Bursztynowa Komnata była w Gdyni?

Jan Kran (na zdjęciu z lat 50.)
Jan Kran (na zdjęciu z lat 50.) Adam Willma
W pamięci Jana Krana tamten wieczór tkwi do dziś. Do czego służył Niemcom tajemniczy tunel? Czy okruchy bursztynu mają związek ze skarbem?

Gdynię czasów wojny Jan Kran może opisywać z najdrobniejszymi szczegółami. Tu spędził dzieciństwo. - Urodziłem się w 1933 roku, w kolejarskiej rodzinie, w domu wybudowanym dla kolejarzy. To była tak zespolona grupa zawodowa, że można ją porównać chyba tylko z górnikami.

Nasze kolejowe bloki w Gdyni składały się na coś w rodzaju zamkniętej twierdzy, złożonej ze 128 mieszkań. W blokach mieliśmy ochronkę, przedszkole, sklepy. Ludzie byli bardzo zżyci ze sobą. My, dzieciaki, toczyliśmy regularne wojny z dziećmi pracowników ZUS-u. Obowiązywał ścisły podział terytorialny. Nasi rówieśnicy, zbierający węgiel z torów, nie ośmieliliby się zbliżyć do tunelu, który stanowił granicę. W naszej kolejarskiej strefie wpływów był też Skwer Kościuszki.
Skwer Kościuszki to reprezentacyjne miejsce w Gdyni. Właśnie na Skwerze dla rodziny Kranów rozpoczęła się wojna. I to jeszcze przed 1 września.

- Matka spotkała tam znajomą, która ostrzegła, że w najbliższym czasie wybuchnie wojna i Gdynia z całą pewnością będzie bombardowana - relacjonuje Jan Kran. - Prawdopodobnie informację taką otrzymała od męża, który służył w wojskach pancernych.

Specjalny pociąg wywiózł obie rodziny przez Warszawę aż do Włodzimierza, ale niebawem i stamtąd trzeba było uciekać. Kranowie wraz ze znajomą wrócili do Gdyni.

Jan Kran: - Pamiętam ten powrót do dziś. Z dworca PKP pojechaliśmy taksówką do domu tej pani. Aby zapłacić taksówkarzowi, kobieta wyciągnęła z obcasa srebrną monetę. Tyle że zamiast domu zastaliśmy kupę gruzu. Nasze mieszkanie ocalało, ale było całkowicie splądrowane.

Jeśli powiesz, co widziałeś

Do wojennej rzeczywistości, jak to dzieci, chłopcy z kolejowych bloków, przywykli szybko.

- Kolejarzy Niemcy darzyli respektem, bo byli im potrzebni - przypuszcza Kran. - Większość mieszkań w naszym bloku nadal zasiedlali Polacy, choć trzeba już było pilnować się, żeby nie mówić po polsku. Chłopaków z Hitler Jugend odseparowaliśmy, nie chcieliśmy ich u siebie. W Gdyni wyróżniali się jeńcy włoscy. Dziewczyny szalały za ich południową urodą. Dzieci krzyczały za nimi "Italiani - makaroni!", a Włosi opłacali im się cukierkami z paczek, które wówczas były na wagę złota.

- Czuło się już napięcie. To był czas, kiedy często przeprowadzano już alarmy bojowe, zwłaszcza z użyciem sztucznej mgły - przypomina sobie Kran. - Do wytwarzania oparów zatrudniano właśnie jeńców włoskich. Przebrani w maski gazowe, wypuszczali z butli substancję, która strasznie cuchnęła jakimś kwasem. Skuteczność tego była jednak znakomita - w krótkim czasie cała część miasta była pokryta mgłą. Substancja musiała być bardzo żrąca, bo po wylaniu płynu, ziemia wokół była wypalona.

Atmosferę dziecięcej zabawy ostatecznie ucięło Janowi wydarzenie z jesieni 1944 roku: - Chodziłem do szkoły przy Leśnej, byłem też ministrantem w "klasztorku". Jednego dnia miałem mszę na szóstą. Szedłem jak zwykle swoją drogą obrzeżami, ale w pewnym momencie zauważyłem ostre światła i rosyjskich jeńców krzątających się przy wlocie do jakiegoś tunelu. Po drodze minąłem policjantów, nie zauważyli mnie. Jeńcy zakrywali gałęziami tunel. Dopiero, gdy przeszedłem na schody za budynkiem policji policjant krzyknął "Halt!".

"Co widziałeś?"- zapytał. "Tylko światło". Przez dłuższy czas naradzali się, co ze mną zrobić. Na szczęście jeden okazał się katolikiem, więc moje tłumaczenie, że służę do mszy, zmiękczyło mu serce. Ale spojrzał mi prosto w oczy i ostrzegł: "Jeśli powiesz komuś, coś widział, zginie cała twoja rodzina".
Przybiegłem do kościoła, przebrałem się szybko. Łacina (bo msze były jeszcze odprawiane według starego obrządku) zupełnie mi nie szła, choć zawsze bez zarzutu powtarzałem wszystkie formułki.

Ksiądz podszedł do mnie po mszy i zapytał: "Co z tobą Janie? Mnie, jako księdzu możesz opowiedzieć". Wysłuchał i poradził: "Już nigdy nie chodź tą drogą i nikomu nie mów, co się zdarzyło".

- Ten tunel widziałem na własne oczy, ale nie mam pojęcia, co w nim było - przyznaje Jan Kran. - Sądząc po lokalizacji, być może miał być w założeniu skrótem, dzięki któremu chciano uzyskać krótszą drogę do portu. A może coś w nim ukryto?

Dopiero długo powojnie Kran zaczął wiązać swoje wspomnienie z innymi przekazami: - Zaciekawiły mnie informacje o Bursztynowej Komnacie, bo tuż po wojnie, niedaleko miejsca, gdzie widziałem wejście do tunelu, znaleźliśmy z kolegami kawałki bursztynu. Były drobne, jakby wykruszyły się z worka, ale zebrało się ich aż pół papierowej tytki z gazety. Akurat tam!

Pikanterii dodaje wspomnieniom Krana fakt, że dokładnie w czasie kopania tajemniczego tunelu, przy Skwerze Kościuszki cumowały dwa statki łączone ze sprawą Komnaty.

Pośrodku basenu stał "Wilhelm Gustloff". - Sprawiał wrażenie statku-widmo - przymyka oczy Jan Kran. - Nie widać było żadnej załogi. Na kominie miał charakterystyczny znak organizacji "Kraft durch Freude"(Siła przez Radość). Nieco dalej zacumowany był również wycieczkowiec "Cap Arcona".

- To była sławna jednostka - uśmiecha się Jan Kran. - Marynarze śpiewali piosenki, że "Cap Arcona to najpiękniejszy statek w porcie", a to dlatego, że umieszczono w nim ponoć dom schadzek.

W tym samym czasie przy Skwerze Kościuszki cumowało 5 łodzi podwodnych - cztery ustawione burta w burtę i jedna poprzecznie. Dokładnie w tym narożniku, gdzie dziś stoi dziś ORP Błyskawica.

- Na jednej z łodzi opalali się marynarze - zapamiętał Jan Kran. - My bawiliśmy się kopiąc pepegami w szlace. W pewnym momencie but wpadł mojemu bratu do wody. Zaczęliśmy krzyczeć, więc jeden z tych marynarzy, nie namyślając się skoczył do wody. Nurkował dłuższy czas, ale nie wyłowił trampka: - Za ciemno - powiedział. Gdy podpłynął z powrotem do łodzi, marynarze dostali już rozkaz powrotu do łodzi. Jego samego wrzucono brutalnie pod pokład - za złamanie regulaminu.

Kilka miesięcy później rozpoczęły się walki o Pomorze. Wiele rodzin wyjechało z Gdyni.

Kran: - I znowu zaczęło się plądrowanie mieszkań. Aby przerwać ten proceder, hitlerowcy wyłożyli w publicznym miejscu 5 trupów - 3 mężczyzn, kobietę i chłopaka. Nad nimi ustawili tabliczkę : "Kto plądruje, zostanie skazany na śmierć". To było jedno z ostatnich wspomnień Jana z Gdyni.

Wkrótce rodzina przeniosła się do krewnych w Chełmży, a jego samego wysłano do wuja z Wrocławia: - Choć w moim życiu nie brakowało ciekawych wydarzeń, to jednak sprawa tych tajemniczych tuneli w Gdyni cały czas nie daje mi spokoju.

Post scriptum

"Gustloff" w ostatni rejs wyruszył 30 stycznia 1945 roku. Na jego pokładzie znalazło się 173 członków załogi, 918 oficerów i marynarzy z dywizji szkolnej, 373 kobiety z pomocniczego korpusu Kriegsmarine (telefonistki, maszynistki, kreślarki, pielęgniarki), 162 rannych żołnierzy Wehrmachtu i 4424 uciekinierów. Łącznie - co najmniej 10 tys. osób.

30 stycznia o godzinie 21:16, na wysokości Łeby "Wilhelm Gustloff" został trafiony trzema torpedami, wystrzelonymi przez radziecki okręt podwodny S-13. Zginęło co najmniej 6600 osób. Była to największa katastrofa morska w historii.

"Cap Arcona", zbudowany w 1927 roku luksusowy liniowiec, w 1940 roku został przejęty przez Kriegsmarine. Pod koniec wojny rozpoczął przewożenie uchodźców z Prus Wschodnich na Zachód.

W 1945 roku na statek przeniesiono 6500 więźniów z obozu koncentracyjnego Neuengamme i 400, którzy przeżyli marsz śmierci z Fürstengrube (podobóz KL Auschwitz). Statek został trafiony 40 rakietami przez samoloty RAF. Katastrofę przeżyło zaledwie 350 osób.

Bursztynowej Komnaty nie odnaleziono do dziś, choć poszukiwano jej również we wraku "Gustloffa".

Adam Willma
GAZETA POMORSKA

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia