"Złoto Wrocławia" wymyślił pracownik kontrwywiadu. Ubek. Przeuroczy człowiek..."

Krzysztof Strauchmann
Odkrywamy drobne, domowe skarbczyki, które przygotowali zwykli ludzie, uciekając pod koniec wojny ze Śląska przed nadchodzącym frontem
Odkrywamy drobne, domowe skarbczyki, które przygotowali zwykli ludzie, uciekając pod koniec wojny ze Śląska przed nadchodzącym frontem Piotr Małecki/NTO
O trwających od lat fascynujących poszukiwaniach rozmawiamy z Joanną Lamparską, poszukiwaczką skarbów, autorką książek o tajemnicach Dolnego Śląska

- Wierzysz w ukryte skarby?

- Oczywiście, że wierzę. Spotykam je, wysłuchuję ich historii. Te "skarby" to najczęściej schowane dokumenty, pamiątki rodzinne, fotografie, porcelana. Odkrywamy drobne, domowe skarbczyki, które przygotowali zwykli ludzie, uciekając pod koniec wojny ze Śląska przed nadchodzącym frontem.

Jesienią ubiegłego roku na pograniczu Opolszczyzny i Dolnego Śląska znaleziono skrzynkę z pucharami. Okazało się, że przed wojną swój dom letniskowy miał tam niemiecki kierowca rajdowy, ulubieniec Hitlera. On swoje puchary za wyścigi złożył w skrytce, wierząc, że kiedyś po nie wróci. Na terenach należących przed 1939 rokiem do Polski szukamy archiwów partyzanckich. Jest też trzeci rodzaj skarbów - militaria, destrukty broni, rozbite czołgi, fragmenty pojazdów wojskowych.

Akurat te poszukiwania, to zajęcie dla prawdziwych mężczyzn. Kiedyś byłam z kolegami przy wciąganiu podwozia niemieckiego samobieżnego działa szturmowego STUG IV z rzeki Rgilewki. Bezcenny był widok, gdy ci silni faceci wyciągali z ziemi koło z ogumieniem w idealnym stanie. Wpatrywali się w to koło jak w siódmy cud świata. Jeden westchnął czule: To koło jest piękniejsze niż Doda Elektroda!

- Nikt nie szuka słynnego "Złota Wrocławia"?

- Dziś już wiemy, że nie było czegoś takiego jak "Złoto Wrocławia". Wymyślił je pracownik dawnego kontrwywiadu, ubek, major Stanisław Siorek. Przeuroczy, ciepły człowiek, oni zresztą potrafili zrobić dobre wrażenie. Przez kilka lat wodził nas wszystkich poszukiwaczy za nos. Wymyślił historię o złocie wrocławskich banków po to, żeby zdobywać inne informacje. Służby specjalne często opowiadały niestworzone historie, przypisując je innym, bo wiedziały, że w końcu odezwą się ci, co faktycznie coś wiedzą.

- Wiemy, że Niemcy pod koniec wojny organizowali skrytki, w których deponowali rabowane kolekcje i zbiory z własnych muzeów. Co z ukrytymi dziełami sztuki?

- Na podstawie dokumentów widzimy wyraźnie, że ciągle brakuje niektórych dzieł sztuki - głównie ze zbiorów prywatnych, które były ukrywane na Dolnym Śląsku przez Gunthera Grundmanna, niemieckiego konserwatora zabytków z Wrocławia. On na przykład jedną kolekcję wywiózł do pałacu w Rysiewicach koło Nysy. Część kolekcji zabrano później do klasztoru w Henrykowie, część do zamku w Kamieńcu Ząbkowickim, a resztę do opactwa w Kunowie. Z tej kolekcji do dziś nie odnaleziono wielu przedmiotów. Dzieje tego zbioru przypominają historię słynnej biblioteki "Berlinki", która została zdeponowana w zamku Książ. Skrzynie z książkami wjechały do zamku, ale tam kilka zaginęło.

Generał dwight D. Eisenhower wizytuje niemiecką kopalnię soli w Merkers-Kieselbach, gdzie hitlerowcy zdeponowali jeden z największych skarbów III Rzeszy. Amerykanie spakowali złoto i dzieła sztuki do prawie 12 tysięcy skrzyń...
(fot. Wikimedia Commons)

- Cennych depozytów w 1945 roku szukały oddziały Armii Czerwonej, potem UB i polska ludność napływowa. Może już nic nie zostało?

- Rosjanie przywieźli na Śląsk "brygady zdobyczy wojennych", których zadaniem było wynajdowanie i rekwirowanie na miejscu, w majątkach i pałacach, najcenniejszych dzieł sztuki. Przywieźli ze sobą do pomocy najlepszych fachowców, profesorów, historyków sztuki. Do wywózki dysponowali taborem kolejowym, którego zabrakło uciekającym Niemcom.

Oni zabrali bardzo wiele, ale trudno dziś stwierdzić, czy szukali także w tajnych skrytkach, czy ograniczyli się tylko do tego, co wisiało na ścianach czy leżało na wierzchu w opuszczonych pałacach. Nie wiemy, co tam się działo, bo żołnierze radzieccy nie dopuszczali do pałaców Polaków osiedlających się na tym terenie. Tak było np. w Kamieńcu Ząbkowickim, do którego trafiły zbiory z Rysiewic.

Rosjanie ogołocili ten gigantyczny pałac, a potem go podpalili i przez dwa tygodnie strzelali do wszystkich, którzy chcieli go gasić. Gdy wreszcie do środka weszli Polacy, to jeszcze coś zastali. Wywieźli np. marmury, które trafiły na budowę Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Kamienne poidła dla zwierząt pałacowych do dziś służą jako chrzcielnice w pewnym kościele w Katowicach.

W gazetach wydawanych w latach 1946-1947 jest cała masa relacji o znalezionych skarbach. Śląsk przechodził wtedy prawdziwą gorączkę złota. Trudno wręcz uwierzyć, że czyta się artykuły pisane 2-3 lata po wojnie. Dziś widzę ten sam szał w oczach poszukiwaczy, to samo kucie w piwnicach, rozwalanie murów, za którymi często nic już nie ma.

- Kiedy poniemieckimi skarbami zainteresował się Urząd Bezpieczeństwa?

- Po wojnie UB bardziej było zainteresowane tropieniem niemieckiego podziemia na tych terenach, ale ubocznie trafiali też na ukryte depozyty. Na Ziemi Lubuskiej jest pałac Brody, słynny, bo należący do hrabiego von Bruhla, ministra króla Augusta III Mocnego. Dla niego zrobiono w Miśni największy na świecie porcelanowy serwis stołowy: dwa tysiące elementów ozdobionych w motywy wodne - delfiny, łabędzie, syreny. To najsłynniejszy serwis stołowy na świecie ze względu na niezwykłe zdobienia i jego dzieje, ze względu na ludzi, którzy jedli z tego serwisu.

W 1945 roku polski wójt zszedł do podziemi tego pałacu i oniemiał na widok półek zastawionych wazami, talerzami z postaciami wodnego świata. Postanowił tego bronić przed szabrownikami, choć miał propozycje, żeby to po prostu sprzedał, zostawił. W końcu UB go aresztowało na dwa tygodnie pod byle pozorem. Kiedy wrócił, piwnica była pusta.

Rozmawiałam z ludźmi z tej miejscowości. Trafiłam na człowieka, który opowiadał, że jego tata znalazł wazę z łabędziami, a potem kolejną. Rozwalili je przejeżdżając traktorem. Nie zdawali sobie sprawy, że za każdym razem rozbili równowartość jednorodzinnego domu, bo taką wartość miał ten serwis.
Brak świadomości mieszkańców sprawił, że w podobny sposób przepadło mnóstwo rzeczy.

Kilka lat po wojnie powstało Przedsiębiorstwo Poszukiwań Terenowych, które m.in. zajęło się szukaniem skrytek i depozytów. W podziemiach pałacu w Piorunkowicach koło Prudnika znaleźli największy srebrny skarb na Opolszczyźnie - 130 srebrnych przedmiotów. I one następnie zaginęły gdzieś w Urzędzie Bezpieczeństwa.

Przykładów powtórnego zaginięcia skarbów jest dużo, nie tylko w Polsce. Polskie władze robiły cenne prezenty różnym komunistycznym dygnitarzom. Przekazywały im nasze dzieła sztuki. Obrazy, meble, szafy. Kiedy w 1948 roku we Wrocławiu odbywał się światowy kongres intelektualistów, z zamku Książ wywieziono ogromną zastawę stołową, która spokojnie przetrwała wojnę. Nigdy nie wróciła do Książa. Nie wiemy, gdzie jest.

- W latach 80. Służba Bezpieczeństwa rzeczywiście szukała poniemieckich skarbów dla generała Jaruzelskiego?

- Jakieś 8 lat temu miałam okazję rozmawiać z generałem Jaruzelskim na ten temat. Pojechaliśmy do niego z kolegą, który miał przeprowadzić wywiad o polityce. Zapytałam go wprost, czy szukał poniemieckich depozytów wojennych? Żachnął się: "Proszę pani, ja wtedy miałem na głowie ratowanie Ojczyzny. Nie spałem po nocach, a pani mnie pyta o takie bzdety".

Ja na to: Panie generale, to chyba nie są bzdety, skoro pana podpis figuruje na dokumentach związanych z poszukiwaniami. Odpowiedział mi krótko: "Gdybym wiedział, że pani będzie pytać o takie sprawy, wcale bym się z panią nie spotkał". Po prostu nie chciał mówić. Chciałam go jeszcze przycisnąć, a on popatrzył na mnie, jak taki dobry ojciec i powiedział: "Strasznie mi przykro, że nic nie pamiętam. Pani jest taka ładna, że chciałbym pani coś powiedzieć, ale nic nie pamiętam".

I to był koniec moich trzech minut z generałem Jaruzelskim. Teraz otwierają się inni oficjele z tamtych czasów. Od jednego z nich wiem, że kiedy generałowie przeprowadzali głośne dziś akcje poszukiwań w klasztorze cystersów w Lubiążu i w Karkonoszach w latach 80., w Lubiążu znaleziono nie tylko kolekcję monet, które potem nielegalnie zostały sprzedane na Zachód przez członków polskiego kontrwywiadu.

Teraz okazuje się, że znaleziono też jakieś inne przedmioty i biżuterię. Historia jest świeża i bardzo ciekawa, będę starała się ją zgłębić. Z pewnością też w tamtych czasach poszukiwania prowadzili różni konserwatorzy zabytków. Robili to po cichu, dysponując informacjami z dokumentów. Z tymi dokumentami przyjeżdżali do zabytkowych obiektów, kuli piwnice, ryli ściany. W oficjalnych archiwach urzędów konserwatorskich nie ma po tym obecnie żadnego śladu.

- Współcześnie instytucje państwowe nie są oficjalnie zainteresowane poszukiwaniami?

- Kilkanaście lat temu we Wrocławiu powstała komisja do spraw poszukiwań zaginionych dzieł sztuki, która obejmowała także teren województwa opolskiego. Funkcjonowała przy urzędzie wojewódzkim i podlegała pod wojewódzkiego konserwatora zabytków. Ta komisja zbierała informacje, relacje od świadków na tematy "skarbów". Współpraca nie była jednak łatwa, bo każdy informator musiał podać wszystkie dane o ukrytych przedmiotach, zdradzić, skąd wie, kto jest świadkiem, kiedy i jak przekazał te informacje.

Po drugie obowiązkiem prowadzącego oficjalne poszukiwania w jakimś obiekcie było zabezpieczenie miejsca poszukiwań, ale jednocześnie miał masę ograniczeń. Wielu wyjadaczy - poszukiwaczy - przekazało im nie sprawdzone informacje, żeby obserwować, jak to działa, a potem zrezygnowali ze współpracy. Komisja już nie istnieje, ale jej przewodniczący, pan Mirosław Figiel, bryluje dziś w telewizji, mówiąc, że zna największe tajemnice w Polsce, ale nie będzie o nich opowiadał, bo boi się, że dostanie po głowie.

- To ten człowiek, który opowiadał w mediach, że Bursztynowa Komnata już została wywieziona z Polski przez rosyjskie tajne służby i że kopia w Petersburgu to faktycznie oryginał?

- Tak, to on. Kilkanaście lat temu w muzeum w Nysie prezentowano na wystawie elementy nowej Bursztynowej Komnaty. Przyjechali rzemieślnicy, pokazywali, jak się graweruje bursztyn. Najciekawsze jest to, że muzeum było wtedy bardzo silnie chronione. Potem ktoś mówił mi, że wśród tych odtworzonych elementów bursztynowej komnaty były dwa drobne, ale autentyczne.

Amerykańscy dziennikarze napisali bardzo dobrą książkę o dziejach Bursztynowej Komnaty. W ich opinii Bursztynowa Komnata dla Rosji była elementem propagandowym, dlatego bardzo długo Rosjanie utrzymywali legendę, że ukryli ją Niemcy, podczas gdy faktycznie spłonęła w Królewcu.

- Pisząc książki o skarbach Śląska, współpracujesz ze środowiskiem poszukiwaczy. Jak zdobywacie informacje, gdzie warto szukać?

- Jestem rzecznikiem Narodowej Agencji Poszukiwawczej, stosunkowo młodej organizacji, która składa się z ekipy pracującej wcześniej przy realizacji programu "Było, nie minęło" Adama Sikorskiego. To grupa, która ma mnóstwo dobrych informacji. Robert Kmieć i Marek Lisowicz, filary NAP, mają namierzone wraki samolotów, czołgów. Pomagamy w poszukiwaniach Instytutu Pamięci Narodowej.

Ostatnio prowadziliśmy poszukiwania na terenie zamku Grodno. Przyjechał nawet pan konserwator, bardzo zaciekawiony, bo nigdy takiego sprzętu nie wiedział. Ale sukcesu zabrakło. Od dwóch lat w rejonie Nysy szukamy niemieckich dokumentów, wywiezionych z Krakowa. Nie mogę zdradzić gdzie, bo mamy umowę z niemieckimi informatorami, która nakłada na nas straszne kary za ujawnienie tych wiadomości.

Według naszych współpracowników pewien stary Niemiec na łożu śmierci przekazał swojemu synowi informację, że na pewnym polu, sto kroków od drzewa znajduje się zakopane archiwum. Staliśmy pod tym drzewem, ale nie doszliśmy do tego, na jakim obszarze szukać. Pole od 60 lat było orane, trudno precyzyjnie ustalić kierunek marszu. Zaprzęgliśmy do pomocy jasnowidzów.

Dwóch niezależnych od siebie wzięło mapę tego pola i wskazało dokładnie to samo miejsce. Koledzy sprawdzili, nic tam nie było. Dysponujemy coraz lepszym sprzętem, mamy georadary, magnetometry, termowizję. I mamy mnóstwo nieprawdopodobnie ciekawych i wiarygodnych relacji o różnych ukrytych dobrach. Tymczasem te dwie okoliczności od tylu lat nie mogą się jakoś skojarzyć i doprowadzić do naprawdę ciekawego odkrycia.

- Jesteś dopuszczona do wszystkich tajemnic poszukiwaczy? O wszystkim możesz pisać?

- Dużo wiem, dużo słucham, ale nie do wszystkich tajemnic jestem dopuszczona. Nauczyłam się już, że nie mogę mówić wszystkiego, nawet w zaufaniu, bo za kilka dni taka "tajemnica" obejdzie kilka osób i wróci do mnie. Czasem ta wiedza mnie uwiera, bo nie wszyscy poszukiwacze działają zgodnie z prawem.

Pamiętam jak z kolegą fotografem przygotowywaliśmy materiał o polskich poszukiwaczach do "National Geographic". Poszukiwacze zaprosili mnie do jednego z pałaców w pobliżu Nysy. Na miejscu okazało się, że właściciel obiektu wyjechał na wczasy, a jego stróż bez wiedzy i zgody właściciela wpuszcza poszukiwaczy skarbów i razem z nimi wielką wiertarką ryje dziury w ścianach.

- Co jest dla ciebie największą tajemnicą?

- Fascynującą zagadką jest, ile skarbów nadal potajemnie trzymają Rosjanie. Czy służby specjalne mają dokumentację na ten temat i tylko czekają na lepsze czasy, żeby ją wykorzystać i dotrzeć do jakichś skarbów? Osobiście chciałabym też rozwiązać tajemnicę zamku Grodno w Zagórzu Śląskim. Tam powinny być podziemne przejścia i ukryte dwie skrzynie. W Zagórzu zresztą po wojnie znaleziono słynnego "Stańczyka" Matejki, którego potem wywieziono do Związku Radzieckiego. Wrócił dopiero w 1958 roku.

- Nad tym teraz pracujesz?

- Podróżując po Rumunii, spotkałam austriacką dziennikarkę, która z ciekawości grzebie w śmietnikach. Ja też grzebię w śmietnikach, bo to prawdziwa kopalnia informacji. Ta dziennikarka w XIV dzielnicy Wiednia znalazła w śmietniku list pewnego Niemca, który opisuje, że wyjeżdżając z Krakowa w 1945 roku zabrał ze sobą swoją kolekcję obrazów, do której należało 6 dzieł pewnego romantycznego malarza, a także obraz, cytuję "mało znanego polskiego malarza Matejki".

Obraz przedstawia mężczyzn w kontuszach siedzących wokół stołu. Dostałam kopię tego listu. Autor pisze, że "przez przypadek" wyciął ten obraz z ramy i zdeponował go w Wiedniu, a teraz prosi o jego zwrot. Sam akurat przebywa w Wenezueli, bo "przez kolejny przypadek" był świadkiem wielkiego mordu polskich żołnierzy w Katyniu. Próbowałam kilka poważnych instytucji zainteresować tym Matejką. Bezskutecznie. Takich zagadek jest mnóstwo, a za każdą kryje się świetna przygoda.

Rozmawiał KRZYSZTOF STRAUCHMANN, Nowa Trybuna Opolska

Wideo
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia