Ryszard wyglądał, jakby spał. Jego żona Krystyna nie mogła uwierzyć, że go zabili, bo nie widziała ani rany, ani krwi; zmarły miał twarz spokojną, nie ściągniętą bólem czy strachem. Więc jak? Objęła go i czule, jakby był dzieckiem, które upadło, sprawdzała, co mu zrobili. Którędy weszła śmierć? Ktoś się pochylił i powiedział: – Kula trafiła w jedno ucho, wypadła drugim. Przeszła przez głowę na wylot. Dlatego nie ma śladu. Wycelowane idealnie.
13 grudnia – pierwszy dzień stanu wojennego. W poniedziałek 14 grudnia Ryszard Gzik wyszedł na nocną zmianę. Dostał kanapki i pocałunek od żony, jak zwykle. Może tę chwilę Krystyna Gzik powinna jakoś inaczej wspominać, ale opowiadała, jak było. Córka już spała, a żonie nawet nie przemknęło przez myśl, że widzi go w domu po raz ostatni. On też nic szczególnego nie powiedział, zimno było wtedy jak diabli, poprawił kurtkę, nie uśmiechało mu się wychodzić, ale poszedł.
Podobno ten strzał nie był wcale dla niego. Mówili potem Krystynie, że ktoś zdążył się odsunąć, wtedy kuka trafiła w jej męża. Nie spodziewał się śmierci, może nawet nie zarejestrował, że to koniec. Ale jeśli on umarł szybko, to żona umierała z nim długo, jak w zwolnionym filmie. Kilka lat nie mogła wyjść z ciężkiej depresji; takiej, że podniesienie ręki trwa wieczność. W jej myślach kula leciała bez pośpiechu, wolno docierała do jego głowy, potem była w środku i zabierała go, kasując myśli, wspomnienia, miłość. W końcu wypadała uchem i Ryszarda już nie było.
Krystyna Gzik zawsze byla ładna, po stracie męża to już nie miało znaczenia.
– Nikt mi go nie mógł zastąpić – powiedziała. – Wciąż za nim tęsknię.
Mieszkanie, kiedyś ich wspólne, nadal pozostało przytulne, zadbane. Zdjęcie Ryszarda z córką Agniesią stało na głównym miejscu. Kiedy zginął jej ojciec, Agnieszka miała 11 lat. Rozumiała, że tatę zabili na kopalni, że zostały same. Krystyna wykonywała domowe obowiązki jak automat, ale doszła do siebie, zaczęła pracować jakoś sobie radzić. W nowej pracy nikomu nie mówiła, że jej mąż zginął na „Wujku”.
– Wytrwałam dzięki córce, bo to dla niej musiałam wracać do życia, do wywiadówek, obiadów, zwykłego życia. Jej ojciec bardzo chciał, żeby się uczyła – mówiła.
Córka dorosła, skończyła studia, jest nauczycielką, wyszła za mąż, urodziła synka.
Jej rodzice mogli wcale się nie spotkać, bo pochodzili z innych stron. Krystyna z Dąbrowy Górniczej, a Ryszard spod Częstochowy, ze wsi. Ale w jego okolicy Krystyna miała rodzinę i czasem jeździła tam na wakacje. Ona delikatna szatynka, on mocno zbudowany blondyn, po technikum drzewnym. Żadne tam wakacyjne zauroczenie, oboje byli tacy, że jak się zakochają, to raz na całe życie. Były telefony, przyjazdy, listy. - Wtedy czekało się na listy, czytało je po sto razy i starannie odpisywało - wspominała tamte czasy. Długie narzeczeństwo ich męczyło; po co zwlekać, jak jest całkowita pewność, że są dla siebie stworzeni. Krysia miała 19 lat kiedy stanęła przed ołtarzem, a Rysiek 23. Nie musiała mówić, jaka czuła się szczęśliwa.
Nie każda panna młoda ma takie błyszczące oczy, jak ona na zdjęciach. Był sierpień 1969 roku. O pracę dla Ryszarda się nie martwili, bo był dobrym stolarzem, dostał robotę w fabryce mebli „Agata”. Mieszkali u jej rodziców, ale tylko półtora roku, bo spółdzielnia mieszkaniowa poszła nowożeńcom na rękę, pomogło też poparcie z „Agaty”. Dostali trzypokojowe mieszkanie w Katowicach – Piotrowicach.
Należało się urządzić, potrzebne były pieniądze. Ryszard Gzik rzucił stolarstwo, chociaż je lubił i został górnikiem, jak sąsiedzi obok. Zaczęło się; zmiany, nerwy, strach. Tylko w wolnym czasie coś sobie strugał, na przykład łóżeczko dla lalek, prezent dla córki. Krystyna wierzyła, że nic złego ich nie spotka. Bo dlaczego? Urodziła się upragniona Agnieszka, mąż pomagał przy dziecku, a gdy Aga podrosła, chodził z nią na spacery i na poranki do kina. Był dumny z córki jedynaczki, podobnej do niego z jasnych włosów i oczu.
– Myślałam często, jak pięknie mi się życie ułożyło. Dobry mąż, zdrowa córeczka. Własne mieszkanie, pieniędzy wystarcza i kochamy się. Wszystko zwyczajnie, nie miałam żadnych złych przeczuć – przyznawała Krystyna.
Górnicy w domu opowiadają raczej o tym co zabawne, chętnie żartują, chociaż żon i tak nie oszukają. Bała się, ale normalnie, jak każe tradycja, o to, czy kopalnia go z podziemiu wypuści. Ale nie tego, że go zastrzelą.
- Nie wiedzieliśmy, na czym polega ten stan wojenny, czy będą aresztować, czy tylko straszą. Strajkowali - wspominała.
Wokół kopalni krążyła milicja i ZOMO, gromadziły się wozy wojskowe, krążyły helikoptery. Brakowało jej oddechu, chociaż do Piotrowic nie docierał gaz rozpylany nad kopalnią. Wzięła kanapki z herbatą, poszła z córką pod kopalnię, stanęła z innymi kobietami. Pętla już się zaciskała. Mundurowi zajmowali pozycje, zbliżały się czołgi. Oblężenie. A jednak gdy go jeszcze zawołała, podszedł. Zmieniony, bardzo poważny, rozumiał na pewno, że tamci nie są tu na postrach, że są gotowi na wszystko. Przyszykowani byli do zmiażdżenia; coraz ich więcej. A górnicy nie ustąpią.
– Zabierz dziecko, niech tego nie widzi – poprosił.
Niektórzy nie wytrzymywali napięcia i uciekali przez płot do domów. Ryszard Gzik został. Noc z środy na czwartek była ciężka, pełna ponurych odgłosów. Kanonady, helikoptery. Rano już wiedziała, że to koniec, zdobyli kopalnię, górnicy będą wracać. Czekała, ale mijały godziny, nie przychodził. Złościła się, co sobie myśli, gdzie się podziewa w takich chwilach? Obok sąsiadka cała się trzęsła, bo jej dwóch synów też nie wróciło z „Wujka”. Agnieszka marudziła, cały czas pytała, kiedy tata wróci. Krystyna kręciła się po domu, sprzątała pokój przed świętami, wytrzepała nawet dywan, ułożyła zabawki, chociaż Aga miała układać je z tatą. Wciąż nasłuchiwała. W końcu obie z sąsiadką coś na siebie zarzuciły i pojechały na kopalnię. Dusiły się nie tylko ze strachu, ale też z odoru gazu. Przed kopalnią stał krzyż i siedem lampek górniczych.
Nikt nie chciał z kobietami rozmawiać, odsyłali je do działu BHP. Tam jakiś człowiek z zeszytem wiedział wszystko. Najpierw rzuciła się do niego sąsiadka, ołówek ślizgał mu się po nazwiskach. Raz i kolejny.
– Wszystko w porządku – ogłosił. – Synowie są cali.
Teraz podeszła Krystyna. Ołówek mijał nazwiska wypisane granatowym atramentem. Chwila przerwy i ołówek zbliżył się do tych niżej, wypisanych na czerwono. Mężczyzna nie podniósł wzroku.
– Tu jest gorzej – rzucił i nie dodał nic więcej, zapamiętała spuszczony wzrok tego człowieka.
Nie dotarło do niej co znaczy, zrozumiała, że Rysiek jest ranny. Wzięli go do szpitala Akademii Medycznej w Ligocie.
W szpitalu wyszedł do niej lekarz dyżurny. Nie miał czasu na delikatność, poinformował rzeczowo, że górnicy polegli na „Wujku” są w zakładzie medycyny sądowej. W tym zakładzie Krystyna straciła po raz pierwszy panowanie nad sobą, chciała natychmiast zobaczyć męża. Powstrzymał ją ktoś w mundurze, przekonywał: – Pani nie zniesie tego widoku. Proszę iść do gabinetu profesora Władysława Nasiłowskiego.
W gabinecie profesor mówił bardzo cicho:
– Trwa właśnie sekcja zwłok, już nic nie pomoże.
Nie zemdlała, ale wszystko dalej działo się jak we śnie. Wręczono jej zaświadczenie z Zakładu Medycyny Sądowej z datą 16 grudnia 1981 roku. „Przyczyna zgonu – rana postrzałowa głowy.” Kopalnia pomogła zdobyć zgodę na urządzenie pogrzebu i wydanie ciała, prośby opiniowała milicja.
Pogrzeb odbył się w Piotrowicach, rankiem. Ojciec Ryszarda już nie żył, matka w rozpaczy, syn miał tylko 35 lat. Krystyna poruszała się jak we mgle. 24 stycznia 1981 roku wojskowy prokurator z Gliwic Janusz Brol wysłał do Krystyny pismo: „Mąż obywatelki uczestniczył nie tylko w strajku na terenie kopalni od 13 do 16 XII, lecz w dniu 16 XII znalazł się w grupie strajkujących bezpośrednio atakujących siły porządkowe na terenie kopalni. Używanie przez liczną grupę osób atakujących niebezpiecznych narzędzi i stworzenia przez ich bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia funkcjonariuszy MO – zmusiło tych ostatnich do użycia w obroni własnej broni palnej”.
Brol poinformował, że wobec nieżyjącego Ryszarda Gzika umorzono jednak postępowanie karne. Nie znaleziono przy nim żadnej broni. Krystyna pamiętała, że gdy jej mąż postanowił zostać w oblężonej kopalni, nie pytał jej o radę, nie tłumaczył się, a ona go o nic nie błagała. Nie potrzebowali słów. Wytłumaczyła:
– Rozumiałam, że to co robi mąż jest słuszne, że on nie mógł i nie chciał postąpić inaczej.
Grażyna Kuźnik