Na murze kamienicy „Pod Murzynami” blisko rogu ul. Floriańskiej i pl. Mariackiego znajduje się tabliczka ufundowana w 1998 r. przez krakowski bank. Napis głosi: „Z tego miejsca zaczarowana dorożka arcyapostoła cywilizacji »Przekroju« Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego odjechała do literatury i do legendy”. Legenda ta, opowiadana w Krakowie i znana w całej Polsce, związana jest z zaczarowanym dorożkarzem, zaczarowaną dorożką i zaczarowanym koniem. Zestaw ten oczarował Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, warszawskiego poetę mieszkającego tuż po wojnie w Krakowie. Efektem czarów - jak opisywał Gałczyński - w ową zielono-szaloną noc, gdy srebrzyście lśniły dachy Krakowa, a z wieży mariackiej prószyło światłem, był wiersz „Zaczarowana dorożka” i wieczna sława dorożkarza z Prądnika Czerwonego.
Fiakrzy, dorożkarze, woźnice, kierowcy, motorniczowie, a nawet piloci, którzy wożą ludzi z miejsca na miejsce i pobierają z tego tytułu opłaty lub wynagrodzenie, nie trafiają zwykle do encyklopedii, do historii literatury, a już na pewno nie do zbiorów poezji. Taki zaszczyt spotyka wyłącznie wyjątkowych. Jan Kaczara pozostałby zapewne anonimową postacią, gdyby nie to, że najpierw „ukąsił go złoty szerszeń poezji”, a potem spotkał na swojej drodze Gałczyńskiego i innych ludzi pióra. To oni zapisali go na kartach historii Krakowa, a całą tę opowieść utrwalili dziennikarze „Dziennika Polskiego”, „Przekroju”, krakowskiego radia i telewizji. Kaczara stał się żywą legendą miasta i - jak pisze długoletni sekretarz redakcji „Dziennika Polskiego” Andrzej Kozioł w książce „Na krakowskim Rynku. Historia i obyczaje od lokacji do najnowszych czasów” - był to „najbardziej obfotografowany dorożkarz Krakowa, niegdyś fragment Rynku równie charakterystyczny jak ratuszowa wieża. No i przede wszystkim rymotwórca, co też stanowiło dowód jego związków z Konstantym Ildefonsem”.
Trzy rumy po pińć i halbe piwa!
Kaczara urodził się w 1906 r. w miejscowości Gaj (dziś to osiedle Trzebini). W Krakowie zjawił się siedemnaście lat później w 1923 r. i na Zwierzyńcu, przy ul. Emaus, na zawsze związał się z dorożkarstwem. Początkowo powoził cudzą dorożką, cmokając na cudzego konia. Potem działał już na własny rachunek. Dorobił się własnego pojazdu, własnego konia, domu i rodziny. Zamieszkał przy ul. Dobrego Pasterza na Prądniku Czerwonym.
Dorożki - czyli pojazdy, które można było wynająć, by wygodnie przemieścić się z jednego miejsca w drugie - kursowały po Krakowie od połowy XIX wieku. Mimo że równolegle rozwijały się różne formy transportu zbiorowego (omnibus, tramwaj konny i elektryczny), fiakrzy wciąż mieli zajęcie. Najpierw powozili zakrytymi pojazdami, zwanymi cypcerówkami (od nazwiska Józefa Cypcera, właściciela przedsiębiorstwa przewozowego), potem fiakrów i dorożki zaczęto określać urzędowo jako „pojazdy fiakierskie dwukonne i dorożki jednokonne”.
Dorożki czekały na klientów - tak jak dziś - na Rynku, przy studni między kościołem Mariackim a Sukiennicami. Już w pierwszej połowie XIX wieku krakowski kronikarz Ambroży Grabowski z niesmakiem konstatował panujący tam brud i niechlujstwo. Pisał, że powozy i konie wyglądały jakby „nigdy nie miały swej wiosny”. Jednak w kwestie estetyczno-higieniczne władze miejskie się nie mieszały, wychodząc z założenia, że pasażerowie sami wymuszą na fiakrach większą dbałość o pojazdy i konie. Magistrat ograniczył się do określenia sposobu poruszania się pojazdów, cennika, wymogów co do trzeźwości kierującego dorożką oraz zakazu urządzania wyścigów na ulicach.
Fiakrzy stali najczęściej tam, gdzie było najwięcej potencjalnych klientów, czyli głównie na Rynku Głównym i na pl. Szczepańskim, w pobliżu teatru. Dorożkę można było zamówić na określoną godzinę w określone miejsce, np. pod dom, i jakoś obywano się bez telefonów. Najmniej pojazdów czekało przy Dworcu Głównym, ale wyłącznie z powodu ingerencji władz w cennik. Urzędnicy uznali, że pasażerowie przybyli do Krakowa koleją powinni mieć dodatkowe zniżki na przejazd dorożką spod dworca, fiakrzy zaś stwierdzili, że im się to nie opłaca. Ostatecznie wyznaczano dorożkarzom przymusowe dyżury w tym miejscu.
Oficjalny cennik magistracki obowiązywał podczas kursów na obszarze Krakowa i Podgórza, wyznaczonym rogatkami miejskimi oraz na cmentarz Rakowicki. Stawki za podróż w bardziej odległe miejsca zależały już od ustaleń między powożącym a pasażerem. Oczywiście - podobnie jak jeszcze niedawno na taksówkarzy - krakowianie narzekali na fiakrów. Że gburowaci, że nieuprzejmi, aroganccy, że klną jak szewcy, jeżdżą brudnymi pojazdami, niekoniecznie najkrótszą trasą i zawyżają taryfy. Wiele skarg dotyczyło trzeźwości fiakrów, bo w zimowe noce, gdy oczekiwali na klientów, rozgrzewali się najczęściej czymś mocniejszym niż kawa i herbata, a w letni skwar popijali niekoniecznie lemoniadę. Jak wspominał późniejszy dziennikarz radiowy Stanisław Broniewski, wizyta dorożkarza w szynku wyglądała tak: „Zwalisty klient już od progu dysponował: »Trzy rumy po pińć i halbe piwa« - ustawiano więc na blaszanym szynkwasie trzy kielichy z grubego szkła, pełne brunatnego płynu o aromacie landrynek oraz duże piwo z czapką. Po wymieszaniu tego szatańskiego cocktailu pan dorożkarz przytykał na dłuższą chwilę kufel do bokobrodów. Jedynym znakiem pomyślnego przebiegu reakcji było powolne podnoszenie się kufla i systematyczny ruch grdyki, po czym kufel wracał na ladę z umownym stuknięciem i zabieg zaczynał się od początku”. Po takim „szatańskim koktajlu” to, czy dorożka jest czysta, a trasa najkrótsza, nie było już dla fiakra istotne. Mimo to konne pojazdy cieszyły się sporą popularnością, bo woziły za rozsądną cenę. Długo wytrzymywały konkurencję automobili, których liczba rosła zresztą powoli. Nawet ustawienie w okresie międzywojennym stacji benzynowej na Rynku Głównym nie zdetronizowało dorożek.
Znanymi miłośnikami konnych przejażdżek byli dr Jerzy Flach, prezes krakowskiego Syndykatu Dziennikarzy oraz dr Edward Cetnarowski, prezes Klubu Sportowego Cracovia. Tego ostatniego szczególnie lubili dorożkarze, bo z uwagi na słuszną tuszę nie tylko często korzystał z ich usług, ale „wynagradzał fiakrów też suto, w proporcji do swojego nazwiska”. Gdy zmarł w 1933 r., chyba wszyscy krakowscy dorożkarze uczestniczyli w pogrzebie i uczcili jego pamięć „salutem”, strzelając z batów przystrojonych kirami.
Gałczyński zaczarowuje konia
Dorożki były też popularne w latach powojennych, gdy motoryzacja i komunikacja miejska nie nadążały za popytem na podróżowanie. Z dorożki skorzystał m.in. karykaturzysta polskich pism, przedwojenny felietonista „Ilustrowanego Kuryera Codziennego” i powojenny redaktor „Dziennika Polskiego” Antoni Wasilewski, który w 1957 r. wrócił z Zachodu do Krakowa. Stęskniony widoku miasta, zatrzymał przejeżdżającą dorożkę, zwaną popularnie dryndą. „Miała zdaje się numer pięć. Na koźle siedział dosyć krewki fiakier w meloniku i okularach, pomlaskujący w takt serenady kopyt końskich. Na widok tej ruchomej zjawy Krakowa krzyknąłem głośno:
- Wolny?
Dorożkarz zmierzył mnie od stóp po beret, zastanawiając się, czy warto warknąć - prrrr - czy nie, po czym odparł: - Owszem, zdolny do podwózki szanownej osoby…”.
W trakcie nocnych kursów po mieście dorożkarz rzucał czasem wierszykiem: „Tego jedziem galopem nie z byle chłopem” albo „Tylko żeby goście furt jeździli i tak mocno już nie pili”. Czy był to Jan Kaczara, czy też jakiś inny dorożkarz, który pozazdrościł mu medialnej sławy - tego się nie dowiemy. Tym bardziej że zapamiętany przez Wasilewskiego numer pojazdu nie odpowiadał numerowi dorożki Kaczary. Felietonista sam się zastanawiał: „Kto był tym pierwszym dowcipnym dorożkarzem w Krakowie nie wiem. Mówiono mi później, że kto wie, czy to nie był przyjaciel K. I. Gałczyńskiego - zaczarowany dorożkarz zaczarowanej dorożki - zaczarowany Kaczara”.
Następne pytanie brzmi, czy Kaczara i Gałczyński rzeczywiście się przyjaźnili. Może połączyła ich tylko jednorazowa przejażdżka i poetycka przygoda w zielono-szaloną noc? Jedno jest pewne, jeśli Wasilewski faktycznie, zupełnym przypadkiem, trafił na Kaczarę, to podobny traf spotkał i Gałczyńskiego. A było to tak. Którejś nocy w 1946 r. przyjaciele Gałczyńskiego - krakowski aktor i reżyser Jerzy Ronard Bujański oraz poeta i satyryk Artur Maria Swinarski - spacerowali przez nocne miasto z ul. Wenecja w kierunku Sukiennic. Po drodze ujrzeli scenę, tak oto zapisaną: „Konstanty rozanielony, dziwnie podniecony, serdecznie obejmuje dorożkarskiego konia”. Nie wiemy, dlaczego zwierzę znalazło się w objęciach poety. Czy próbował słowami zauroczyć konia, a dopiero potem błysnął „specjalną broszką” (zabraną Bujańskiemu broszką góralską, którą ten otrzymał od gazdy w Murzasichlu)? Sam Gałczyński podał następujący przepis na rzucenie poetyckiego uroku:
„dosyć fiakrowi w oczy
błysnąć specjalną broszką
i jużeś zauroczył
dorożkarza z dorożką”
A może to dorożkarz zaczarował poetę, odpowiadając na proste pytanie całkiem uroczą rymowanką.
- Pan wolny?
- Żonaty, ale mogę odwieźć do chaty.
Jadę przez Kraków. Jak miło!
Alkohol szumiał w głowach całej trójki, więc szczegóły dalszej części pamiętnego wieczoru zatarły się, choć różne pola do interpretacji otworzył wiersz Gałczyńskiego, opublikowany w 1948 r. i zadedykowany jego żonie Natalii. Niewiadomych jest zresztą więcej, a dołożyć do nich należy sprawę numeru pojazdu Kaczary. Czy to była szóstka, czy trzynastka? A może oba numery, tyle że w różnych okresach? Być może dlatego naoczni świadkowie podawali sprzeczne wersje.
I następne pytanie: czy później Kaczara woził Gałczyńskiego po Krakowie? Nie wiadomo. Poeta opuścił miasto w 1948 r. Wyjechał do Szczecina. Zaczarowany dorożkarz tymczasem przez kolejne dziesięciolecia, codziennie wyruszał w miasto swoim pojazdem. Najpierw częściej w dzień, potem głównie wieczorami. Na pewno wiersz Gałczyńskiego spowodował, że Kaczara stał się w Krakowie postacią rozpoznawalną. Jego sława coraz bardziej rosła, bo aby umilać pasażerom podróż, zabawiał ich wierszykami. Początkowo utrzymywał, że to jego dzieła, ale w rzeczywistości powtarzał wyuczoną w czasach szkolnych balladę Marii Konopnickiej o chytrej gospodyni. Niewiasta owa dla okrutnego żartu dała garnek z popiołem żebrakowi proszącemu o jedzenie. Ale akurat w tym garnku jej oszczędny mąż schował pieniądze, żebrak zaś okazał się nie tylko pokorny, ale i uczciwy:
Żebrak z modlitwą opuścił progi
Jałmużnę przyjął z ochotą,
Lecz się powrócił czem prędzej z drogi,
Gdy w garnku zobaczył złoto.
- Tyś postąpiła nie tak, jak trzeba!
Rzekł, wchodząc znowu do chaty,
Tyś popiół dała mi zamiast chleba,
Ja ci przynoszę dukaty.
Jak wynika z dalszego ciągu tej historyjki, zawstydzona gospodyni zaczęła cnotliwe życie, natomiast dorożkarz przerzucił się na twórczość własną i płodził coraz to nowe utwory mową wiązaną:
„Gadam wierszem, co w Polsce czyni już niewielu,
A najlepiej się gada w nocy na Wawelu. Koniec”.
Albo:
„Wiersz niech ma takie styki,
Żeby cieszył dziewczynki i chłopczyki. Koniec”.
Pogodne rymowanki Kaczary świadczyły o życzliwości poety z dorożkarskiego kozła do otaczającego go świata i ludzi. Występujące zawsze w finale słowo „Koniec” wyróżniało je wśród innych, a Kaczara i jego pojazd stali się charakterystycznymi elementami pejzażu miasta.
„Jadę przez Kraków. Jak miło!
Na mnie się wielu ludzi patrzyło.
I mówił jeden pan do drugiego,
Że to dorożka jest Gałczyńskiego.
I mówiła jedna pani do swojego pana,
Że to dorożka zaczarowana. Koniec”.
Halo, koń mówi...
Choć konkurencja pojazdów mechanicznych robiła się coraz większa, zaczarowana dorożka regularnie zatrzymywała się na Rynku i dzielnie walczyła o klientów. Poeta--samouk uwieczniony przez Gałczyńskiego i przypominany przez krakowskich dziennikarzy, pojawiał się w prasie, radiu i telewizji. Traktowano go jako sympatyczną ciekawostkę z dawnych lat, gdy ludzie mieli więcej czasu, podróżowali wolniej. Ze stukotem kopyt i turkotem kół o bruk, trzaskaniem bata i parskaniem konia. Najsłynniejsza dorożka wtoczyła się też na srebrny ekran, bo Kaczarę angażowano czasem do filmów jako statystę. Telewizja Kraków poprosiła go kiedyś o złożenie życzeń noworocznych krakowianom i widzom z Małopolski. Nie odmówił, a stosowną formułkę wygłosił w swoim stylu:
„Życzę wszystkim mieszkańcom Krakowa,
Żeby ich nigdy nie bolała głowa,
Żeby się cieszyli i radowali
I do mojej dorożki wsiadali.
I żeby na całym świecie był raj,
A największy w wiosce Gaj.
Kto chce zgadnąć przyczynę,
Niech wie, że tam mam rodzinę. Koniec”.
Medialna sława Kaczary, wywiady w radiu i telewizji wzbudzały rzecz jasna zazdrość niektórych kolegów po fachu. Ludzka zawiść miała niestety nieodwracalne skutki dla polskiej poezji. Otóż, dorożkarz-poeta spisywał swoje wierszyki w brulionie i trzymał go na podorędziu, czyli pod kozłem, na wypadek gdyby musiał szybko zanotować strofy, które akurat ułożyły mu się w głowie. Podpatrzyli to zawistnicy, ukradli zeszyt i go spalili. Większość wierszyków bezpowrotnie przepadła. Te, które dziś znamy, spisano z pamięci.
Z biegiem lat Kaczara stał się powszechnie znany. Leszek Mazan w książce „Kraków dla początkujących” pisał: „Mój Boże, kto to z panem Kaczarą nie jeździł! Od czasów gdy jego zażyłość z Mistrzem Ildefonsem stała się głośna, ładowały się do dorożki i pospolite nocne Marki, i poety, i artysty, i dziennikarze, ludzie ubodzy duchem i ludzie wielcy, snobi i prawdziwi poezji koneserzy”.
Sam Kaczara tak określał swoich pasażerów:
„Czy znacie Ryśka Filipskiego?
Albo Włodka Saara?
To jest moja stara dobra wiara!
Bo najbardziej lubię romantyków,
Przyjemnych chłopczyków
I dziennikarzy, bo z nimi się przyjemnie gwarzy,
Oni się na poezji znają
I ze mną mile gadają. Koniec”.
Ryszard Filipski i Włodzimierz Saar byli aktorami, a Filipski dodatkowo dyrektorem Teatru Ludowego. Kaczara przebywał też często w towarzystwie redaktorów. Nie tylko w trakcie jazdy, ale i wówczas, gdy zachodził do Klubu Dziennikarzy „Pod Gruszką”, robiąc sobie przerwy w czasie oczekiwania na kurs. Pewnego razu wlewał w gardło napój rozgrzewający, gdy wtem rozległo się wołanie: - Panie Kaczara, telefon!
Dorożkarz z Prądnika Czerwonego podniósł głowę i zapytał: - A kto mówi?
W odpowiedzi usłyszał: - Koń!
Podszedł jednak do telefonu i rozmawiał przynajmniej kwadrans. Bywalcy dziennikarskiego lokalu przyjęli to ze zrozumieniem. Zaczarowany koń musi przecież czasem dłużej pogadać. Jak nie twarzą (pyskiem?) w twarz, to chociaż przez telefon.
Motoryzacja poezji nie służy
Z kolejnymi latami dorożkarski interes szedł coraz gorzej. Pojazdy konne zostały wyparte przez mechaniczne, choć oczywiście w latach 70. XX wieku nie było ich w Krakowie tyle, co teraz. Po mieście jeździło się taksówkami. Dorożki wykorzystywano raczej do przewożenia większych gabarytowo przedmiotów, które nie mieściły się w bagażnikach aut. Andrzej Kozioł pisze: „Bywało, że jesienią fiakier przewoził - o hańbo! - wory pełne kapusty. Tylko czasem jakiś przedmiejski birbant, wracający z miasta, ratował dorożkarski honor. Nawet wiekowy melancholijny koń wydawał się ożywiony, gdy wiózł gościa podchmielonego, skorego do śpiewu i w kapeluszu na bakier”.
W 1973 r. na jubileusz 50-lecia pracy Kaczara ułożył specjalny wiersz:
„Szanowne panie i panowie!
Ja już 50 lat jeżdżę po Krakowie.
50 lat na tym koźle siadam
I ludziom wiersze opowiadam.
50 lat już jeżdżę z wami
I bawię was swymi wierszami.
A jak mnie nie będzie, to chcę, żebyście dzieciom
opowiadali,
Żeście wierszy zaczarowanego dorożkarza słuchali.
Koniec”.
Gdzie się podziała zaczarowana dorożka?
Koniec „końców” przyszedł 22 stycznia 1980 r., gdy po 57 latach fiakrowania i 34 latach opowiadania i pisania wierszy Jan Kaczara zmarł. Został pochowany na cmentarzu Batowickim.
Zaczarowaną dorożkę ze złotym napisem na karoserii i kolejnego zaczarowanego konia przejął syn. Nie odziedziczył jednak talentu do wierszy, a w 1985 r., gdy wjeżdżał na rodzinną posesję na nieoświetlonej ulicy, miał wypadek. Na dorożkę wpadł wartburg i pojazd konny został mocno uszkodzony. Wkrótce potem syn Kaczary sprzedał zaczarowany wehikuł.
Dziś coraz trudniej zobaczyć na krakowskich ulicach prawdziwą dorożkę. Choć codziennie rano konne pojazdy zdążają z peryferii i podkrakowskich miejscowości na Rynek Główny, zupełnie nie przypominają tych z czasów Jana Kaczary. Owszem, konie są ładnie udekorowane, a powożący obu płci mają gustowne ubrania i nie piją w pracy. Turyści z zagranicy są zwykle zachwyceni. Jednak, jak fachowo ocenił Jan Rogóż, zmarły niedawno znawca Krakowa, na Rynku parkują obecnie: „landa, karoce, kariolki, bryczki, kolaski, kocze, tarantasy”, występujące w pełnej dowolności kolorów, form i stylów. Rogóż żartował, że brakuje tylko karawanów, kibitek i furmanek, a to dlatego, iż zapewne nie byłoby chętnych na przejażdżkę. Chyba jednak nie docenił synów Albionu, zjeżdżających do Krakowa na wieczory kawalerskie.
Ciekawe, co powiedziałby o obecnych „dorożkach” sam Kaczara. Tego nie wie nawet Towarzystwo Prądnickie, kultywujące pamięć o najsłynniejszym krakowskim dorożkarzu z Czerwonego Prądnika. Jeśli jednak wyraziłby to wierszem, to z pewnością z nieodłącznym słowem: „Koniec”.
Korzystałem m.in. z książek Andrzeja Kozioła „Na krakowskim Rynku”, Jana Rogóża „Młodsza panna do zimnej kuchni”, Leszka Mazana „Kraków dla początkujących” oraz materiałów Towarzystwa Prądnickiego.