Podchorążowie szukali poniemieckich skarbów z glejtem podpisanym in blanco

Tomasz Turczyn
W 1972 roku grupa młodych wojskowych penetrowała Góry Sowie w poszukiwaniu nazistowskich skarbów. Dotarliśmy do jednego z uczestników tej wyprawy

Riese... To kryptonim największego projektu hitlerowskiej III Rzeszy w Górach Sowich. Riese, czyli po polsku olbrzym.

W 1943 roku nasilają się alianckie bombardowania i Niemcy przenoszą znaczną część produkcji zbrojeniowej w góry, które uważają za bezpieczne. To część pasma Sudetów. Plany obejmowały utworzenie olbrzymich tuneli, sal podziemnych w kilku miejscach Gór Sowich - na obszarze kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. W górskich zboczach wiercono otwory, wysadzano je dynamitem. Powstawały sztolnie i inne pomieszczenia, które wzmacniano żelbetonem.

Wykorzystywano do prac jeńców wojskowych i tych z obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Hitler bardzo liczył na Riese, a jego sercem miał być zamek Książ. Współcześni badacze uważają, że to miała być jedna z zapasowych kwater Führera. Niektórzy oceniają, że miejsce nie zostało wybrane przypadkowo, gdyż w tym rejonie były złoża uranu (po wojnie wyeksploatował je ZSRR), które mogły posłużyć do wyprodukowania cudownej broni Hitlera - bomby atomowej. Jeszcze inni uważają, że "olbrzym" skrywa skarby. Mówi się, że nawet może tam być Bursztynowa Komnata. Emocje rozpala niedawne zgłoszenie o namierzeniu tajemniczego pociągu i drugie o nowych tunelach odkrytych w rejonie miejscowości Walim.

64-letni ppłk Wojska Polskiego w stanie spoczynku Janusz Maderski ze Sławna też dał się uwieść gorączce złota w Górach Sowich. Ale było to w 1972 roku. Wówczas miał 21 lat i dwa lata wcześniej trafił do Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Pancernych w Poznaniu. Tam wspólnie z kolegami postanowili wybrać się w Góry Sowie, aby poszukać hitlerowskich skarbów.

- Motorem wyprawy był Jerzy Cera, który obecnie jest autorem książek o kompleksie Riese - wspomina ppłk Janusz Maderski. - Działaliśmy pod egidą PTTK, którego Jurek był szefem w szkole oficerskiej. To on przekonał generalicję, że warto wybrać się w Góry Sowie. Jurek miał też kontakt z profesorem Wilczurem, członkiem Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich - wspomina ppłk Maderski.

- Mówiło się wówczas, że podczas wojny z obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, czyli z obecnej miejscowości Rogoźnica, wyszła znaczna grupa więźniów i wykorzystano ich do jakiejś pracy w Górach Sowich, z których już nie wrócili.
Janusz Maderski w 1972 roku miał stopień podchorążego. Tak samo jego koledzy. Na czas trwania wyprawy uczestnicy zwolnieni byli z udziału w zajęciach w szkole oficerskiej.

- Zgodę wydał ówczesny komendant szkoły generał Marian Kopera, ten sam, który w 1968 roku uczestniczył w inwazji na Czechosłowację - wyjaśnia Maderski. - Nasza grupa liczyła kilka osób i w górach spędziliśmy około miesiąca. Mieliśmy wyposażenie wojskowe. W tym sprzęt do nurkowania. Był z nami kierownik szkolenia podwodnego ze szkoły w Poznaniu.
Bazą wypadową była miejscowość Walim w powiecie wałbrzyskim, ta sama, która obecnie przeżywa gorączkę złota.

- Nie liczyliśmy na skarby, ale na miejscu udzieliły nam się emocje - wspomina ppłk Maderski. - Część miejsc, które badaliśmy, była zawalona. Pokonywaliśmy te zawały. Penetrowaliśmy różne sztolnie czy inne niedostępne miejsca. Niektóre były zalane i dlatego trzeba było nurkować.

Grupa miała pontony, którymi uczestnicy wyprawy poruszali się w zalanych częściach Riese. Miała też sprzęt górniczy. Wyposażenie, jak na czasy PRL, było najlepsze z możliwych.

Wiele ułatwiło upoważnienie in blanco wypisane przez generała Kopera. Było w nim napisane, że wszelkie instytucje czy osoby, które otrzymają to pismo, są proszone o udzielenie pomocy w poszukiwaniach.

- Dzięki temu w okolicach Walimia odwodniliśmy jedną z zalanych kopalni srebra. Z upoważnieniem wybraliśmy się do strażaków w Wałbrzychu i to oni pompami odwodnili kopalnię.

Ppłk Janusz Maderski wspomina, że pompy nie sięgnęły do końca kopalni, a więc jej część i tak była pod wodą. Tam jeden ze śmiałków nurkował.
Ppłk Janusz Maderski dodaje, że w trakcie zarówno pierwszej wyprawy w Góry Sowie, jak i drugiej, która odbyła się zaledwie w odstępie kilku miesięcy, słyszeli z różnych ust, że po zakończeniu walk na tym terenie zostali tzw. strażnicy, którzy mieli pilnować tajemnicy Riese.

- W miejscowości Ludwikowice znaleźliśmy wejście do podziemi, gdzie były lekko uchylone stalowe drzwi - wspomina wojskowy. - Były one całe zasypane, ale przedostaliśmy się do środka, odkopując to miejsce. Tu też przydały się wojskowe pontony, które wciągaliśmy do środka bez powietrza i wewnątrz je pompowaliśmy.

Czy uczestnicy wypraw nie bali się na przykład, że teren będzie zaminowany?

- Gdy ma się 21 lat, to nie myśli się o takich rzeczach - pada spokojna odpowiedź. - Tak jak mówiłem: nas to wszystko pochłonęło. Do tego stopnia, że podejrzewając, że w jednym z ośrodków kolonijnych może być skarb za ścianą, zburzyliśmy ją. Nic nie znaleźliśmy i musieliśmy wszystko uporządkować.
Młodym wojskowym nie brakowało energii przy organizowaniu obu wypraw. Każdy dodawał to, co mógł. Ojciec jednego z uczestników był dyrektorem zakładów mięsnych, a więc z prowiantem - konserwami - nie było kłopotów. Janusz Maderski z zakładu, gdzie pracował jego ojciec, otrzymał samochód z kierowcą do dyspozycji.

Bazą drugiej wyprawy też był Walim. Uczestnicy poszukiwań mieli w Wałbrzychu kolegów, którzy zajmowali się rozwikłaniem tajemnic Riese. Wymieniali się informacjami.

- Wówczas o "złotym pociągu" nawet się nie śniło - stwierdza ppłk Janusz Maderski. - Ale o ukrytych skarbach tak. Mieliśmy jedno zastrzeżenie wojska: nie wolno nam było przeszukiwać zamku Książ. Tłumaczono nam, że jego podziemia są zaminowane. Pamiętam, że na wyposażeniu mieliśmy też granaty dymne i korzystaliśmy z nich. Wrzucaliśmy je w różne miejsca i kolorowy dym zasysało do środka, ale nigdy nie wychodził na zewnątrz. Byliśmy w takich korytarzach, które były całe wybetonowane od spodu, miały instalację elektryczną. Inne wykuto w skale i do tego były wielopoziomowe. Spotykało się tam różne narzędzia. Na przykład stały drewniane drabiny, które pod wpływem dotyku się rozpadały. Były miękkie jak masło. Spotykało się torowiska, wagoniki, porzucone worki z cementem. Złota czy innych kosztowności nie znaleźliśmy. Odkryliśmy miejsca, gdzie było widać sztuczne nasadzenia drzew. Były ślady po siatkach maskujących nad drogami.
W Walimiu, w kościele zeszli do podziemi. Zgodę wydał ówczesny ksiądz proboszcz.

- Trumny w katakumbach były porozcinane - opisuje ppłk Janusz Maderski. - Było widać, że ktoś splądrował to miejsce. Naszą uwagę zwróciły zmumifikowane zwłoki. Skóra na twarzy jednej z kobiet była obciągnięta, ale twarz zachowała się idealnie. Było widać nawet rzęsy.
Ppłk Janusz Maderski mówi, że obecne doniesienia o odkryciu na Dolnym Śląsku traktuje jak rewelacje na temat potwora z Loch Ness.

- W "złoty pociąg" nie wierzę - akcentuje. - W 1972 roku wiedzieliśmy, że po II wojnie światowej Riese penetrowały Wojska Ochrony Pogranicza. Byliśmy drugą ekipą, która była na tym terenie. Rosjan nie liczę. Ciekawe jest to, że w trakcie poszukiwań w Ludwikowicach przychodził do nas staruszek ze skrzypcami i patrzył, co robimy. Próbował nam sprzedać ten instrument. Często przyglądał się naszym poczynaniom i dopiero później to nas zastanowiło. Być może to był jeden ze strażników tajemnic Riese?

Tomasz Turczyn

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia