W połowie lat 60. Niemcy Zachodnie żyły procesem załogi obozu Auschwitz, który toczył się przed sądem we Frankfurcie nad Menem. Wśród oskarżonych znalazł się wówczas Victor Capesius, były główny aptekarz kacetu. Cały kraj poznał go wówczas jako bezwzględnego i pazernego zbrodniarza. W relacjach prasowych z sali rozpraw można było przeczytać m. in. o tym, jak w czasie selekcji na rampie, prowadzonych w duecie ze słynnym dr. Josefem Mengele, wysyłał na śmierć przedwojennych znajomych z całymi rodzinami. Wykazano też, że to właśnie on zarządzał magazynem z cyklonem B, czyli gazem, przy pomocy którego zabito w Oświęcimiu setki tysięcy ludzi. Wreszcie wspominano o rabowaniu złota pozyskiwanego z wyłamywanych zębów pomordowanych. Mimo tak mocnych zeznań wielu wiarygodnych świadków sąd był dla Capesiusa nadzwyczaj łaskawy. 19 sierpnia 1965 r. skazano go jedynie na dziewięć lat więzienia z paragrafu za współudział w morderstwie. Mało tego. Już wiosną 1968 r. niemiecki Sąd Najwyższy, powołując się na względy humanitarne i sytuacje biznesowo-rodzinną oskarżonego, zdecydował o wypuszczeniu go na wolność.
Prasa i byli więźniowie Auschwitz grzmieli wówczas z oburzenia. Tymczasem społeczność lokalna z Göppingen - miasteczka, gdzie po wojnie osiadł zbrodniarz - nie szczędziła Capesiusowi wsparcia. Apteka, której był właścicielem, cieszyła się w mieście niesłabnącą popularnością przez całą jego odsiadkę. Co więcej, na koncercie muzyki klasycznej, gdy po raz pierwszy po wyjściu zza krat pojawił się publicznie, zgromadzeni w sali widowiskowej zgotowali mu entuzjastyczną owację. Zachowanie tych ludzi szokuje tym bardziej, im bliżej przyglądamy się postaci aptekarza z obozu zagłady.
Miły biznesmen
Victor Capesius pochodził z rodziny niemieckiej od wieków osiadłej w sercu Siedmiogrodu. Urodził się 2 lipca 1907 r. w miejscowości Reußmarkt (dziś Miercurea Sibiului) pod Sybinem, kiedy ta niezwykle urokliwa kraina należała jeszcze do Austro-Węgier. Gdy dorastał, od 1918 r., stanowiła już ona część tzw. Wielkiej Rumunii.
Capesiusowie byli głęboko wierzącymi luteranami. Zaliczali się w poczet miejscowej elity. Ojciec Victora był wziętym lekarzem, a także urzędnikiem do spraw zdrowia publicznego. Syn poszedł niemal w jego ślady. Po ukończeniu gimnazjum w Sybinie, gdzie niczym się nie wyróżniał, zaczął studiować farmację na Uniwersytecie im. Ferdynanda I w mieście Kluż-Napoka. Studia ukończył w czerwcu 1930 r. Po odbyciu służby wojskowej w armii rumuńskiej, jesienią 1931 r. wyjechał do Wiednia, by kontynuować edukację na tamtejszym uniwersytecie. Dwa lata później obronił pracę doktorską na temat wykorzystania komosy w leczeniu pasożytów u człowieka. Z Austrii przywiózł do domu nie tylko dyplom, ale także gorące uczucie do Friedrike Bauer, pięknej koleżanki z uczelni, którą nazywał pieszczotliwie Fritzi. Gdy tylko okrzepł finansowo, pracując jako kierownik apteki swego wuja w Sighișoarze, w styczniu 1934 r. wziął ślub. Co ciekawe, przyszłemu esesmanowi nie przeszkadzało, że jego teść jest żydowskim konwertytą. Najważniejszy dla niego był fakt, że jest majętnym lekarzem - tak jak jego ojciec.
Nie minął miesiąc od zaślubin, gdy Capesius porzucił nudną pracę w rodzinnej firmie na rzecz bardziej perspektywicznej i lukratywnej posady. Został jednym z przedstawicieli handlowych znanej niemieckiej firmy chemiczno-farmaceutycznej Bayer na Rumunię. Był dumny, że reprezentuje podmiot, który dał światu takie ważne leki jak aspiryna czy morfina. Przełożeni oceniali go jako gorliwego i lojalnego pracownika. Klientów - lekarzy, farmaceutów, dyrektorów szpitali i fabrykantów (sprzedawał także środki do produkcji tkanin) - pozyskiwał swoją czarującą uprzejmością i gotowością do pomocy. Zaznaczmy, iż mimo silnie antysemickiego klimatu lat 30., zwłaszcza wśród rumuńskich Niemców, nie zachował się żaden przekaz wskazujący, by te nastroje udzieliły się także Capesiusowi. Mimo że wśród jego kontrahentów i przełożonych znajdowało się wielu Żydów, żaden nigdy nie odnotował, by handlowiec w czymkolwiek mu uchybił. Z pewnością był osobnikiem zbyt zdeterminowanym na pomnażanie kapitału, żeby tracić możliwość zarobku przez branie pod uwagę „niewłaściwego pochodzenia” swoich klientów czy współpracowników. Pieniądze liczyły się dla niego ponad wszystko.
Tymczasem rodzina Capesiusów się rozrastała. Do 1939 r. urodziły im się trzy córki - Melitta, Ingrid i Christa. W czasie wojny, która w pierwszej fazie ominęła Rumunię, nadal rosła ich stopa życiowa. W 1942 r. zamieszkali w luksusowym apartamencie w Bukareszcie. Wydawało się, że ich dolce vita będzie trwać w najlepsze. Jednakże wykrwawiona na frontach niemiecka armia potrzebowała uzupełnień. W 1943 r. zaczęto powoływać do niej etnicznych Niemców z sojuszniczej Rumunii. 1 sierpnia „bilet do wojska” otrzymał Victor Capesius. W nowych warunkach handlowiec o uroku tęgiego wujaszka-safanduły stał się „szatanem z Siedmiogrodu”.
Szatan z Siedmiogrodu
Capesius czuł się dumny, że wreszcie będzie mógł służyć w mundurze III Rzeszy. Wtedy właśnie - powodowany prawdopodobnie niezdrowym patriotyzmem - zaczął zabiegać o przyjęcie do Waffen-SS. Co prawda wykazał swoje aryjskie korzenie do XVIII w., jak nakazywały przepisy, ale zachował na tyle rozsądku, by zataić fakt żydowskiego pochodzenia swojej żony. Przyjęto go. Odbył sześciotygodniowe szkolenie pod Berlinem. Ukończył je w randze Hauptsturmführera, czyli kapitana. Nie trafił na front. Najpierw pracował w centralnym składzie sanitarnym SS w Warszawie. Następnie odkomenderowano go kolejno do służby w aptekach SS umiejscowionych w obozach koncentracyjnych Sachsenhausen i Dachau. Jako długoletni pracownik Bayera - który należał do koncernu IG Farben, zarządzającego aptekami we wszystkich lagrach - był niejako naturalnym kandydatem na te stanowiska. Jednak w listopadzie 1943 r. płk Enno Lolling, naczelny lekarz wszystkich obozów koncentracyjnych, uznał, że Capesius może być kompetentnym pomocnikiem głównego aptekarza obozu Auschwitz Adolfa Krömera. Farmaceuta mniej więcej wiedział, co się tam dzieje, dlatego też uruchomił wszystkie swoje koneksje, by się tam nie znaleźć. Jednakże wszystkie jego zabiegi spełzły na niczym. W grudniu zameldował się w centrum masowej zagłady. Zakwaterowano go w tym samym budynku, co osławionego zbrodniarza dr. Josefa Mengele, który w ramach rozwoju nazistowskiej pseudonauki zamordował tysiące ludzi, prowadząc makabryczne eksperymenty medyczne. Capesius nie zaszedł w swoim barbarzyństwie aż tak daleko, ale z pewnością doszlusował poziomem moralnym do większości swoich towarzyszy. Z czasem zobojętniał na wszechobecne ludzkie cierpienie i śmierć. Po paru tygodniach bycie trybikiem w machinie śmierci przestało obciążać jego sumienie. Robił to, czego od niego wymagano, a poza tym próbował wszelkimi sposobami wykorzystać sytuację, by powiększyć majątek. Ale wszystko po kolei.
Głównym zadaniem obozowego aptekarza było zapewnienie medykamentów, koniecznych do leczenia miejscowych esesmanów i ich rodzin, a także podtrzymywania przy życiu wybranych więźniów. Od 1941 r. stanowisko to piastował wspomniany Krömer. Długa służba w upiornych warunkach doprowadziła go do załamania nerwowego. Wykryto, że spoufala się z więźniami, rozpowiadając, że „wojna jest już dla III Rzeszy przegrana”. W związku z tym SS skazało go na śmierć za sianie defetyzmu. W połowie lutego 1944 r. został rozstrzelany. I wtedy Capesius „wskoczył” na jego miejsce. Wytrwał na tym posterunku niemal rok, wypełniając gorliwie wszelkie zbrodnicze rozkazy.
Capesius sprawował pieczę nad wydawaniem pojemników z cyklonem B, którego używano do mordowano ofiar w komorach gazowych podobozu w Birkenau. Jednak świadkowie zeznawali po wojnie, że nie ograniczał się li tylko do roli klucznika. Czasem osobiście dowoził zabójczą substancję pod komory, a zdarzyło się także, że dowodził operacją gazowania.
Poza tym farmaceuta uczestniczył w selekcjach na rampie Auschwitz, często u boku dr. Mengele. Stał się panem życia i śmierci. Decydował, kto z przybyłego transportu pójdzie „na prawo”, czyli trafi do obozu koncentracyjnego, a kto „na lewo”, czyli od razu do komory gazowej. Przybysze nie wiedzieli, ile zależy od nieznacznego gestu oficerów SS.
Akurat późną wiosną 1944 r., gdy Capesius zaczął wykonywać to zadanie, do Auschwitz przybywały wagony z setkami tysięcy węgierskich i rumuńskich Żydów (ogółem w obozie zamordowało ich przeszło 400 tys., czyli więcej niż Żydów z Polski). Wielu z nich pochodziło z Siedmiogrodu. Znaleźli się wśród nich jego byli przedwojenni znajomi i kontrahenci. Niektórych ratował, ale generalnie jego zachowanie było trudne do przewidzenia. Sarę Nebel, sąsiadkę Capesiusów z Bukaresztu, skierował na prawo, podczas gdy całą jej najbliższą rodzinę - ojca, siostry i braci - na lewo. Podobnie postąpił wobec dr Lajosa Schlingera, swojego klienta i dobrego znajomego z Kluż-Napoki. Gdy ten wycieńczony koszmarną podróżą przybył z żoną i córką do Auschwitz i zobaczył na rampie Capesiusa, to poczuł przypływ radości i nadziei. Farmaceuta rozpoznał go i uspokoił, że „wszystko będzie dobrze”. Żyd pożalił mu się wówczas, że jego małżonka jest chora. Na to tamten, markując troskę, stwierdził, że najlepiej będzie, gdy obie kobiety dołączą do grupy chorych. Natomiast Schlingera skierował na prawo. Niestety, lekarz nie zobaczył już więcej obu kobiet. Innym razem, na początku czerwca, na rampę w Auschwitz wysypał się z wagonów kolejny transport Żydów z Klużu. Pośród nich znajdowało się aż trzech fabrykantów, byłych klientów aptekarza - Wilhelm Schul, Albert Ehrenfeld i Josef Glück. Panowie trzymali się razem. Ucieszyli się, widząc znajomego esesmana, natomiast Capesius udawał, że ich nie zna. Spośród kolejnych osób, które posyłał bez słowa głównie na lewo, ich trzech wyróżnił krótką rozmową. Schula spytał po niemiecku, czy lubi pracować. Gdy ten odpowiedział, że nie może pracować, bo jest za stary, posłał go na lewo. To samo pytanie, tym razem po węgiersku, zadał także Ehrenfeldowi i Glückowi. Obaj odpowiedzieli twierdząco i skierował ich na prawo.
O bezwzględności Capesiusa mogli się przekonać także więźniowie poza rampą. Gdy pewnego dnia u jednego znaleziono porcję ukradzionej margaryny, esesman postanowił ukarać całe pracujące w kuchni komando. Wycieńczonych więźniów zmusił do podskakiwania z kamieniami w rękach aż do omdlenia. „Jestem Capesius z Siedmiogrodu. Dzięki mnie poznacie, co to szatan!” - krzyczał, gdy oni słaniali się na nogach z wysiłku.
Ponadto aptekarz wydawał swoim kolegom-lekarzom, np. dr. Mengele, farmaceutyki wykorzystywane w paranaukowych eksperymentach na ludziach. Zresztą Capesius również osobiście testował nowe substancje na więźniach. Chodziło np. o prototypy leków znieczulających. Ile ofiar nie przetrwało tych badań? Nie wiemy.
Główny aptekarz Auschwitz gros swojej energii życiowej poświęcał na gromadzenie majątku. Wykorzystując lukę w przepisach SS dotyczących „łupów”, pod pretekstem poszukiwania lekarstw i narzędzi medycznych, przetrząsał bagaże pozostawione przez ofiary na rampie kolejowiej. Zgarniał przy tym pokaźną ilość złota, pieniędzy i biżuterii. Poza tym, w zmowie z dwoma dentystami obozowymi, kradł złoto wytopione z zębów wyrwanych ze szczęk pomordowanych. Capesius wysyłał partiami pozyskane precjoza walutę do siostry, która mieszkała w Wiedniu. Miała je przechować w bezpiecznym miejscu na „czarną godzinę”. A ta niebawem wybiła.
Polowanie na krezusa
W styczniu 1945 r. na zachód ruszyła ofensywa Armii Czerwonej. Załoga Auschwitz ewakuowała się w popłochu. Capesius opuścił obóz dopiero 18 stycznia. Wojna skończyła się dla niego 5 maja, gdy został pojmany przez Brytyjczyków we Flansburgu pod duńską granicą.
Dopisało mu szczęście. Mimo esesmańskiego tatuażu z grupą krwi pod pachą, jego osoba nie wzbudziła szczególnego zainteresowania alianckich służb wywiadowczych. Brytyjscy oficerowie dali wiarę jego wyjaśnieniom, że „jest tylko rumuńskim aptekarzem, wciągniętym w szeregi Waffen SS, o której zbrodniczej naturze nie miał pojęcia”. Zakładano a priori, że pełnił tylko służbę medyczną. Nikt go nawet nie zapytał, gdzie dokładnie pracował. Ostatecznie, w sierpniu 1947 r., jedna z niemieckich komisji denazyfikacyjnych wypuściła go na wolność.
W RFN Victor Capesius rozpoczął nowe życie. Za zrabowane w Auschwitz środki, które odzyskał od wspólników, kupił sobie elegancką willę w miasteczku Göppingen nieopodal Stuttgartu. W 1950 r. otworzył tam własną aptekę, która natychmiast zaczęła świetnie prosperować. Dwa lata później uruchomił jeszcze salon piękności i odnowy biologicznej. W połowie lat 50. był już krezusem zarabiającym rocznie 100 tys. dolarów (ok. 900 tys. dol. według wartości z 2017 r.). Prowadził wystawne życie. Często wyprawiał się na polowania do Afryki. Stał się filarem elity w swojej lokalnej społeczności.
Jednocześnie rozpoczął starania o sprowadzenie do Niemiec żony i trzech córek, które zostały za „żelazną kurtyną”, w Rumunii. By je stamtąd wydobyć, płacił komunistycznym urzędnikom sowite łapówki. Gdy na początku lat 60. kobiety jego życia zaczęły po kolei przyjeżdżać do RFN, on znów znalazł się w areszcie. W związku z tzw. drugim procesem załogi Auschwitz - łącznie z przygotowaniami, rozprawami i odsiadką zasądzonego wyroku - przebywał za kratami od końca 1959 r. do 1968 r. Nigdy nie przyznał się do winy, ani nie wyraził skruchy. Wypierał się wszystkich stawianych mu zarzutów. Gdy wyszedł, jak wspomniano, obywatele Göppingen przywitali go z otwartymi ramionami. Jak bohatera, a nie jak zbrodniarza.
Victor Capesius dożył swoich dni w Göppingen, u boku ukochanej żony, tęskniąc za Siedmiogrodem. Zmarł 20 marca 1985 r. w wieku 78 lat.