To tyfus - przekonywali Niemców. Dzięki epidemii, której nie było, uratowali tysiące ludzi

Dwaj konspiratorzy - Staś Matulewicz (z akordeonem) i Edward (Sławek) Łazowski.
Dwaj konspiratorzy - Staś Matulewicz (z akordeonem) i Edward (Sławek) Łazowski. Muzeum Regionalne w Stalowej Woli
Przez trzy lata dwóch polskich lekarzy wmawiało hitlerowskim okupantom, że w okolicach Rozwadowa szaleje epidemia tyfusu. Prawdy nie zdradzili nawet własnym żonom

Na pierwszego pacjenta z tyfusową wysypką doktor Eugeniusz Łazowski, nazywany przez bliskich Sławkiem, natknął się latem 1942 roku. Młody mężczyzna leżał w łóżku powalony 40-stopniową gorączką i nie był w stanie zajmować się szmuglem, którym trudnił się "zawodowo".

Choć w warunkach wojennych na prowincji w Rozwadowie nieopodal Stalowej Woli leczenie z tyfusu plamistego było nie lada wyzwaniem, młody i zdolny doktor przemytnika od śmierci uratował.

Kilka miesięcy później "tyfusem" uratował od śmierci tysiące rodaków.

W komórce Matulewicza

Stanisława Matulewicza Łazowski znał doskonale. Obaj byli świeżo po ukończeniu studiów medycznych, mieli po 26 lat. Toteż Łazowski nie zdziwił się, kiedy Staś napisał do niego, że szuka pracy i miejsca do życia. Dał znać przyjacielowi, że niedaleko Rozwadowa, w Zbydniowie, jest miejsce dla lekarza.

Pacjenci, co prawda ubodzy, płacą w naturze, czyli w jajkach, kurach i słoninie, a to w warunkach okupacyjnych więcej warte niż gotówka w kieszeni. Matulewicz zjechał do Zbydniowa, zajął drewnianą wiejską chatę, a że pasją badacza był dotknięty, w komórce na zapleczu domu urządził prymitywne laboratorium.

Właśnie w tej komórce narodził się pomysł, który zaważył na życiu wielu okolicznych mieszkańców.

"Niemcy zdawali sobie sprawę, że wraz z tysiącami ludzi wywożonych na roboty mogą przenieść do swojego kraju wszy zakażone tyfusem. Obawy były uzasadnione, gdyż Niemcy są mniej odporni na tyfus plamisty, niż Polacy i Rosjanie" - pisał później we wspomnieniach Łazowski.

Paniczny lęk okupanta przed tyfusem obrócił przeciwko niemu.

Zaczęło się od eksperymentów Matulewicza, który w swojej komórce odkrył, że powszechnie występująca i z natury nieszkodliwa bakteria Proteus vulgaris daje w teście Weila-Feliksa takie same reakcje jak mikroorganizmy wywołujące tyfus.

A właśnie test Weila-Feliksa Niemcy wykorzystywali do potwierdzenia, czy krew pacjenta skażona jest tyfusem. I zdarzyło się, że Matulewicza odwiedził mieszkaniec Zdanowic, który wrócił z przymusowych robót w Niemczech na dwutygodniowy urlop. Błagał doktora, by obciął mu rękę albo nogę, byle nie musiał wracać do Rzeszy. Etyka lekarska nie pozwalała Matulewiczowi amputować zdrowych kończyn, ale wstrzyknął młodemu mężczyźnie "poteusa". Poinstruował go, że ma udawać otumanionego (jak to przy tyfusie), gorączkującego i zwijać się w kłębek na skutek iście tyfusowego bólu brzucha. I żeby nawet rodzinie nie zdradzał, że tylko symuluje.

Krew pacjenta Matulewicz wysłał do zbadania hitlerowskim lekarzom. Po kilku dniach dostał czerwony telegram: "Odczyn Weila-Feliksa dodatni".

Pacjent na roboty nie wrócił. I Matulewicz na tym pewnie skończyłby eksperyment, ale Łazowski znalazł dla odkrycia przyjaciela wojenne zastosowanie.

Zaraza w Rozwadowie

"Możemy wywołać sztuczną epidemię tyfusu, nastraszyć Niemców - będą bali się szwendać w naszych stronach, wywozić ludzi do Rzeszy, może ustaną aresztowania i rewizje?" - zaplanował Łazowski.

Plan dopracowali wspólnie: ich sztuczna epidemia - zgodnie z regułami rządzącymi epidemiami - musi rozwijać się wzdłuż szlaków komunikacyjnych. Ogniska epidemii ulokować trzeba w podleśnych przysiółkach, do których Niemcy i tak niechętnie się zapuszczali. Zaraza ma eksplodować zimą, zanikać latem. Obaj zdecydowali ograniczyć swoje kontakty do absolutnego minimum, nie dzwonić do siebie bez absolutnej potrzeby, nie odwiedzać się. I każdy z nich ma "zarażać" na własną rękę, zachowując rozsądek co do ilości, miejsca i ludzi.

I zasada podstawowa: nikt o ich akcji nie ma wiedzieć. Pacjenci też. Nawet żony obu lekarzy.

Na początek Matulewicz dał przyjacielowi buteleczkę z "proteusem" ze swoich laboratoryjnych zapasów. Jak bezpiecznie wywołać "zarazę"? - zastanawiał się Łazowski. Przecież nie będzie biegał ze strzykawką po Rozwadowie. Zaczął od bezrobotnego elektryka powalonego zapaleniem płuc. Zastrzyk "proteusa" nie mógł wyrządzić mu krzywdy.

Po kilku dniach krew elektryka wysłał do prowadzonego przez Niemców laboratorium w Tarnobrzegu. Z sugestią, że to może być tyfus. Odpowiedź: "We- il-Feliks dodatni". Pogłoska o kilku następnych zakażonych szybko dotarła do burmistrza Rozwadowa, policji niemieckiej, gestapo, hitlerowskiego lekarza powiatowego. I wywołała panikę.

Wkrótce Łazowski "wyleczył" elektryka z "tyfusu", czym zyskał wdzięczność nie tylko pacjenta, ale i burmistrza Rozwadowa, który elektryka zatrudnił w ratuszu. Radość władz okupacyjnych trwała krótko, bo zimą 1941 roku na ziemi rozwadowskiej chorowały już setki ludzi. I byli to pacjenci albo Łazowskiego, albo Matulewicza. Zwykle przychodzili oni do doktorów z przeziębieniem, objawami grypowymi, dolegliwościami gastrycznymi, z drobiazgami, które jednak wymagały zastrzyku. Żaden z nich nie miał pojęcia, że dostaje dożylnie "proteusa". Krew "zakażonych" wysyłano do niemieckiego laboratorium.

Żeby nie przesadzić

W Rozwadowie Łazowski zamieszkał w dwupokojowym mieszkaniu ze swoją żoną Murką. Nie miała pojęcia o prywatnej wojnie, którą wypowiedział Niemcom jej mąż.
(fot. Muzeum Regionalne w Stalowej Woli)

Cel osiągnęli. Policja i żandarmeria przestały zapuszczać się w okolice Rozwadowa, teren kilku gmin objęto kwarantanną, na granicznych slupach i drzewach zawisły ostrzeżenia: "Achtung! Fleckfieber!".

"Każdy plakat »Achtung! Fleckfieber!« i »Achtung! Seuchengebiet!« to dla nas jak dyplom uznania za osiągnięcia naszego celu" - wspominał Łazowski.

Aresztowań nie było, wywózek na przymusowe roboty tym bardziej, nawet po obowiązkowe kontyngenty Niemcy zjawiali się rzadziej.

Z czasem jednak władze okupacyjne nabrały podejrzeń. Bo epidemia, zamiast gasnąć, płonęła w najlepsze, a przecież epidemie tak się nie zachowują. Łazowski wpadł więc na pomysł, by pacjentów, u których konspiratorzy stwierdzą prawdziwy (!) tyfus, podsyłać innym lekarzom. Żeby Niemcy nie zastanawiali się, dlaczego tylko Łazowski z Matulewiczem mają pecha do duru plamistego.

A kiedy już sami musieli zająć się przypadkiem duru, starali się umieścić pacjenta w szpitalu zakaźnym. Niemcowi Martinowi Fuldnerowi, który władał powiatem, Łazowski meldował o postępach walki z zarazą, kreślił plan opanowania epidemii i radził... zwiększyć przydziały mydła dla urzędników.

Tylko Żydów nie zarażali. Niemcom wystarczyłoby podejrzenie, że Żyd jest chory zakaźnie, by dostał kulę w głowę. Albo i cala jego rodzina.

Achtung! Coś nie tak!

Tymczasem z coraz większą podejrzliwością na epidemię zaczęli spoglądać lokalni Volksdeutsche. Podejrzenia rosły tym mocniej, im bardziej malały dochody okupanta z kontyngentów. Władze okupacyjne postanowiły utworzyć specjalną komisję do badania zarazy.

Nad dwójką lekarzy zawisła groźba dekonspiracji. Koszmarne skutki groziły też ludności. W pierwszych dniach lutego 1944 roku komisja zjechała na inspekcję do Turbi pod Rozwadowem, żeby komisyjnie pobrać krew od chorych na tyfus. Wójt już był przygotowany: dla niemieckich gości był suto zastawiony stół i morze wódki.

Łazowski też był przygotowany: wytypował do inspekcji najbardziej chorych (w rzeczywistości - nie na tyfus), wycieńczonych chorobą i głodem. Trafił nawet na pacjenta, któremu medycyna ludowa postawiła na czole bańkę, bo tak domowym sposobem leczono ból głowy.

Mężczyzna z czarnosinym kółkiem na czole rzeczywiście robił piorunujące wrażenie. Pół-trzeźwa komisja weszła do jednego domu, do drugiego. Wszędzie nędza, choroba i strach. A na dodatek Łazowski przytomnie ostrzegał, że kontakt z chorymi jest śmiertelnie niebezpieczny. Toteż komisja szybko wycofała się z inspekcji. Pobieranie krwi pacjentów polecono Łazowskiemu. Łazowski więc pobierał. Od pacjentów, którym wcześniej zaaplikował "proteusa". Komisja po badaniach próbek orzekła: "Wynik Weila-Feliksa pozytywny". Co znaczy, że epidemia nie jest mistyfikacją.

"Prywatna wojna, wojna immunologiczna, została wygrana" - zanotował Łazowski. A gestapowiec Zimmermann pochwalił go za ofiarną walkę z tyfusem.

Latem 1944 r. słychać już było zza Sanu artylerię zbliżającego się frontu wschodniego, kiedy do gabinetu doktora wpadł znajomy niemiecki żandarm z ostrzeżeniem: gestapo wie, przyjdą pana rozstrzelać. Okazało się, że gestapo wie nie o tyfusowej dywersji, a o tym, że Łazowski przez ostatnie lata leczył akowskich partyzantów. Jego żona złapała ich maleńką córkę Oleńkę, Łazowscy musieli błyskawicznie uciekać.

Spotkanie po latach

Eugeniusz Łazowski z Augustyną Młynarską, swoją wojenną pacjentką podczas spotkania w stalowo- wolskim muzeum.
(fot. Muzeum Regionalne w Stalowej Woli)

Matulewicz z żoną uciekli ze Zbydniowa dwa lata wcześniej, kiedy wieś najechał wracający z frontu wschodniego oddział SS. Kontakt lekarzy urwał się na lata. Łazowski po wojnie zaczął pracę w Instytucie Matki i Dziecka, kilkanaście lat później wyjechał z rodziną do USA, kontynuował tam praktykę pediatryczną i zdobył tytuł profesorski. Matulewicz przepadł gdzieś w Zairze.

I dziś pewnie nikt nie pamiętałby o trwającej kilka lat niby-epidemii tyfusu, która przed śmiercią, wywózką do obozów i na przymusowe roboty do Rzeszy uratowała ok. 8 tys. ludzi, gdyby w 1977 roku Łazowski nie opublikował w USA swoich wspomnień: "Prywatna wojna. Wspomnienia lekarza-żołnierza 1933-1944".

Dotarł do niego amerykański reżyser Ryan Bank. W 2001 r. filmowiec przywiózł Łazowskiego do Rozwadowa, żeby o bohaterskiej akcji lekarzy nakręcić film dokumentalny. Łazowski jeszcze w latach 70. nawiązał kontakt z przyjacielem Stasiem, który w Zairze zyskał pozycję jednego z najlepszych radiologów. Po latach obaj spotkali się w miejscu "prywatnej wojny" sprzed półwiecza.

- To był pierwszy rok funkcjonowania stalowowolskiego muzeum. Wiedzieliśmy, że doktor Łazowski przyjedzie, błyskawicznie przygotowaliśmy wystawę o tamtych wydarzeniach, wydaliśmy książkę doktora Łazowskiego - wspomina Lucyna Mizera, dyrektor muzeum. - Od tej pory nasze kontakty z doktorem stawały się coraz bardziej intensywne. Wyjątkowy, pogodny, serdeczny człowiek. Przed śmiercią przekazał nam swoje archiwa zawierające dorobek naukowy, twórczość pisarską, korespondencję z ludźmi pochodzącymi z okolic Stalowej Woli, a rozsianymi po całym świecie.

O wizycie Łazowskiego w Stalowej Woli - Rozwadowie dowiedzieli się też mieszkańcy miejscowości. Ci najstarsi pamiętali jeszcze szalonego doktora, ale niewielu wiedziało, że ten wojenny tyfus był sfingowany. Bo też obaj lekarze do końca swój plan utrzymywali w tajemnicy.

- Podczas wernisażu w muzeum podeszła do doktora starsza pani z kwiatami - opowiada dyr. Mizera. - Powiedziała, że przyszła podziękować, bo bezinteresownie uratował jej życie. Opowiadała, że była dzieckiem, kiedy ciężko zachorowała. Jej ojciec w środku nocy pobiegł do lekarza po pomoc. I Łazowski tak jak stal, ruszył do malej pacjentki. Kobieta, widząc doktora, rozpłakała się i rzuciła mu na szyję.

Eugeniusz Łazowski zmarł w 2006 roku w Oregonie. W USA stal się postacią bardziej znaną niż w Polsce. Amerykanie nazywają go polskim Schindlerem. Bohaterstwo polskich lekarzy budzi tam zachwyt. Ostatnio ich historia robiła furorę na portalu Reddit. To nadaje się na film - komentują Amerykanie.
Oskar Schindler uratował 900 Żydów. Matulewicz z Łazowskim ocalili tysiące ludzi.

Andrzej Plęs
NOWINY

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia