jaki pożar. Ale pół godziny to minimum. Na zawodach trwa to tylko 5 minut i człowiek ma dość. Żeby wodę pchnąć na odległość 50 metrów, później jeszcze 15 metrów z końcówki węża do ognia, to trzeba się napocić. Przy sikawce dla słabeuszy nie ma miejsca. Dziś praca strażaka jest bardziej niebezpieczna, ale wtedy była cięższa.

Strażacy na Podkarpaciu coraz chętniej przeglądają stare stodoły i garaże. Co roku w zawodach bierze udział coraz więcej odrestaurowanych pojazdów.
(fot. Tomasz Jefimow/Nowiny)

Jazda wozem do pożaru nie była zbyt komfortowa. Z przodu mieli siedziska woźnica i dowódca. Z tyłu i po bokach sadowiła się ekipa do pompowania. Każdy szukał kawałka miejsca, aby jak najszybciej dojechać tam, gdzie się paliło.

- Patrzyło się, skąd dym widać, bo telefonów i GPS-ów nie było - żartuje Gajewski.

Zarszyńska OSP, startująca w zawodach, ma skład mocno seniorski.

- Tak sobie założyliśmy Ekipa +55, a nie jakaś tam młodzież koło 40-tki - śmieje się Gajewski, właściciel najdłuższych wąsów wśród strażackiej braci na Podkarpaciu. - Na brak krzepy nie narzekamy. Sikawka też sprawna.

Gorzej z zaprzęgiem, bo we wsi został tylko jeden koń. Tak więc woźnice zarszynanie muszą wydzierżawiać po sąsiedzku, z instytutu zootechnicznego w Odrzechowej.

Marian Wójtowicz (ekipa OSP Pielnia) na zawody przyjechał z własnym koniem.

- Jako woźnica startuję w zawodach już drugi raz. Konie całe życie chowam. Magda i Kuba już ciągnęły sikawkę i wiedzą, jak się to robi. Mimo to rola woźnicy jest ważna, zwłaszcza na takiej imprezie, gdzie jest głośno i dużo ludzi. Koń może się spłoszyć. Ja mam je pilnować - mówi Wójtowicz.

I choć za końmi jest całym sercem, to podczas zawodów bardziej współczuje kolegom z drużyny.

- Koniom nie jest tak ciężko w zaprzęgu, strażacy bardziej się namęczą - przyznaje.

- Na zawodach, to i owszem, ale przed laty różnie bywało - komentuje Kazimierz Sajdak, dowódca drużyny z Pielni. - Zależy, gdzie się paliło. Jak daleko, to konie się bardziej napracowały, ciągnąc zaprzęg z sikawką i strażakami.

Za czasów konnych sikawek woźnica to była we wsi persona. - Przysługiwała mu ulga podatkowa. Mieszkał blisko remizy i konie musiał mieć zawsze gotowe. Jak usłyszał bicie gongu (syren wtedy nie było), wiedział, że ma konie dawać do tej sikawki - opowiada Sajdak.

Pojazd z Pielni wyróżnia się wśród wiekowych konkurentek o żelaznych kołach.

- To nowszy model, z ogumieniem - mówi Sajdak. - Kiedy sikawki ręczne zaczęły wypierać motopompy, nasza jednostka dostała wóz konny wyposażony właśnie w motopompę. Służył naszej jednostce bardzo długo. Pamiętam, jak w latach 70. jeździliśmy zaprzęgiem na zawody OSP.

Dopiero na początku lat 80. ochotnicy z Pielni doczekali się samochodu. Radość była wielka, ale starego wozu się nie pozbyli. Przechodził on rożne koleje losu, nawet przez pewien czas woził trumny. - Ale teraz przywracamy mu pierwotny charakter, mamy też oryginalną sikawkę - podkreśla Sajdak.

Niewielka Pielnia (pow. sanocki) była gospodarzem dwóch pierwszych edycji zawodów. Kolejne przeniesiono do Rudawki Rymanowskiej, gdzie są lepsze tereny do imprezy plenerowej: dobry dojazd, rozległe łąki i piękny krajobraz. I bliskie sąsiedztwo stadniny koni w Odrzechowej.

W tym roku przyjechało 14 drużyn, najwięcej z powiatu sanockiego, ale była także ekipa z Brzozowa i reprezentacja niewielkiego Chorzowa w pow. przeworskim. Jak mówią uczestnicy - co roku pojawiają się nowe drużyny, którym udało się przywrócić sikawki do dawnej świetności.

To znak, że tradycja nie ginie. - Dzisiaj widzę dwie nowe bryczki. Dla mnie to nie jest zwykły pojazd, trochę drewna i metalu. Mam do niego wielki sentyment. Siadam na "koźle" i myślę - sto lat temu na tym miejscu siedział założyciel zarszyńskiej straży - uśmiecha się Gajewski.

Sajdak podkreśla, że z zebraniem ekipy na zawody w Pielni nie ma problemów. - Najstarszy w drużynie jest pan Eugeniusz. Ma 71 lat, ale w niczym nie ustępuje 50-latkom.

- To jest wyzwanie dla nas, żeby co roku pokazać, że mimo wieku jesteśmy sprawni - zaznacza Gajewski. W ochotniczej straży jest od 40 lat. Strażakiem był ojciec, córka i syn to już trzecie pokolenie.

Tomasz Jefimow, Nowiny

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia