Wyprostowany, maszerował sprężystym krokiem. Jakby czas się go nie imał

Alicja Zielińska
Odszedł ostatni żołnierz 10 pułku ułanów litewskich
Odszedł ostatni żołnierz 10 pułku ułanów litewskich Kurier Poranny
Rotmistrz Bernard Wasilewski, jeden z najbardziej znanych żołnierzy 10. pułku ułanów litewskich zmarł w poniedziałek 13 stycznia 2014 roku. Dożył prawie 98 lat.

Podczas wojny przeszedł szlak bojowy od Prus Wschodnich do Kocka. Zesłany na roboty do Niemiec, do Polski wrócił po sześciu latach. Chociaż w życiu wykonywał różne zawody, to wojsku i ułańskiej tradycji pozostał wierny do końca życia. A kiedy przyszła prawdziwa wolność, to z dumą mówił o swojej służbie dla Polski. wojsku.

Był wspaniałym gawędziarzem. Godzinami mógł opowiadać. Miły, sympatyczny, o znakomitej pamięci, sprawiał, że słuchało się jego wspomnień niczym barwnych opowieści. Dziennikarze z przyjemnością z nim się umawiali na wywiady, on chętnie też spotykał się z młodzieżą.

Lubił to.

- Dowódca sztabu mówi, bierzcie przykład z Wasilewskiego, jak on chodzi, jak maszeruje, jak śpiewa - wtrącał pochwałę z widocznym zadowoleniem.

I ja miałam okazję gościć w domu pana rotmistrza na Dojlidach, gdzie mieszkał od 1960 r. Było to cztery lata temu w listopadzie, tuż przed Świętem Niepodległości. Pan Bernard (miał już wtedy 94 lata) opowiadał, że właśnie we wrześniu uczestniczył w Kocku, na uroczystościach poświęconych rocznicy wybuchu wojny.

- Co roku jeżdżę, bo tam gen. Kleeberg składał kapitulację, a ja przecież walczyłem w kampanii wrześniowej - podkreślał. 11 listopada, jak co roku wybierał się na obchody odzyskania przez Polskę niepodległości.

Poprowadził poczty sztandarowe. W mundurze ułańskim, z szablą. Tak było od wielu lat. Znali go białostoczanie. Zawsze wyprostowany, maszerujący sprężystym krokiem, jakby wiek się go nie imał.

Rotmistrz Bernard Wasilewski spoczął obok swojej żony na cmentarzu rzymskokatolickim przy ul. ks. Stanisława Suchowolca
Rotmistrz Bernard Wasilewski spoczął obok swojej żony na cmentarzu rzymskokatolickim przy ul. ks. Stanisława Suchowolca Kurier Poranny

Urodził się 10 października 1916 r. we wsi Góra koło Krypna. Życie miał burzliwe, pełne przygód, dramatycznych zdarzeń, bo też i przyszło mu żyć w takich czasach.
(fot. Kurier Poranny)

- Jak Rosjanie szli na Warszawę w 1920 roku, a potem uciekali pokonani przez Piłsudskiego miałem cztery lata - opowiadał nam przed czterema laty. - Mieszkaliśmy nad Narwią. Ojca zabrali z furmanką na podwody, a mama prowadziła mnie, brata i dwie siostry do kuzynów. Bałem się wtedy, Rosjanie weszli do wsi, musieli forsować Narew, dużo się ich potopiło.

Przez dom państwa Wasilewskich ciągle przewijali się żołnierze na koniach, przyjeżdżali tutaj na ćwiczenia. To wówczas zrodziła się miłość młodego Bernarda do koni, do wojska, a zwłaszcza do ułanów z szablami. Po ukończeniu podstawówki, nic nie mówiąc nikomu, napisał podanie do szkoły wojskowej w Łańcucie. Pojechał na komisję, przyjęli go, ale był niepełnoletni i rodzice musieli wyrazić zgodę. Mama i ojciec stanowczo się sprzeciwili, bali się.

Jak nie wyszło tam, to zapisał się do Krakusów, to były konne oddziały organizowane przez Przysposobienie Wojskowe. Czuł się tam jak ryba w wodzie. Miał piękną klacz Niagara się nazywała, a on chętny do szkolenia, zyskał przydomek Pistolet. Jeździł na zawody, zdobywał nagrody, radio dostał, zegarek.

Kiedy wstąpił do 10. Pułku Ułanów Litewskich, to od razu został skierowany do szkoły oficerskiej. A potem z pułkiem uczestniczył w defiladzie w Warszawie, którą przyjmował sam Rydz Śmigły. Bernard Wasilewski jechał na koniu, dumny z wyróżnienia. Potem jako instruktor ćwiczył młodych.

W połowie 1939 r. żołnierze w pułku spodziewali się, że będzie wojna, bo wszystkim wstrzymano przepustki i urlopy. Jemu jakoś udało się jeszcze pod koniec sierpnia odwiedzić rodzinę. I akurat wtedy przyszedł goniec z poleceniem od dowódcy, że ma się stawić do magazynu po nowe ubranie - w Kleosinie w wyznaczonym punkcie będzie kompletował rezerwistów do szwadronu. Żołnierze już wyszli z koszar, rozlokowali się po okolicznych wioskach: Horodnianach, Księżynie, Olmontach, Hryniewiczach. Zaczęła się wojna.

- W nocy z 2 na 3 września alarm, komenda: na koń i jedziemy do granicy niemieckiej - opowiadał z werwą. - Dojechaliśmy do Grabowa na Prusach Wschodnich. Walki trwały cały dzień. Straszne rzeczy się działy, Dużo zginęło chłopaków, ja zostałem przysypany ziemią, dowódca poczty ciężko ranny, a dowódca szwadronu stracił palce.

5 września nastąpiła kapitulacja. Po kampanii wrześniowej Bernard Wasilewski dostał się do niewoli niemieckiej i trafił do stalagu w Bawarii. Był tam aż sześć lat. Bardzo ciężko pracował, cały czas w strachu o życie. Niemcy powtarzali: wy stąd już nie wyjdziecie, Polski nie ma.

W obozie jednak dopisało mu szczęście, poznał swoją przyszłą żonę.

- To moja najmilsza pamiątka i osłoda tych strasznych chwil - mówił. Kujawianka, Irenka. Pracowała w fabryce podków. Uśmiechał się filuternie kiedy mówił, jak to wypatrzył ją, gdy dziewczęta z obozu kobiecego szły do pracy, czy wychodziły na spacer w niedzielę. Śliczna panna z niej była, miła grzeczna. Zaczęli się spotykać po kryjomu, zakochali się w sobie. Kiedy alianci wyzwolili obóz, Bernard mógł jechać do Włoch, propozycja była kusząca, ale sam. Nie chciał się rozstawać z ukochaną, już wiedzieli, że chcą być razem. Ona zaproponowała, by jechał w jej rodzinne strony.

Rotmistrz Bernard Wasilewski spoczął obok swojej żony na cmentarzu rzymskokatolickim przy ul. ks. Stanisława Suchowolca
(fot. Kurier Poranny)

No i tak się stało. W 1946 r. pobrali się. Wesele było skromne, z rodziny pana młodego nikt nie przyjechał, gdyż most był zerwany i nie było przejazdu. W majątku teścia Bernard gospodarzył jednak tylko trzy lata. Energiczny i ciekawy życia postanowił sam stanąć na nogi. Zaczął handlować końmi. Skupował je i sprzedawał.

- A co, kawalerzysta byłem, miałem dryg do koni. I okazało się, trafiłem w dziesiątkę. To był złoty interes. Jeździłem po 400 - 500 km, Biała Piska, Biała Podlaska, pod granicę niemiecką. Konie szły jak woda, zarabiało się podwójnie - opowiadał ze szczegółami. Ale do czasu, bo niebawem ubecy zaczęli ścigać takich jak on. Swego czasu jakiś szczery milicjant go ostrzegł w ostatniej chwili, że bezpieka za nim krąży i mogą go posadzić za kraty. A czasy były takie, że więzienia się zapełniały szybko, z byle powodu.

Nie było rady, musiał zrezygnować z tego zajęcia, w każdej chwili groziła wpadka. Zdecydował się szukać szczęścia w stronach rodzinnych. I tak osiadł w Białymstoku. Za zdobyte na handlu całkiem spore pieniądze kupił plac przy ul. Choroszczańskiej, postawił mały domek. Szczerze przyznawał, że jak na tamte czasy, całkiem niezłej gotówki się dorobił i mógł nawet nie pracować. Tyle, że wówczas był nakaz pracy, pracować musieli wszyscy.

I znowu przytaczamy fragment z barwnych wspomnień pana Bernarda: - Miałem fach murarza, no to poszedłem na budowę. Mało płacili, robota ciężka, rzuciłem. Zobaczyłem, że furmani dobrze zarabiają, zostałem furmanem. O, to mi się podobało. Pracować trzeba było w akordzie, robota ciężka, płacili jednak dobrze, no i z koniem miałem do czynienia, a konie zawsze lubiłem. Boiska sportowe robiłem, dojazdy przy blokach.

Dobrze mi się powodziło, myślałem o rozbudowie domu. I trzeba trafu, poznałem panią architekt, która stawiała dom na Antoniuku i ona mi powiedziała, że według planów miejskich, naszą ulicę będą wysiedlać. Poradziła, żebym się zapisał na budowę domu na Dojlidach, powstała akurat spółdzielnia Zgoda. Pojechałem tam, patrzę kilka domów stoi, spojrzałem, a kto tu zechce mieszkać na takim odludziu. To były lata 60. Ani pomyślałem, że szybko takie duże osiedle wyrośnie. Konie jeszcze hodowałem tutaj, na Dojlidach. Po dwa, trzy - mówił z sentymentem.

Na koniec tej sympatycznej rozmowy pan Bernard oczywiście pokazał z dumą swój mundur. Wisiał na honorowym miejscu w szafie.

- Szyty już za współczesnych czasów, ale krój taki jak ułański, sprzed wojny - podkreślał. I w tym mundurze go zapamiętamy.

ALICJA ZIELIŃSKA, Kurier Poranny

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia