Szli na Zachód, do Andersa. Noc z 25 na 26 września 1946 spędzali na leśnej polanie w Barucie. Nigdy się nie obudzili. Należeli do Narodowych Sił Zbrojnych, służyli w oddziale owianego legendą Henryka Flamego ps. Bartek.
- To wielcy bohaterowie Podbeskidzia! - mówi z żarem w oczach Ryszard Radkiewicz, historyk amator z Bielska-Białej. Przyjechał do Baruta na uroczystości ku czci pomordowanych. - Wybierałem się tu od pięciu lat, kiedy usłyszałem o tej zbrodni w radiu.
Henryk Antoni Flame vel Flamme, ps. "Grot", "Bartek" (ur. 19 stycznia 1918 we Frysztacie na Zaolziu, zamordowany 1 grudnia 1947 w Zabrzegu) - polski dowódca wojskowy, kapral pilot Wojska Polskiego, kapitan Narodowych Sił Zbrojnych
(fot. Wikimedia Commons)
Henryk Flame, "Bartek", należał do NSZ od października 1944 roku. Gdy 12 lutego 1945 Armia Czerwona wkroczyła do jego rodzinnych Czechowic-Dziedzic, postanowił się ujawnić. Ale jednocześnie zachował konspiracyjne struktury swego oddziału.
Wbrew woli części miejscowych komunistów został komendantem komisariatu Milicji Obywatelskiej, który obsadził swoimi ludźmi. Partyzanckimi metodami starali się zwalczać narzuconą przez Sowietów władzę. W kwietniu 1945, zagrożeni dekonspiracją, skryli się w lasach.
- "Bartek" stworzył największe, liczące około 400 świetnie uzbrojonych żołnierzy, antykomunistyczne zgrupowanie na Śląsku Cieszyńskim. Czego oni nie wyprawiali z czerwonymi! - zachwyca się Ryszard Radkiewicz. - Najbardziej zagrali im na nosie 3 maja 1946 w Wiśle.
Oddział "Bartka" zdobył uzdrowisko, sterroryzował przedstawicieli władzy ludowej i urządził imponującą, dwugodzinną defiladę oddziałów NSZ.
- Cała antykomunistyczna partyzantka dowiedziała się o tym wydarzeniu. Nikomu innemu nie udało się coś takiego - opowiada Stanisław Piecuch, kombatant Armii Krajowej.
Po defiladzie w Wiśle Henryk Flame zyskał przydomek Króla Podbeskidzia, jest tam wspominany do dziś.
Henryk Flame po ujawnieniu się w 1947 roku
(fot. Wikimedia Commons)
Stanisław Piecuch, jak setki młodych ludzi, chciał zbrojnie uwolnić Ojczyznę od czerwonej zarazy. Po wypędzeniu Niemców nie ujawnił komunistom swej przynależności do AK.
- Po defiladzie w Wiśle wszyscy wierzyliśmy, że komuniści przegrają i wróci prawdziwa Polska - wspomina Piecuch. - Potem jednak konspiracja zaczęła się kurczyć i czerwoni coraz wyraźniej przejmowali inicjatywę.
Wtedy kolega pana Stanisława przyszedł do niego z propozycją przedostania się na Zachód.
- Bo święcie wierzyliśmy w trzecią wojnę światową i to, że armia generała Andersa wyzwoli kraj spod sowieckiej okupacji - tłumaczy. - Chciałem iść wraz z kolegą, ale sprzeciwił się mój ojciec.
Piecuch senior przekonał syna, że państwom zachodnim nie można ufać, bo zdradziły Polskę w 1939 oraz sześć lat później w Jałcie. Niespełna 20-letni Stanisław początkowo nie chciał słuchać tych argumentów. W końcu jednak uległ namowom ojca.
- Kolega, który mnie werbował, poszedł. Jego prochy skrywa polana Hubertus w Barucie. Ja też miałem tu leżeć. Życie zawdzięczam mądrości ojca...
We wrześniu 1946 połowa zgrupowania "Bartka" podjęła próbę przedostania się na Zachód. Dziś wiadomo, że akcja była ubecką prowokacją. Do partyzantki przedostało się co najmniej kilku agentów komunistycznej władzy. Ale żołnierze do samego końca nie przypuszczali, jaki koniec ich czeka.
"Ewakuacja" była przygotowana profesjonalnie - podkomendni "Bartka" przemierzali lasy, ale mieli do dyspozycji ciężarówki i liczyli, że szybko uda im się opuścić Ojczyznę. I że kiedyś wrócą jako wyzwoliciele.
- 25 września o 22.30 przez Barut przejechała kolumna pięciu aut - opowiada Jerzy Karpiński, wtedy 15-letni pomocnik leśniczego. - Zaraz pobiegłem do matki powiedzieć, że coś się dzieje, bo tylu samochodów się u nas nie widywało. Ale ciężarówki przejechały, skręciły w las i tyleśmy je widzieli.
Partyzanci zatrzymali się na polanie Hubertus, pośrodku której stała stodoła - miejsce ich noclegu. Rozstawili czujki i położyli się spać.
Jerzy Karpiński: - Przed piątą nad ranem obudził mnie największy huk, jaki słyszałem w życiu. Coś wybuchło, ale co?
To była sprawka Urzędu Bezpieczeństwa. Komuniści zwabili około dwustu żołnierzy NSZ do stodoły, pod którą wcześniej podłożyli ładunki wybuchowe i kanistry z benzyną. Przed świtem 26 września wszystko eksplodowało, w okamgnieniu zabijając niemal wszystkich żołnierzy.
Nieliczni, którzy przeżyli, zostali dobici. Ciała ofiar spłonęły wraz ze stodołą.
- To była największa taka zbrodnia na tych ziemiach. Straszna, tchórzowska i bezwzględna - uważa Stanisław Piecuch.
Do skrytobójczego zamachu na Flamego doszło 1 grudnia 1947 w Zabrzegu pod Czechowicami. Zamachowcem był miejscowy milicjant Rudolf Dadak, który nigdy nie został osądzony za swoją zbrodnię, tak samo jak inspiratorzy zamachu (m.in. Henryk Wendrowski). Pomimo prowadzonego śledztwa, nie zostali oni ujawnieni ani postawieni przed sądem
(fot. Wikimedia Commons)
Stodoła na polanie Hubertus służyła jako owczarnia. Wraz z nią znikło 200 ludzkich istnień oraz pamięć o nich.
- Przesłuchiwali mnie kilka razy i na 40 lat wbili do głowy, żeby nikomu nie mówić, co tu się stało - opowiada Jerzy Karpiński.
Do dzisiaj nie są znane dokładne okoliczności zbrodni w Barucie. Nigdy nie próbowano nawet ustalić sprawców, pozostali bezkarni. Ale pamięć o ofiarach przetrwała. W wolnej Polsce na polanie usypano kurhan, w którym spoczywają nieliczne odnalezione szczątki ofiar komunistycznego mordu. Nad kopcem wznosi się krzyż, przy którym w ostatnią sobotę września odprawiana jest doroczna msza i apel poległych.
Sam "Bartek" nie zginął w Barucie, z resztą swoich ludzi pozostał na Podbeskidziu. 11 marca 1947 roku ujawnił się po ogłoszeniu przez komunistów amnestii. 1 grudnia został zastrzelony przez funkcjonariusza MO. Istnieje domniemanie, że wyrok wydał sam prezydent Bierut, rozsierdzony buńczuczną defiladą NSZ w Wiśle.
Niebawem na Polanie Hubertus rozpoczną się prace, których celem będzie dokładne przebadanie terenu i odnalezienie szczątek żołnierzy NSZ, które zdaniem naukowców mogą tam spoczywać.
- Nie wierzę, że znajdą cokolwiek. Oni wszyscy spłonęli w strasznej temperaturze. To było piekło przeznaczone także dla mnie... - zamyśla się Stanisław Piecuch.
TOMASZ GDULA, Nowa Trybuna Opolska