W lipcu czeka nas bardzo trudna rocznica. W zasadzie trudne rocznice nie są w naszej historii niczym szczególnie rzadkim - ta jednak jest naprawdę szczególna, z wielu historycznych i bardzo współczesnych powodów. Ma obiektywnie martyrologiczny charakter - sednem jej obchodów jest dziś przecież pamięć o 60 tys. cywilnych ofiar rzezi Wołynia zamordowanych przed 75 laty przez ukraińskich nacjonalistów - i zarazem dotychczasowych sąsiadów. Mamy jednocześnie do czynienia z rocznicą zbrodni naprawdę przemilczanej. O ile komunistyczna propaganda w pierwszych dekadach istnienia PRL chętnie straszyła Polaków bandami UPA i głowami zatykanymi na palach na szczycie Halicza, o tyle temat rzezi Wołynia nie był już tu wygodny - choćby dlatego, że przypominał o przebiegu przedwojennych polskich granic. Jest wreszcie kwestia winy i kary. Rzeź Wołynia pozostała w zasadzie nierozliczona - sowieckie władze Ukrainy tępiły oddziały UPA ogniem i żelazem aż do początku lat 50., ale tylko po to, by stłumić opór przeciw nowej władzy, absolutnie nie w celu wymierzenia im sprawiedliwości za rzeź. O tej nikt - po sowieckiej stronie - nie pamiętał ani się nią nie przejmował.
Jest więc poczucie krzywdy, jest pamięć o przemilczeniach, jest wreszcie świadomość, że zbrodnia nie została wystarczająco ukarana. Ale jest też polityka - ze szczególnym uwzględnieniem polityki historycznej.
Ta zaś po obu stronach jest niestety aż nadto podobna. My domagamy się przeprosin, uderzenia w pierś przez ukraińskie państwo (kilka takich aktów mamy już za sobą, ale wciąż nie satysfakcjonują one w Polsce każdego) i postawienia ostatnich jeszcze żyjących zbrodniarzy przed sądem. Ukraiński IPN konsekwentnie blokuje dostęp polskich historyków i śledczych do miejsc zbrodni na polskiej ludności, niemożliwe jest przeprowadzenie ekshumacji ofiar. W dodatku coraz częściej słyszane są próby relatywizacji tej zbrodni czy też usprawiedliwiania jej wcześniejszymi winami II RP.
Wiem aż za dobrze, że nawet naoczni świadkowie rzezi wołyńskiej bardzo chętnie idealizują rzeczywistość Kresów II Rzeczypospolitej sprzed wybuchu II wojny światowej. Kiedy ją wspominają, najchętniej mówią o wspólnych świętach, polsko-ukraińskich ślubach, normalnym codziennym życiu swej wiejskiej czy miasteczkowej wspólnoty. Owszem, tak było. Ale to, co równolegle działo się tam w sensie politycznym między Ukraińcami a Polakami w latach 20. i 30., jest już wspominane znacznie rzadziej. Pacyfikacje Galicji Wschodniej czy inne przykłady aktów przemocy polskiego państwa z pewnością nie przyczyniały się do poprawy relacji między Ukraińcami a Polakami. Z pewnością też jednak nie usprawiedliwiają ludobójstwa, ponieważ dla ludobójstwa nie istnieje żadne usprawiedliwienie.
Ale jest coś jeszcze. Dziś część Ukraińców „wstaje z kolan” mniej więcej tak samo chętnie, jak część Polaków. W obu krajach widoczne są tendencje do umacniania się postaw nacjonalistycznych, choć - nawiasem mówiąc - Ukrainę, kraj w stanie niewypowiedzianej wojny z Rosją i jednocześnie wojny domowej, jakoś łatwiej pod tym względem zrozumieć. Z tych samych powodów łatwo jednak zrozumieć, że rosnące napięcie między Kijowem a Warszawą nie jest na rękę ani Polakom, ani Ukraińcom, ani nawet Rosjanom (którzy zaczynają mieć już dosyć „ładunków 200” wracających regularnie z frontu pod Donieckiem i Ługańskiem) - ale przede wszystkim Kremlowi.
I to jest ostatni, za to najważniejszy z powodów, dla których 75. rocznica rzezi Wołynia jest dla nas naprawdę trudna. Spróbujmy jej sprostać.
Witold Głowacki,
I zastępca redaktora naczelnego „Naszej Historii”