Kiedy już „urządzili się” w miejscach odosobnienia, dowiedzieli się, że miesięcznie mogą wysłać jedną kartkę. Korespondencja przychodząca też musiała mieć odpowiedni format. Adres koniecznie trzeba było pisać po polsku i po rosyjsku. Natomiast paczka przesłana do obozu nie mogła przekraczać 8 kilogramów.
Pisali, choć o tak wielu sprawach nie mogli; obozowa cenzura czuwała! Zapewniali, że są w dobrym zdrowiu, że liczą na rychły powrót do domu. Interesowali się tym, co w domach się dzieje, co z dziećmi. Nie wiedzieli, że 10 lutego 1940 r. tysiące polskich rodzin, zamieszkałych na kresach wschodnich II RP, zajętych przez ZSRS w wyniku agresji 17 września 1939 r., zostało wywiezionych na Syberię w pierwszej deportacji. Nie dowiedzieli się, że ich bliscy stali się ofiarami sowieckiego bestialstwa – w nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 r., podczas drugiej fali deportacji, NKWD wywoziło rodziny tych, którzy do końca marca 1940 r. przebywali w trzech specjalnych obozach, i którzy od pierwszych dni kwietnia byli mordowani strzałem w tył głowy w Katyniu, Charkowie i Kalininie (obecnie Twer).
„Nie tracę nadziei, że wrócę...”
W zbiorach Muzeum Katyńskiego w Warszawie znajdują się bezcenne pamiątki - listy, kartki, zdjęcia, rzeczy osobiste – pozostałe po ofiarach Zbrodni Katyńskiej (to określenie dotyczy wszystkich osób zamordowanych na mocy decyzji z 5 marca 1940 r.). Wśród korespondencji przekazanej przez rodziny są m.in. listy od mieszkającego do wybuchu wojny w Bydgoszczy Witolda Bałachowskiego.
W liście z 20 listopada 1939 r., wysłanym z obozu w Kozielsku, pisał do żony Barbary i córek - Marii i Basi: „Moje Najdroższe! Po trzech prawie miesiącach odzywam się do Was. Jestem w Rosji, zdrów i cały, i nie tracę nadziei, że wrócę wnet do Was. Tak nagle musiałem wtedy opuścić Bydg., nie pozwolono mi nawet do Was wstąpić…”.**
Kim był Witold Bałachowski? Na to pytanie wyczerpującej odpowiedzi udzielili by jego uczniowie, wszak przez prawie cały okres międzywojenny uczył języków obcych w Miejskim Gimnazjum Matematyczno-Przyrodniczym.
Dwie dekady temu rozmawiałam z jedną z jego córek – Marią Bałachowską (rocznik 1926). Ojca pamiętała doskonale. Poświęcał jej wiele czasu - chodzili do teatru, na długie spacery i do księgarni braci Bażańskich, do domów innych profesorów i pracowni malarzy. Tata zabierał ją również do "podchorążówki", gdzie uczył języka angielskiego.
Witold Bałachowski, student Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Berlińskiego, absolwent Uniwersytetu Poznańskiego, także asystent w katedrze Języka i Literatury Angielskiej tej uczelni, znakomicie władał językiem Szekspira, Balzaka, Goethego. Złożony w 1923 r. przed komisją uniwersytecką egzamin dał mu prawo wykładania "języka niemieckiego jako przedmiotu głównego oraz języków polskiego, angielskiego i francuskiego jako przedmiotów pobocznych". Od sierpnia tego roku aż do wybuchu wojny uczył języków obcych w „Koperniku”. Był dobrym pedagogiem, lubianym przez uczniów.
Urodzony w 1892 r. w Ciborzu (pow. brodnicki) brał udział w I wojnie światowej, w 1919 r. przystąpił do powstania wielkopolskiego. W styczniu i lutym 1920 r. uczestniczył w przyłączaniu Pomorza do Polski. W kolejnych miesiącach walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. Gdy wybuchła II wojna był porucznikiem rezerwy 7. Pułku Artylerii Ciężkiej w Poznaniu.
Pożegnanie z ojcem pani Maria tak wspominała: - Mama siedziała na fotelu w przedpokoju, na kolanach trzymała moją siostrę Basię i płakała. Tato żartował, że nie znajdą dla niego odpowiedniego munduru. Zabrał wojskowy pas, płaszcz i odjechał razem z płk. Tarczyńskim. Jesienią 1939 r. zjawił się u nas jego uczeń. Był w tym samym obozie, ale Rosjanie go zwolnili, bo miał... 16 lat. Mówił, że tata zorganizował kursy językowe, żeby zająć czymś współwięźniów. Z Kozielska przyszedł list i kartka. O tym, że ojciec zginął w Katyniu dowiedziałyśmy się już w kwietniu 1943 r. Mamy brat mieszkał w Warszawie, a tamtejsza prasa publikowała nazwiska zidentyfikowanych zwłok.
„ Jesteś żoną oficera. Musisz być dzielna...”
Mjr Stanisław Nałęcz- Komornicki był zawodowym oficerem._ - Przed wojną mieszkaliśmy w Brodach, niedaleko Lwowa. Tatuś często zmieniał miejsca pobytu. Pracował kilka lat w Warszawie, w Ministerstwie Spraw Wojskowych, potem był w Gnieźnie. W 1938 roku znalazł się w Brodach. Dowództwo jednostki znajdowało się w Tarnopolu. Stamtąd poszedł na wojnę _– opowiadała mi przed laty jego córka, Izabela Montowska (w latach 2007-2016 była prezesem Bydgoskiej Rodziny Katyńskiej).
Kilka dni przed niemiecką agresja na Polskę Komornicki pisał do żony Izabeli.
"Pamiętaj Iś (tak pieszczotliwie i zdrobniale nazywał ukochaną małżonkę - przyp. red.). Jesteś żoną oficera. Musisz być dzielna".
Izabela Komornicka, niewiasta drobna i krucha okazała się kobietą z żelaza. Gdy została sama z trójką dzieci (oprócz Izabeli był jeszcze Jacek i Marika) musiała sobie radzić. Dzięki niej i niani Irce, która nie opuściła Komornickich, rodzina przetrwała nie tylko pierwsze miesiące sowieckiej okupacji, ale także sześcioletni pobyt na "nieludzkiej ziemi".
Kartki od Stanisława przychodziły regularnie. Pisał z Kowla.[i] "Zaczęło się" - tymi słowami informował żonę o wybuchu wojny, i z Brześcia nad Bugiem, gdzie dostał się w ręce Sowietów. Przysłał też w kartkę (nosi datę 11 listopada 1939 r.) z obozu przejściowego w Szepietówce. Pisał: "Ogromnie męczy mnie brak wiadomości od Was, kiedy się zobaczymy, podobno mają zwalniać. Jestem zdrów, byłem ranny kulą karabinową przez gębę. Już się zagoiło. Poza tym czuję się dobrze. Spróbuj napisać choć kilka słów i to zaraz. Podobno w tych dniach wyjeżdżamy. Bogu Was polecam".
Pisał, że będą zwalniać. Nie zwolnili. Przewieźli do obozu w Starobielsku. W zabudowaniach nieczynnego klasztoru znalazło się ponad 3800 jeńców.
Pierwsza kartka ze Starobielska nosi datę 28 listopada.
"Bardzo niepokoję się o Was z powodu braku wiadomości. Pisałem już dwa razy. Nie mam odpowiedzi. Telegrafuj zaraz, gdzie jesteście. I czy zdrów? Jak sobie radzicie bez pieniędzy? Pewnie sprzedajesz rzeczy. Pisz jak najczęściej, adres koniecznie po rosyjsku. Ja jestem zdrów. Rana się całkowicie zagoiła i gdybym miał od Was wieści, czułbym się całkiem dobrze. Tak bardzo tęsknię już za Wami. A dzieci, czy mnie wspominają?"**
- Mamusia pisała do taty. Dlaczego listy nie dochodziły? Może cenzura zatrzymywała listy - podejrzewała pani Izabela.
15 grudnia 1939 r. mjr Komornicki napisał: "Nareszcie dziś otrzymałem telegram. Bardzo jestem szczęśliwy z tego powodu. Myślami jestem ciągle w Wami. Teraz czekam na pisemne wiadomości. Jak ty dajesz sobie radę bez pieniędzy? To mnie martwi. Już 3 i pół miesiąca jak Was nie widziałem".**
Minął kolejny miesiąc. 3 stycznia 1940 r. Stanisław pisał do żony: "Z dnia na dzień oczekuję poczty i co dzień zawód. Niepokoję się o Was. Tak wiele miałbym pytań (...)".**
Izabela Montowska: - Te kartki są dla mnie jak relikwie.
List z Bydgoszczy powrócił do Kozielska
Por. rez. Józef Pilaczyński, bydgoski kupiec i przedsiębiorca (był między inni właścicielem Specjalnego Magazynu Wypraw na ul. Gdańskiej) został zmobilizowany pod koniec sierpnia 1939 r. do 3. Batalionu Telegraficznego. - Gdy tato odjeżdżał, wyszliśmy przed dom i kiwaliśmy tak długo, aż samochód zniknął nam z oczu - wspominała przed laty Gabriela Jaraczewska, córka Zofii i Józefa Pilaczyńskich.
Gdy Niemcy zajęli Bydgoszcz, wyrzucili Zofię z pięciorgiem dzieci z wilii przy ul. Kasprowicza. Nowego adresu Józef nie mógł znać, więc pisał z Kozielska na stary.
- Korespondencja wróciła do ojca, bo nie znaleziono adresata. Tato wysłał jeszcze jedną kartkę do znajomego Niemca, dentysty, który mieszkał na Pomorskiej. Dzięki temu trafiła do nas - opowiadała córka.
Józef Pilaczyński zginął w Katyniu w połowie kwietnia 1940 r. Jego nazwisko jest na liście wywozowej NKWD z datą 13 kwietnia.
„Wiedziałyśmy, że tato jest w Ostaszkowie...”
6 kwietnia 1940 r. w swoją ostatnią podróż wyruszył z Ostaszkowa asp. policji Andrzej Nowicki, ojciec Ireny Augustyniak (odbitka listy wywozowej jest z tą datą).
- Od 1937 roku tato pracował w komisariacie w Borysławiu (przedwojenne województwo lwowskie - przyp. red.). Wcześniej, przez rok, był w Bydgoszczy - opowiadała dekadę temu Irena Augustyniak, z d. Nowicka.
Ostatni raz widziała ojca w nocy z 3 na 4 września 1939 r. - Wpadł do domu, przebrał się, mamie powiedział, że ucieka razem z innymi policjantami do Przemyśla, bo Niemcy są blisko. Pamiętam, że kiedy siedział już na drabiniastym wozie, zawołał. "No to, mamuś, pa! Już jedziemy". Nie wiem, w jakich okolicznościach dostał się do obozu w Ostaszkowie.
Jeszcze w czasie wojny Marianna Nowicka zaczęła szukać męża - pisała między innymi do żon policjantów, które zostały w Borysławiu. - Jedna z pań nadesłała fragment kartki, na której był dopisek uczyniony ręką taty. Pytał, czy wie, co się z nami dzieje. Dlatego wiedziałyśmy, że trafił do Ostaszkowa.
Bolesną prawdę pani Irena poznała w 1982 r., z londyńskiego wydania wydanie "Listy katyńskiej" majora Adama Moszyńskiego.
„Prosił o przybory szewskie, nici do cerowania, kawałek czekolady...”
Starannym, pochyłym pismem wykaligrafował cyrylicą adres żony w Kołomyi. Był koniec listopada 1939 roku.
Nadawcą tej korespondencji był por. Paweł Fernezy, absolwent Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii we Włodzimierzu Wołyńskim i Szkoły Podchorążych Artylerii w Toruniu. Od 1930 r. służył w 11. Pułku Artylerii Lekkiej w Stanisławowie.
We wrześniu 1939 r. por. Fernezy wraz ze swoim pułkiem walczył w okolicach Lwowa. - Tato wrócił do domu pod koniec września. Może ze dwa dni był z nami. Przyszło po niego NKWD - wspominała Barbara Szymankiewicz, córka Marii i Pawła Fernezy.
W kartce pisanej 28 listopada 1939 r. prosił żonę m.in. o przybory do podzelowania butów, nici do cerowania, pióro, ołówek, mydło toaletowe i do prania, łyżeczkę, serwetkę, i, jeśli to możliwe, kakao, czekoladę i cukier. Informował żonę, że paczka nie może ważyć więcej niż 8 kg (tytuł tekstu to cytata z tej właśnie kartki).
- I doszła? - pytałam panią Barbarę.
- O dziwo, w Rosji wszystko dochodziło. Gdy wywieziono nas do Kazachstanu, dziadkowie Kisielewscy regularnie dostarczali nam paczki. Sprzedawali co cenniejsze rzeczy, które mama pozostawiła i dzięki temu tak nas wspomagali.
Ostatnią wiadomość z obozu wysłał 9 marca 1940 r. "Pisz Kochanie, bo nie wiesz jak strasznie przeżywać tę rozłąkę nie mając żadnej wiadomości..."**
Mąż Marii (pieszczotliwie nazywał żonę Rysieńką, od Marysieńki) pamiętał, że niebawem będą obchodzić rocznicę ślubu. Składał żonie najlepsze życzenia i prosił dzieci, by były grzeczne.
Tę kartkę napisał cztery dni po tym, jak Stalin zdecydował o losie jego i prawie 22 tys. polskich jeńców.
Barbara Szymankiewicz: - Mama jeszcze pisała, ale kartka wróciła z adnotacją, że takiego tam nie ma.
„Noszę brodę, nie poznali byście mnie...?
W ostatnich dniach sierpnia 1939 r. rodziny wojskowych z Inowrocławia szykowały się do ewakuacji.
_- To działo się na kilka dni przed napaścią Niemiec na Polskę. Wyruszyliśmy do Łowicza, i dalej do Mińska Mazowieckiego. Tam tatę widziałam po raz ostatni. Pamiętam pożegnanie. Mama płakała. A jak ona, to ja też. Pytała ojca: „Dzineczku, czy my się jeszcze zobaczymy?” Tato pocieszał, że na pewno. To wtedy powiedział, a mama to potem często powtarzała: „Wiesz, nasze dowództwo się nie spisało” _– opowiadała mi Krystyna Hoffmann, córka kpt. Edwarda Kwitowskiego, zamordowanego w Katyniu (pani Krystyna zmarła w kwietniu 2021 r.).
Zofia Kwitowska wiedziała, że jej mąż trafił do obozu w Kozielsku. Już w listopadzie 1939 r., na adres "Kawiarni Wiedeńskiej", która należała do jej mamy, przyszedł pierwszy list. W lewym dolnym rogu Edward wykaligrafował po rosyjsku swój adres.
Druga kartka pisana była 3 lutego 1940 r. Kpt. Kwitowski prosił o jakąkolwiek wiadomość, bo żadnej korespondencji nie dostał. Pisał też, że rodzina pewnie by go nie poznała, bo nosi długą brodę.
Oczywiście, że Zofia pisała do męża - najpierw z Inowrocławia, a po wysiedleniu z Łukowa. Tą samą treścią zapełniała kilka kartek mając nadzieję, że w końcu któraś dojdzie.
3 lutego, tyle że rok później pisała: "Kochany Dzineczku, dziś nasz Tadzinek skończył trzy latka..." **Nieszczęsna, nie wiedziała, że Edward od roku leży w jednym z dołów śmierci w katyńskim lesie. Trzy kartki, wszystkie z 3 lutego 1941 r., wróciły do nadawcy z adnotacją w "Retour inconnu" (zwrócony, adresat nieznany).
Wiosna 1940 roku. Korespondencja się urywa
Choć nieregularnie i z problemami, to jednak rodziny jeńców Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska utrzymywały kontakt. Korespondencja urwała się na początku kwietnia 1940 r. Po tym okresie ze specjalnych obozów NKWD już nie wyszła żadna wiadomość! Dlaczego? Rodziny z trwogą szukały odpowiedzi. Tę otrzymały w kwietniu 1943 r., kiedy niemieckie radio podało o odkryciu w Katyniu zbiorowych mogił polskich oficerów. Wtedy nikt jeszcze nie wiedział, gdzie pogrzebani zostali jeńcy ze Starobielska i Ostaszkowa.
Zbrodnia katyńska
Za tą zbrodnią stał nie tylko jej pomysłodawca, szef NKWD Ławrientij Beria. Stało państwo - Związek Republik Sowieckich! 5 marca 1940 r. najwyższe władze partyjno-państwowe ZSRS podjęły decyzję o wymordowaniu prawie 22 tysięcy polskich wojskowych, policjantów, strażników więziennych i pograniczników oraz cywilów. Akcję "rozładowania" trzech obozów NKWD (Kozielsk, Ostaszków, Starobielsk) oraz więzień na zachodniej Ukrainie i Białorusi rozpoczęto 3 kwietnia 1940 r. Polaków mordowano strzałem w tył głowy w piwnicach NKWD w Charkowie, Katyniu oraz Kalininie (obecnie Twer). W kwietniu 1943 r. Niemcy ujawnili, że w Katyniu są groby polskich oficerów zamordowanych przez Rosjan.
Po latach kłamstw i milczenia Związek Radziecki przyznał się do tej masakry 13 kwietnia 1990 r. Dwa lata później prezydent Rosji Borys Jelcyn przekazał Polsce dokument potwierdzający odpowiedzialność władz sowieckich za tę zbrodnię.