Tak Herbrandt prezentował się przed laty w Bydgoszczy na linii nr 14
(fot. Z archiwum Stanisława Sitarka/pomorska.pl)
Powstał w niemieckiej wytwórni wagonów "Herbrand & Cow w Kolonii, a do Bydgoszczy trafił w czerwcu 1896 r. Był też jednym z 16 wagonów, które w miejsce tramwajów konnych zaczęty tworzyć trakcję elektryczną. Od samego początku nosił numer boczny - 14.
Po naszych torach najpierw jeździł jako tramwaj konny. Około 1935 roku wagon poddano gruntownej przebudowie. Dodano nowe, całkowicie zabudowane nadwozie z wydłużonymi pomostami, na których zamontowano przesuwane drzwi. Wymieniono też siedzenia - dwie boczne ławy zamieniono na siedziska usytuowane bokami do siebie, w poprzek wagonu.
Herbrand z numerem 14 był też jednym z pierwszych wagonów, które po II wojnie światowej wyjechały na bydgoskie tory. Jeździł po nich do końca lat 50, kiedy starego, wysłużonego Herbranda przewieziono do Zakładowego Ośrodka Wypoczynkowego w Babilonie koło Chojnic. Najpierw pełnił tam funkcję domku kempingowego, a potem... kurnika w leśniczówce.
Najcenniejszy zabytek bydgoskiej komunikacji z czasów, gdy służył m. in. za kurnik
(fot. Z archiwum Stanisława Sitarka/pomorska.pl)
Dopiero w 1996 roku wypatrzył go m.in. Stanisław Sitarek z MZK. - Był w opłakanym stanie - wspomina badacz historii. - Ale że świadczył o wspaniałej historii bydgoskiej komunikacji miejskiej, to szybko zapadła decyzja o jego sprowadzeniu i remoncie.
Prace ruszyły pod koniec 2011 roku. - Wagon trafił do mnie w takim stanie, że gdybym nie wiedział, to trudno byłoby mi zgadnąć do czego służył. Generalnie dostałem samą ramę oraz dwie kartki rysunków, na podstawie których miałem odbudować całą budę - wspomina Robert Kender, rzemieślnik z Pruszcza niedaleko Bydgoszczy. - W ciągu trzech miesięcy zbudowaliśmy szkielet. Razem z nim rama wróciła do MZK, gdzie zamontowano elektrykę i mechanikę. Potem wagon znów przyjechał do mojego warsztatu, gdzie nabrał ostatecznego kształtu oraz dostał wyposażenie - boazerię, pulpit, siedzenia, itp. - dodaje stolarz.
Wszystkie roboty trwały pól roku. - Dziś już wiem, że były wyzwaniem, które zapamiętam do końca życia - mówi Robert Kendra. - Nigdy wcześniej nie robiłem czegoś takiego. Wygięty sufit, czy połączenia na tzw. jaskółczy ogon, czyli bez wkrętów, były czymś, co jest esencją pracy chyba każdego stolarza. No i ta niesamowita historia - dodaje.
Gazeta Pomorska