ZOMO-wców było na początku stanu wojennego więcej niż 10 tys. 13 grudnia generał Jaruzelski do "zdobywania" Warszawy łącznie z wojskiem zaangażował większe siły niż Niemcy do tłumienia powstania warszawskiego. Ale i te środki nie zawsze wystarczały. Potrzebni byli jeszcze ludzie wprost stworzeni do brutalnego bicia. Oto oni.
Plutony specjalne ZOMO
Tworzono je od końca lat 70. - początkowo zresztą do celów niekoniecznie związanych z łamaniem kręgosłupa społeczeństwu. ZOMO-wcy z plutonów specjalnych mieli służyć do akcji antyterrorystycznych i aresztowań wyjątkowo niebezpiecznych przestępców - tworzenie tych struktur wpisywało się zresztą w ogólnoświatowy trend zapoczątkowany zamachem w Monachium, który udowodnił, że siły bezpieczeństwa muszą mieć w zanadrzu wyspecjalizowane jednostki policyjne przygotowane do działań zdecydowanie wykraczających poza policyjne standardy.
Taka była teoria. Już przed stanem wojennym plutony specjalne ZOMO były wykorzystywane przede wszystkim do działań przeciwko opozycji. Grudzień 1981 r. był momentem, po którym mówienie o "zadaniach antyterrorystycznych" w odniesieniu do plutonów specjalnych ZOMO może wywołać tylko pusty śmiech. ZOMO-wcy z plutonów specjalnych byli starannie szkoleni. Program wzorowano na doświadczeniach wojskowych kompanii specjalnych, do plutonu specjalnego zdecydowanie nie było łatwo się dostać. "Specjalni" ZOMO-wcy odróżniali się od reszty nawet umundurowaniem. Nosili tzw. kaski skoczka - nadające im ówczesny, "antyterrorystyczny" sznyt.
Zamiast zwykłego moro mieli tzw. US, czyli wersję spadochroniarską umundurowania mającą wygodniejszy krój, uszytą z mocniejszego materiału, z większą liczbą kieszeni. Na wyposażeniu mieli między innymi pistolety maszynowe PM-63 RAK, karabinki AKMS (odpowiednik specnazowskiej krótkiej wersji AK-74), karabiny wyborowe SWD. Dostawali nawet broń produkcji zachodniej, na przykład noże szturmowe Glock-78, rewolwery Smith & Wesson. W użyciu były także kamizelki kuloodporne. W szkoleniu od początku skupiano się przede wszystkim na działaniach z zastosowaniem broni. Wbrew pozorom mało czasu poświęcano "zwykłym" działaniom z pałką i tarczą w ręku - według założeń był to element szkolenia unitarnego ZOMO, które "specjalsi" mieli już mieć dawno za sobą. Za sprawą tych założeń w praktyce resortowi szkoleniowcy tworzyli raczej maszynę do zabijania niż jednostkę o policyjnym charakterze.
Jedynym plutonem specjalnym realnie zajmującym się działaniami antyterrorystyczymi - zresztą "podpiętym" pod komisariat na Okęciu, a nie pod ZOMO - był ten na warszawskim lotnisku. Oprócz niego istniał jednak w Warszawie także pluton specjalny ZOMO - stacjonował na terenie Golędzinowa, w rejonie ul. Jagiellońskiej. To ludzie z tego plutonu tłumili strajk w Wyższej Szkole Pożarnictwa tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, odznaczając się wyjątkową brutalnością. Najgorszą sławą zapisali się jednak ludzie z plutonu specjalnego ZOMO, który stanął naprzeciw górników w kopalni Wujek. To oni 16 grudnia 1981 r. otworzyli ogień do strajkujących, zabijając dziewięciu z nich.
Drugi szereg
Tym mianem określano ubranych po cywilnemu ludzi z SB, milicji i ZOMO, którzy podczas tłumienia demonstracji kręcili się wokół milicyjnego szyku. Ten "pierwszy szereg" - niezależnie od rzeczywistego ustawienia (często wieloszeregowego) formacji - stanowili umundurowani i wyposażeni ZOMO-wcy. Kiedy zwarte oddziały przestawały sobie radzić albo też kiedy władza chciała okazać wyjątkową brutalność, "drugi szereg" zaczynał działać. I to bez najmniejszych skrupułów. Ci ludzie wywlekali demonstrantów z tłumu i wyjątkowo brutalnie bili. Czasem na oczach wszystkich, czasem w bramach czy zaułkach - wtedy skutki bywały bardzo poważne.
Taktyka "drugiego szeregu" była stosowana przez MSW już w 1968 r. - od tego czasu ewoluowała. Podczas zajść marcowych władza wykorzystywała szeroko tzw. aktyw robotniczy, czyli cywili wyposażonych w milicyjne pałki, trzonki od łopat, drzewce od narzędzi i rury. Część z nich rzeczywiście rekrutowano w fabrykach spośród najbardziej oddanych partii robotników. Większość stanowili jednak esbecy i przebrani milicjanci. Dodatkowo szykowano - wykorzystany tylko w niewielkim stopniu - odwód w postaci około tysiąca wyjątkowo wiernych oficerów wojska (oni także mieli działać po cywilnemu jako aktyw).
Rozkaz o tworzeniu tej grupy wydał ówczesny wiceminister obrony Wojciech Jaruzelski. W czasach, gdy Jaruzelski stał na czele WRON, a także później, do samego końca PRL, ta taktyka uległa już znacznemu rozwinięciu. Do "drugiego szeregu" kierowano też regularnych ZOMO-wców o sadystycznych skłonnościach lub wyjątkowych predyspozycjach fizycznych. W najsłynniejszym - za sprawą procesów w wolnej Polsce - "drugim szeregu" z Krakowa działali m.in. bokserzy i zapaśnicy. Grupę uzupełniano esbekami - dbano o to, by oprócz tych, którzy mieli szczególne upodobanie do bicia, w "drugim szeregu" znaleźli się także tacy funkcjonariusze, którzy będą potrafili namierzyć liderów w szeregach demonstrantów czy wyłapać osoby szczególnie zaangażowane w działalność opozycyjną.
Tłumienie manifestacji było przecież doskonałą okazją do tego, by ich dotkliwie pobić w zasadzie bez najmniejszych konsekwencji i kłopotliwego wpisywania przyczyn do protokołu. Proces ludzi z krakowskiego "drugiego szeregu" skończył się dopiero dwa lata temu. "Drugie szeregi" działały jednak we wszystkich większych miastach - największą brutalnością wyróżniały się te z Krakowa, Gdańska, Warszawy i Wrocławia. Ci z Krakowa potrafili podczas jednej tylko demonstracji pobić między innymi staruszkę i staruszka (niebiorących udziału w demonstracji), niepełnoletnią nastolatkę i kobietę w ciąży - nie mówimy tu o jakimś przypadkowym machnięciu pałką, tylko o regularnym katowaniu osób wywleczonych z tłumu. Za "drugim szeregiem" był jeszcze trzeci - najmniej liczny.
To byli już niemal wyłącznie esbecy, często z aparatami fotograficznymi i kamerami w rękach. Mieli za zadanie przede wszystkim rejestrować twarze, nazwiska, środowiska, grupy. Nagrania i zdjęcia wielokrotnie później przeglądano, katalogując osoby szczególnie aktywne podczas demonstracji czy pojawiające się na nich regularnie. Paradoksalnie to właśnie jedno z takich nagrań stało się głównym dowodem podczas procesu krakowskiego "drugiego szeregu" - to właśnie esbecki film z Nowej Huty dokumentował wyjątkową brutalność funkcjonariuszy przebranych za cywili. Nagranie nigdy nie przetrwałoby akcji niszczenia teczek w 1989 i 1990 r., gdyby nie fakt, że jakiś esbecki technik - omyłkowo lub, jak głosi legenda, celowo - oznaczył je jako "wypadek w Nowej Hucie".
SS Batalion Hempel
Takim to mianem warszawscy opozycjoniści ochrzcili mokotowską jednostkę ORMO kierowaną przez niejakiego dr. Wojciecha Hempela. Nawiązania do jednostki Dirlewangera złożonej z wyrokowców i degeneratów mordujących cywili podczas powstania warszawskiego - nieprzypadkowe. Oficjalnie był to "pluton szkolny" ORMO, w rzeczywistości zaś regularna bojówka złożona z bardzo młodych, ale silnych i mających skłonność do agresji ludzi.
Hempel zrekrutował członków swojej grupy spośród m.in. silnie zindoktrynowanych harcerzy starszych, nie brzydził się jednak także zwykłymi chuliganami. Średnia wieku wynosiła tam niewiele ponad 20 lat. Hempel uważał się za człowieka z szerokimi horyzontami - doktorat zrobił z historii, chętnie przechwalał się przed kolegami z resortu filozoficznymi lekturami i znajomością dzieł sztuki. Niewątpliwie miał jednak talent przede wszystkim do rozwijania najgorszych skłonności u młodych ludzi.
Członkowie jego "plutonu szkolnego" byli "szkoleni" na różne sposoby. Bojówkarze Hempela patrolowali na przykład ulice Warszawy, szukając okazji do wykazania się. A to stłukli metalowymi prętami chłopaka przyłapanego na kradzieży żarówki, a to skatowali pijanego, który wsiadł w Falenicy do kolejki bez biletu, a potem się awanturował. Hempel wysyłał ich też do kawiarni, w których można było spotkać ludzi opozycji - bojówkarze mieli ich podsłuchiwać niczym regularni esbecy.
Bojówkarze Hempela byli wykorzystywani także do prowokacji. W 1983 r. na oczach ludzi niszczyli samochody przyjeżdżających na msze za ojczyznę odprawiane przez ks. Jerzego Popiełuszkę - oczywiście po to, by wywołać burdę, która dałaby ZOMO pretekst do brutalnej interwencji. Dość niewinnie często wyglądający chłopcy od Hempela podżegali też demonstrantów do bicia milicjantów i atakowania obiektów rządowych czy milicyjnych - by w ten sposób rozpętać prawdziwe piekło.
Najlepiej mogli się jednak wykazać, gdy sami uczestniczyli w tłumieniu demonstracji. W ruch szły wtedy rury i stalowe pręty. Ludzie Hempela współdziałali z warszawskim "drugim szeregiem" - podobnie jak jego członkowie wywlekali ludzi z tłumu i katowali. Robili to prawie do ostatnich dni PRL.
"Czarne diabły"
Istnienie takiej jednostki nigdy nie zostało potwierdzone, nie zachowały się też żadne dokumenty jej dotyczące. Nie można wykluczyć, że to po prostu legenda. Po roku 1981 na - pomorskich zwłaszcza - poligonach wojskowych mieli niekiedy pojawiać się dziwni, umundurowani na czarno milicjanci. Mieli szkolić ich ludzie z wojskowych kompanii specjalnych - ćwiczenia tych milicjantów miały zaś nie odbiegać od najbardziej efektywnych szkoleń komandosów.
Wśród opozycjonistów krążyły pogłoski o "czarnych diabłach" - jednostce będącej tajnym odwodem MSW na wypadek naprawdę krytycznej sytuacji. "Czarne diabły" miały stacjonować w Słupsku, a według innej legendy - w Szczytnie. Rzecz jasna, to już miał być raczej szwadron śmierci niż pałkarska bojówka. Nigdy nie widziano ich jednak w realnej akcji. Niewykluczone więc, że cała legenda bierze się stąd, że podczas niektórych demonstracji widywano obsługę ciężkich pojazdów - ubraną w czarne kombinezony czołgistów - kręcącą się gdzieś na tyłach milicyjnych linii.
"Czerwone berety"
Z użyciem przeciw społeczeństwu najlepiej wyszkolonych oddziałów ówczesnego wojska generałowie WRON wiązali początkowo spore nadzieje. Świadczy o tym choćby fakt, że w fazie samego wprowadzania stanu wojennego to właśnie desantowcom powierzono najbardziej odpowiedzialne zadania - jak zajęcie głównego budynku TVP przy Woronicza i centrów łączności czy ochronę obiektów rządowych. Ich realizacja okazała się bez zarzutu z punktu widzenia władz - desantowcy błyskawicznie i sprawnie wykonali te rozkazy o jednoznacznie militarnym charakterze.
Gdy jednak później pojawiały się koncepcje skierowania "czerwonych beretów" po prostu na ulice, błyskawicznie musiano je zarzucić. Okazało się, że władza absolutnie nie może być pewna postaw elitarnych oddziałów wojska w wypadku, gdyby żołnierze mieli stanąć naprzeciw demonstrujących cywili. Co więcej - nie chodziło tylko o możliwy brak należytego zdecydowania, ale o realną możliwość buntu. Zarówno oficerowie, jak i prości żołnierze jednostek desantowych odnosili się do milicjantów i esbeków "wyniośle i pogardliwie" - jak notowano w oficjalnych raportach. A ich "świadomość polityczna" także pozostawiała wiele do życzenia z punktu widzenia ludzi MSW i partii - może dlatego, że i w czasach PRL do wojskowej elity trafiali poborowi nie tylko najsprawniejsi fizycznie, lecz także o wykraczającej ponad średnią inteligencji.
Witold Głowacki