Dowódca kompanii 2. Batalionu Strzelców w Tczewie, wracając 18 lipca 1935 r. przed północą z dworca kolejowego do domu, myślał zapewne już tylko o odpoczynku po męczącej podróży. Gdy przechodził pod kamienicą przy ul. Sobieskiego 12, zaczepił go, i zaatakował, pijany mężczyzna. Oficer otrzymał w twarz i w głowę kilka silnych ciosów metalową mandoliną. Do domu już nie wrócił. Zmarł na skutek złamania podstawy czaszki. Mordercą, jak szybko się okazało, był 24-letni Jan Wróbel, bezrobotny ślusarz.
„Po dokonaniu zbrodni ohydny morderca Wróbel, unosząc ze sobą obryzgane krwią narzędzie zbrodni, zbiegł i ukrył się w przydrożnym rowie przy ul. Sobieskiego, gdzie w pół godziny później odnaleziony został przez policję. Okutego w kajdany przewieziono zbrodniarza samochodem do więzienia śledczego”
- donosił tydzień później „Orędownik na Powiat Nowotomyski”.
Morderstwo szanowanego, 33-letniego oficera, odbiło się - jak widać - głośnym echem nie tylko w pomorskiej prasie. Porucznika Skowrońskiego pochowano cztery dni po morderstwie. Po dwóch miesiącach w sądzie grodzkim w Tczewie rozpoczął się proces Jana Wróbla.
- Sala podczas rozpraw wypełniona była po brzegi publicznością - podkreśla Wojtek Giełdon, koordynator Wirtualnego Muzeum Miasta Dawny Tczew, który szukał relacji o zbrodni z 1935 r. w międzywojennej prasie. - „Dziennik Bydgoski” pisał m. in., że Wróbel robił na wszystkich odpychające wrażenie. Wróbel zeznał, że w dniu popełnienia morderstwa wstał o godz. 4.00 rano, mało jadł, ale pił dużo wódki. Jak odnotowali dziennikarze, Wróbel pamiętał dokładnie, co robił i z kim był przez cały dzień, ale co dziwne, świetną pamięć utracił na kilka sekund przed zbrodnią, o której miał się dowiedzieć dopiero w areszcie policyjnym z ust sędziego. Swojej ofiary nie znał w ogóle.
Jeden ze świadków, 21-letni handlowiec Edmund Dziewiątkowski, znał Wróbla jako dobrego i utalentowanego muzyka. Feralnego dnia pili alkohol od godz. 18. W Restauracji Jerozolimskiej, przy ul. Gdańskiej, oskarżony o morderstwo miał wylać kufel piwa na bufetową, ale zanim na miejsce awantury przyjechała policja, Wróbel został zaprowadzony przez Dziewiątkowskiego do domu. Zdaniem świadka, oskarżony był pijany, mógł jednak chodzić o własnych siłach. Rozstali się między godz. 23.00 a 23.30. Kilka chwil po rozstaniu z Wróblem Dziewiątkowski usłyszał z ulicy krzyk innego świadka nazwiskiem Wollik, który wołał do niego: „Biją się! Krew się leje! On go zabije!”.
- Dziewiątkowski wybiegł na ulicę, gdzie znalazł na jezdni leżącego w kałuży krwi martwego żołnierza - dodaje Wojtek Giełdon. - Oskarżonego Wróbla świadek zauważył później, śpiącego na placu budowy kościoła św. Józefa. Wróbel był obryzgany krwią i pod głowę położył sobie... mandolinę.
Kolejny świadek, 23-letni fryzjer Jan Dziewiątkowski, zobaczył z okna swego mieszkania, jak oskarżony zaczepił przechodzącego porucznika, widział szarpaninę, usłyszał głuche uderzenia, potem upadek por. Skowrońskiego, do którego oskarżony Wróbel zawołał: „Teraz masz, dlaczego to zrobiłeś?”. Kolejni świadkowie zeznali, że oskarżony był podpity, ale symulował zupełnie pijanego. Do policjantów, którzy znaleźli go śpiącego 100 m od miejsca zbrodni, Wróbel odezwał się: „Wy psie krwie, co mnie budzicie, dajcie mi spać”. Podczas przewożenia do aresztu był agresywny, raz próbował nawet z niego uciec. Z kolei rodzina Wróbla - ojciec, brat i siostra - opisali go jako spokojnego człowieka uzdolnionego muzycznie i zamiłowanego rysownika, który często po wypiciu alkoholu tracił pamięć.
Biegli lekarze stwierdzili, że ofiara otrzymała trzy uderzenia mandoliną w twarz. Już pierwsze z nich, które spowodowało wewnętrzny krwotok domózgowy i wstrząs mózgu, było śmiertelne. Lekarze uznali też, że Wróbel podczas popełnienia przestępstwa był w tzw. drugim stanie pijaństwa, czyli miał od 30 do 40 proc. ograniczoną zdolność do rozpoznania swoich czynów. Już po trzech dniach procesu Jana Wróbla skazano na 6 lat więzienia
- relacjonuje koordynator Dawnego Tczewa.
Przemysław Zieliński