Złoto. Obiekt marzeń i pożądania. Nie tylko kobiet, ale też władzy. Tej komunistycznej, z nazwy robotniczej, również. Nie należy się więc dziwić, że żądza złota co jakiś czas opanowywała tych, którzy z racji wykonywanej profesji mieli dostęp do tzw. wiedzy tajnej (łamanej przez poufne). Bardziej zdumiewające jest, że owa gorączka nawet - wydawałoby się - odpornym na mitomanów służbom specjalnym odbierała zdolność racjonalnego myślenia.
Pułkownik Stanisław Siorek. Po demokratycznym przełomie jeden z założycieli Polskiego Towarzystwa Eksploracyjnego i guru poszukiwaczy skarbów wszelkiej maści, którzy wierzyli, że to właśnie on jest właścicielem wiedzy tajemnej o tym, co hitlerowcy pod koniec II wojny światowej zdołali ukryć na Dolnym Śląsku z grabieży nie tylko w Generalnej Guberni. Nic dziwnego, że były oficer kontrwywiadu, który w szczycie stanu wojennego - w 1982 r. - zdołał uwieść swoimi opowieściami samego generała Czesława Kiszczaka, korzystał później z owej sławy. Ale zacznijmy od początku.
Stanisław Siorek pracę w kontrwywiadzie zaczął w latach 60. ubiegłego stulecia - w Wydziale II Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych we Wrocławiu. Kontrwywiad na Śląsku miał dość sprecyzowane zadania: inwigilowanie autochtonów, którzy nie wyjechali na Zachód, i nadzorowanie turystów z RFN. Siorek musiał być autentycznym pasjonatem, bo w swojej pracy wywiadowcy zbierał nie tylko informacje czysto polityczne, interesowała go też historia. Wojenna. Z racji miejsca zatrudnienia miał dostęp do - wydawało się - bezcennych zeznań Herberta Klosego, Niemca po wojnie pracującego jako weterynarz pod Złotoryją, który opowiedział przesłuchującym go oficerom nie tylko o ostatnich tygodniach Festung Breslau, ale przede wszystkim o tzw. złocie Günthera Grundmanna - konserwatora zabytków prowincji Breslau, odpowiedzialnego za dzieła sztuki zdeponowane w mieście, które pod koniec 1944 r. zostało ogłoszone twierdzą, a którego kapitulacja została podpisana po upadku Berlina.
Siorek zbierał strzępy informacji, choć - z czego chyba specjalnie nie zdawano sobie sprawy - nie znał niemieckiego i do wszystkich dokumentów i świadectw potrzebował tłumacza. Budował jednak ze zbieranych opowieści coraz bogatszą historię o tym, gdzie hitlerowcy ukryli nie tylko depozyty mieszkańców upadającego miasta - ich kosztowności i pieniądze - ale też skradzione w okupowanej Generalnej Guberni dzieła sztuki. Te skarby, które do dzisiaj obrosły niewyobrażalną wręcz legendą, czego najlepszym przykładem jest tzw. złoty pociąg poszukiwany w okolicach Wałbrzycha, Gründmann ukrył w kilkudziesięciu skrytkach na terenie prowincji śląskiej, kiedy stało się jasne, że Rosjanie skutecznie maszerują na Berlin.
Decyzja Gründmanna była sensowna - Dolny Śląsk był spokojny i działania wojenne omijały go do jesieni 1944 r. Kryjówki starannie wybrane przez konserwatora zabytków prowincji Breslau ulokowano w różnych miejscach - również w tajnych skrytkach w zamkach i pałacach, takich jak na przykład Czocha niedaleko Leśnej. Spis około 80 kryjówek konserwator zabytków zaszyfrował na tajnej liście. Po wojnie odnaleziono ją w ruinach jego urzędu, a szyfr złamał już w 1945 r. profesor Józef Gębczak z Muzeum Narodowego we Wrocławiu.
Specjalna komisja Ministerstwa Kultury sprawdziła wszystkie miejsca. Wiele nosiło ślady grabieży świadczące o tym, że Polacy się spóźnili. Odzyskano jednak 19 skrzyń z dziełami sztuki zrabowanymi między innymi z Wawelu, Muzeum Czartoryskich, a także Wilanowa i Łazienek. Ale już na przykład kolekcja książąt Czartoryskich z Ordynacji Gołuchowskiej wróciła do kraju w 1956 r. - z Moskwy. 444 skrzynie Niemcy ukryli w północnej części podziemi Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Większość z nich odnalazł w 1945 r. major Siergiej Sidorow z tajnej brygady gen. Andrieja Biełokopytowa, której zadanie było proste: odnaleźć co cenniejsze dzieła sztuki i je wywieźć. Co ciekawe jednak, jeden z najcenniejszych eksponatów z gołuchowskiej kolekcji księżnej Izabelli Elżbiety Działyńskiej - pochodzący z XII w. krzyż z Limoges - odnaleziono w 2007 r. w Salzburgu w... kontenerze na śmieci.
W pierwszym piśmie do przełożonych, dotyczącym rozpoczęcia poszukiwania ukrytych na Śląsku skarbów, Stanisław Siorek pisał pod koniec marca 1972 r.:
po 27 latach naszej obecności na tych ziemiach nie powinno być tutaj miejsc, które kryją jakąś tajemnicę.
Te tajemnice tak naprawdę wzięły się z rozpracowywania środowisk ziomkowskich i antyniemieckich obsesji Polski Ludowej. W 1970 r. władze komunistyczne podpisały układ z Republiką Federalną Niemiec sankcjonujący zachodnią granicę PRL na Odrze i Nysie. Na dawne ziemie niemieckie zaczęli przyjeżdżać ich wysiedleni po 1945 r. mieszkańcy. Wielu z nich przyjeżdżało do Trzebnicy i Lubiąża, z którymi związana była postać św. Jadwigi śląskiej. Ale ich przyjazdy oznaczały nie tylko nowy rozdział w relacjach polsko-niemieckich, ale też intensywniejszą pracę kontrwywiadu. Zaczęło się zadaniowanie.
W archiwach Instytutu Pamięci Narodowej można znaleźć informacje spisane przez Stanisława Siorka - w 1972 r. ksiądz, będący tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie Andrzej, nawiązał kontakt z dawnymi mieszkańcami Lubiąża.
Realizując zadania TW ps. »Andrzej« bliżej zaprzyjaźnił się z niejaką Elizabeth Pohl, której matka przed wojną i w okresie wojny była gosposią u miejscowego proboszcza w Lubiążu ks. Nowaka, później przesiedlonego do RFN, a po wojnie pracowała w szpitalu radzieckim mieszczącym się w budynkach dawnego klasztoru Cystersów
- raportował pułkownik Siorek, który podkreślał zaangażowanie tajnego współpracownika. Księdza wśród opowieści o nastrojach wobec Polski, konfliktach w ziomkostwie zainteresowały też opowieści o podziemnej fabryce w Lubiążu.
„W rozmowach z matką E. Pohl, jak również przy jej spowiadaniu, uzyskał informacje, że w okresie wojny klasztor był wykorzystywany jako fabryka zbrojeniowa. Miał on podziemne połączenie z fabryką zbrojeniową funkcjonującą pod ziemią przyległych pól uprawnych. Wejście do podziemi miało znajdować się w rejonie furty, zaś kilkukilometrowy system korytarzy miał wylot na wzgórzu trzech krzyży w rejonie tzw. lasku św. Jadwigi, gdzie była kaplica drogi krzyżowej”.
Podczas jednej z rozmów tajny współpracownik w sutannie usłyszał, że „pod koniec wojny mieszkańcy Lubiąża zostali zmuszeni do zdeponowania w klasztorze, zarządzanego przez wojsko, wszystkich swoich kosztowności. Złożono tam również dobra materialne Kościoła katolickiego i ewangelickiego, a także cenne rzeczy z klasztoru, zwłaszcza z części zwanej pałacem opata. (...) Kosztowności te łącznie z dowiezionymi w skrzyniach przedmiotami pochodzącymi z innych regionów Dolnego Śląska zostały ukryte w tunelach fabryki, która została skutecznie zamaskowana, a wzgórze trzech krzyży zniwelowane celem zatarcia śladów”.
Te rewelacje musiały jednak długo czekać na swój czas, bo aktywność Siorka, ślącego raport do centrali, nie wywoływała szczególnego odzewu. Jednocześnie jednak na Siorka nie posypały się gromy, że zajmuje się nie tym, czym powinien, a jego szefowie uznali najwyraźniej, że takie zaangażowanie dla dobra ludowej ojczyzny jest cenne i warte pochwał - w 1976 r. Stanisław Siorek został majorem i zastępcą szefa wydziału. Słowem, był już lokalną szychą i zyskiwał zdecydowanie większą swobodę działania w realizowaniu swojej pasji - poszukiwaniu skarbów III Rzeszy. Major gromadził więc informacje, prawdziwe i zmyślone relacje świadków, opowieści, których nie sposób było zweryfikować, i pewnie robiłby to aż do upadku PRL, gdyby nie okoliczności całkowicie niezależne od wiceszefa kontrwywiadu na Dolnym Śląsku. Do Polski dotarł bowiem kryzys i coraz dramatyczniej dawał o sobie znać brak dewiz, dotykający nie tylko przemysł, ale też aparat partyjny i przede wszystkim służby. Na osobną opowieść zasługuje operacja o kryptonimie „Żelazo” - przestępczy proceder napadów na banki i sklepy jubilerskie w Niemczech zachodnich, pozwalający na zasilanie funduszu operacyjnego SB. Ale najpewniej z tego głodu pieniędzy w Warszawie podjęto decyzję o włączeniu Siorkowi zielonego światła.
Krótko po powstaniu NSZZ „Solidarność” w październiku 1980 r., kiedy pod okiem generała Wojciecha Jaruzelskiego dopinano szczegóły dotyczące wprowadzenia stanu wojennego w Polsce, słynnym złotem Wrocławia zainteresował się szef Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego LWP generał Wojciech Barański, który zlecił przeprowadzenie studium, gdzie depozyt ukryty przez Gründmanna może się znajdować.
Podwładni Barańskiego nie ustalili niczego nowego, poznali za to lepiej kolegę z Wrocławia, który musiał jednak jeszcze trochę poczekać na rozwinięcie skrzydeł. Dopiero bowiem w lipcu 1981 r., kiedy Czesław Kiszczak z fotela szefa Wojskowych Służb Wewnętrznych przesiadł się na fotel ministra spraw wewnętrznych, zainteresował się pomysłami ludzi z GZSB. Bez ociągania wydał zgodę na stworzenie specjalnej grupy operacyjnej, na czele której stanęli podpułkownik Bogdan Chrobota, reprezentujący GZSB, oraz major Jerzy Liwski, wydelegowany przez WSW. Ich głównym doradcą został major Siorek, ale musiał poczekać jeszcze kilka miesięcy.
13 grudnia 1981 r. w Polsce wprowadzono stan wojenny. SB i wojsko miały pełne ręce roboty i nikt chyba nie miał głowy do skarbów Siorka, ale w lutym, w końcu, po latach czekania, zostało zapalone zielone światło. Specjalna grupa operacyjna dostała merytoryczne wsparcie ze strony naukowców z Wojskowej Akademii Technicznej i Wojskowego Instytutu Techniki Inżynieryjnej we Wrocławiu. Zadanie mieli jasne: zbadać podłoże geologiczne, przeanalizować dostępne mapy - podstawą była lista dwunastu miejsc, gdzie potencjalnie mogły znajdować się skrytki Gründmanna. I to major Siorek wytypował z tej listy jako najbardziej prawdopodobny Lubiąż, a dokładniej opactwo pocysterskie i jego okolice.
To jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce, a ogrom całego założenia klasztornego imponuje rozmachem. Cystersi w rozwidleniu Odry osiedli w XII w. - przybyli tu, by zająć miejsce benedyktynów. Na Śląsk ściągnął ich książę Bolesław Wysoki - z Pforty nad Saalą w Turyngii - a w ciągu wieków, dzięki nadaniom, zakon stał się posiadaczem ogromnych włości ziemskich. Cystersi na Śląsku wprowadzali nowoczesne rolnictwo i rzemiosło. Dzięki nim w dolinie Baryczy do dzisiaj hoduje się karpie - stawy milickie zostały założone w XIII w. przez cystersów właśnie. Wreszcie to dla cystersów malował obrazy Michał Willmann, konwertyta z protestantyzmu, malarz nazywany śląskim Rembrandtem.
Siorka do Lubiąża nie ściągnęły jednak historia sławnego zakonu ani tym bardziej obrazy Willmanna - choć z nimi też związanych jest wiele fascynujących wydarzeń. W marcu 1982 r. został z kontrwywiadu oddelegowany do prac specgrupy, która w Lubiążu miała szukać
walorów bankowych III Rzeszy, jak również innych przedmiotów wartościowych ukrytych przez władze okupacyjne na terenie południowo-zachodniej Polski.
Siorek swoje przekonanie, że szukać należy w Lubiążu, opierał nie tylko na raportach TW „Andrzeja”, ale też na zlocie Luksemburczyków, robotników przymusowych w czasie wojny. Ci, którym udało się przeżyć i którzy po latach spotkali się w Lubiążu, chętnie opowiadali o wyznaczonych strefach specjalnych, zakamuflowanych zjazdach do podziemi, windzie...
Przez lata zresztą opowieści te obrosły legendami i do dzisiaj nie brakuje osób, które święcie wierzą, że to właśnie w Lubiążu pracowano nad pociskami V1 i V2. Wtedy, w 1982 r., nikt nawet nie pomyślał o tym, by w jakikolwiek sposób sprawdzić wiarygodność świadków majora, co więcej - do grupy dołączył... radiesteta Karol Tomala, który po badaniu w klasztorze stwierdził, że pod ogromnym dziedzińcem zaczyna się tunel prowadzący do trzech podziemnych hal fabrycznych oraz osobnej komory, w której jest złoto. W pomieszczeniach klasztoru, który jest drugim na świecie obiektem sakralnym pod względem wielkości - po hiszpańskim Eskurialu - swoją składnicę miało Muzeum Narodowe we Wrocławiu. Było oczywiste, że nie da się szukać złota w obecności muzealników, więc specgrupa wyprosiła ich na czas nieokreślony.
W 2003 r. Tadeusz Kaletyn, szef Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno--Konserwatorskiego we Wrocławiu, opowiadał na łamach „Odkrywcy” Joannie Orłowskiej: „(...) W październiku 1981 r. podejmowałem kolacją Karola Tomalę. Po obejrzeniu map archiwalnych w skali 1:25000 powiedział, że lokalizacja klasztoru nad meandrującą Odrą utrudni wydzielenie anomalii. Następnego dnia Karol Tomala, w towarzystwie oficera WSW z Warszawy, por. Krystiana Skwary z KWMO (pełnomocnika S. Siorka), archeologa mgr. Ludwika Kamińskiego z WOAK oraz ze mną, rozpoczął rozpoznanie wewnętrznych dziedzińców i ogrodów zespołu klasztornego w Lubiążu. Tomala wskazywał m.in. anomalie w południowo-wschodniej części dziedzińca opackiego, groby lokalizował przy północnej ścianie kościoła NMP, liczne anomalie (piwnice, komory?) lokalizował w pn.-wsch., wsch. i pd.-wsch. części ogrodu wschodniego. W wirydarzu sugerował istnienie piwnic, a w pobliżu południowej części klasztoru istnienie kanałów mokrych. Powiedział, że wszystkie anomalie powinny zalegać płytko od 1-1,5 m. (...) Nie było lochów, komór ani studni. Archeolodzy odkryli tam średniowieczne relikty klasztorne: fragmenty kamienno-ceglanego muru obwodowego z XIII-XIV w. o długości 200 m oraz przylegające do muru 3 ceglane obiekty o nieokreślonej funkcji. Odsłonili również pozostałości 6 ceglanych pieców do wypalania płytek posadzkowych i cegły. Ponadto fragmenty piwnicy barokowej, a także okrągłą bazę fontanny barokowej. Na północ od kościoła klasztornego naprzeciw Porta Mortuoru, czyli Bramy Umarłych, znaleziono groby szkieletowe ze śladami trumien - część cmentarza z XIV w.”.
Ale Siorkowi i Tomali, przynajmniej w początkowej fazie operacji poszukiwania skarbów, sprzyjało niewiarygodne wręcz szczęście, bo skarb... znaleziono. Po „badaniach” Tomali na dziedzińcu klasztoru należało sprawdzić, czy radiesteta ma rację. I zaczęto kopać. Łatwo sobie wyobrazić stan, w jaki popadł major, kiedy już pierwszego dnia w wykopie odsłonięto skrzynię, w której było 1290 srebrnych i 64 złotych XVII-wiecznych monet duńskich, szwedzkich i francuskich. Nikt sobie nie zawracał głowy tym, że pieniędzy nie ukryli naziści, ale tajemniczy właściciel, który chciał je schować przed Prusakami wkraczającymi na Śląsk w 1740 r.
Co się stało ze skarbem, który uwiarygodnił poszukiwania Siorka?
Zaledwie 89 monet przekazano do Wrocławia, do Muzeum Narodowego. Resztę wywieziono do Warszawy, a stamtąd za zgodą i wiedzą generała Czesława Kiszczaka, poprzez oficerów i łączników WSW, do Wiednia. Tam zadania sprzedaży cennego znaleziska podjął się pracujący dla wywiadu PRL początkujący gangster Jeremiasz Barański, zwany Baraniną. Do kogo trafiły dewizy z tego handlu? Oficjalnie pieniądze zasiliły konto operacyjne bezpieki... 454 monety zabezpieczono w jednym z sejfów WSW, pewnie na wszelki wypadek, ale najpierw o nich zapomniano, a potem inne rzeczy były ważniejsze, kiedy w 1989 r. zmieniał się ustrój. Schowane w sejfie numizmaty odnaleziono w 1991 r. i przekazano do zbiorów Zamku Królewskiego w Warszawie.
Wróćmy jednak do Stanisława Siorka. Eksploracje w klasztorze prowadzono w 1983 i 1985 r., wtedy też w sierpniu powstał siedmiostronicowy „Plan realizacji sprawy krypt. »Klasztor«”, sporządzony przez zastępcę naczelnika Wydziału II mjr. mgr. St. Siorka oraz st. Inspektora Wydziału II por. K. Skawrę z KW MO we Wrocławiu. W raporcie opisano nie tylko organizację, ale też przebieg poszukiwań majora Siorka w Lubiążu.
Drugiej skrzyni nie znaleziono. Co więcej, zachowanie majora i jego opowieści zaczęły niepokoić jego przełożonego, szefa wrocławskiej bezpieki pułkownika Czesława Błażejewskiego, który po jakimś czasie najnormalniej w świecie zaczął podejrzewać swojego podwładnego o... szaleństwo.
W 1986 r. Siorkowi udało się doprowadzić do wykonania zdjęć lotniczych okolic Lubiąża w podczerwieni - trafiły one do analizy do Państwowego Przedsiębiorstwa Geodezyjno-Kartograficznego w Warszawie. Jak pisała na łamach Polityki Joanna Orłowska, analitycy wskazali kilka miejsc, gdzie zmiany temperaturowe mogły oznaczać istnienie podziemnych pomieszczeń, chociaż zastrzegali, że nie ma takiej pewności. Major, zapewne przekonany, że oto nadchodzi kolejna chwila szczęścia, dostał zgodę na wykorzystanie oddziału saperów z Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych MSW. Niestety, szczęście majora Siorka opuściło. Georadar nie potwierdził istnienia podziemi, o których mówił radiesteta, ale jak to często w PRL bywało, majora, mimo braku sukcesów, awansowano - w maju 1986 r. powołano go na stanowisko p.o. naczelnika II Wydziału WUSW. I mianowano na pułkownika.
Z opowieści współpracowników Siorka wyłaniał się po latach obraz człowieka owładniętego obsesją i wierzącego w fakty, które sam wymyślał - jak choćby w rozmowy z generałem Kiszczakiem, który miał mu osobiście zlecić stworzenie nowej grupy operacyjnej, która odnajdzie ukryte w Lubiążu skarby. W 1986 r. miało dojść do kolejnej akcji - Siorek żalący się na brak wsparcia, pieniędzy, podstawowego transportu, zamierzał przyjechać do klasztoru tuż przed Bożym Narodzeniem, z żołnierzami, oficerami bezpieki oraz... różdżkarzami i radiestetami.
Do tej wyprawy nie doszło, bo pułkownik Błażejewski przestał nosić w sobie wątpliwości co do pełni władz umysłowych swojego podwładnego i podzielił się nimi ze swoimi szefami w centrali. Klamka zapadła 6 grudnia - tego dnia do drzwi mieszkania Stanisława Siorka zadzwonili jego koledzy z resortu. Ten, nie podejrzewając podstępu, wpuścił ich do środka i musiał być niepomiernie zdziwiony, kiedy goście... obezwładnili go, zapakowali sprawnie do auta i odwieźli do Lubiąża. Ale nie do klasztoru, gdzie skarby czekały na swoje odkrycie, ale do pobliskiego szpitala psychiatrycznego (swoją drogą jednego z tych szpitali, gdzie Niemcy przeprowadzili eugeniczną akcję T4).
W szpitalu zlokalizowanym w ogro-mnych XIX-wiecznych budynkach, wśród zieleni, Siorek pokazał, że ostatnie słowo może należeć do niego. Przekonał bowiem lekarzy psychiatrów, że funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa przywieźli go nie tyle z powodu jego problemów psychicznych, ile z powodów politycznych.
W 1983 r. na VII Światowym Kongresie Towarzystwa Psychiatrycznego w Wiedniu usunięto z niego lekarzy ze Związku Radzieckiego - za ich udział w walce z demokratyczną opozycją i umieszczanie zdrowych, nieakceptujących systemu ludzi w tzw. psychuszkach. Trudno się dziwić polskim psychiatrom, że trzy lata później zareagowali nerwowo po podrzuceniu im kukułczego jaja w osobie oficera SB. Czy ich dyskusje nad przypadkiem Stanisława Siorka trwały długo czy krótko, nie ma to większego znaczenia - skutek był tylko jeden: pacjenta zwolniono ze szpitalnego leczenia, a na Podwale, do siedziby wrocławskiej bezpieki, poszedł jasny komunikat - do Lubiąża go nikt nie przyjmie. Siorka urlopowano i przez pół roku jego szefowie nie bardzo wiedzieli, co z nim zrobić, aż w końcu w czerwcu 1987 r. skierowano byłego wiceszefa kontrwywiadu na komisję lekarską. Ta uznała, że - oficjalnie z powodu wylewu krwi do mózgu - Stanisław Siorek powinien przejść na rentę.
Skarbów ukrytych przez nazistów nie odnaleziono. Za to w 1992 r., po wyemitowaniu w telewizji reportażu o Michale Willmannie, do Lubiąża zawitali złodzieje i ukradli dwa obrazy mistrza. Nie udało im się ich wywieźć za granicę ani sprzedać w kraju, więc w ciągu roku zostały odnalezione - jeden podrzucono do komendy policji w Rawiczu, drugi trafił na targowisko w Gnieźnie. Sprawców jednak nie wykryto. Do kolejnego włamania i kradzieży doszło w święta wielkanocne - między 1 a 5 kwietnia 1994 r. Włamywacze przedostali się na dach kościoła, po którym przeszli w kierunku pomieszczeń klasztornych. Z dachu przedostali się na niszę okienną, znajdującą się około 10 m nad poziomem ziemi, po czym usunęli metalowe szprosy w oknach. Po wypchnięciu okien magazyny Muzeum Narodowego we Wrocławiu stały dla nich otworem. I wynieśli z nich, jak się później okazało, szesnaście dzieł śląskich artystów z XVIII i XIX w.
Złodzieje działali na zlecenie i to na zlecenie kupców z zagranicy - choć początkowo takiego scenariusza wrocławska policja nie chciała specjalnie rozpatrywać. Ostatecznie jednak przyjęto, że śledztwo musi mieć charakter międzynarodowy, a skradzione obrazy, jeśli gdzieś zostaną odnalezione, to na Zachodzie. Co ciekawe, kradzież oficjalnie, również w dolnośląskich mediach, bagatelizowano, sugerując, że łupem złodziei padły dzieła bez większej wartości, zniszczone, wymagające sporych nakładów i pracy konserwatorskiej.
Po kilku latach ciszy część obrazów „wypłynęła” w końcu na rynku niemieckim. Trzy zostały odkryte u handlarza dziełami sztuki - były już przygotowane do wystawienia na aukcję. Kolejne cztery trafiły do rąk prywatnych osób. W październiku 1998 r. część prasy ogłosiła - zbyt szybko, jak miało się okazać - że do Polski wróciła część skradzionej kolekcji obrazów z Lubiąża. Procedury prawne jednak ten powrót wydłużyły o ponad rok. I prawdę mówiąc, można by zaryzykować stwierdzenie, że Stanisław Siorek, zamiast szukać skarbów pod klasztorem, mógł dokładnie sprawdzić, co kryją magazyny muzealne w klasztorze. Znalazłby tam pewnie wiele cennych dzieł, ale nie mógłby chodzić w aurze wielkiego odkrywcy - a o to pewnie mu chodziło.
Po przejściu na rentę były wiceszef kontrwywiadu wrocławskiej bezpieki zaangażował się w pracę Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich we Wrocławiu. Przełom 1989 r. otwierał zaś zupełnie nowe możliwości - powołano do życia Polskie Towarzystwo Eksploracyjne, w którym Stanisław Siorek został sekretarzem. I to w latach 90. zaczęła się jego oszałamiająca, choć krótka kariera medialna - Siorek bowiem opowiadał dziennikarzom najbardziej fantastyczne opowieści o fabryce pocisków V-1 i V-2 w Lubiążu, tajnych windach, zasypanych wjazdach, podziemiach, gdzie na swoje odkrycie czeka nie tylko złoto Gründmanna, ale kto wie, może i Bursztynowa Komnata, którą ostatni raz widziano w Królewcu...
Te opowieści systematycznie pojawiały się na łamach dolnośląskich gazet. Znalazły też swoje miejsce w wielu książkach o tajemnicach Dolnego Śląska i nie brakowało autorów, którzy daliby sobie obciąć rękę, że Stanisław Siorek mówi prawdę, tylko Czesław Kiszczak z niewiadomych powodów przestał szukać skarbów. A gorączka złota, jaka zapanowała w Wałbrzychu po ogłoszeniu, że przy jednym z tuneli kolejowych ukryty jest pociąg ze złotem Wrocławia, jest najlepszym dowodem na to, że nawet jeśli skarbów tak naprawdę nie ma, to bardzo chcemy w nie wierzyć i jesteśmy gotowi zrobić wiele, by ich szukać, acz niekoniecznie znaleźć.