Zaprojektował m. in. cztery wysokościowce po 50 pięter w Centrum Rockefellera na Manhattanie, Metropolitan Opera House w Nowym Jorku, Lincoln Center w Nowym Jorku, kaplicę w West Point, gmachy w brytyjskiej Gujanie, sale recepcyjne w gmachu Organizacji Narodów Zjednoczonych, Pałac "Jasna Polana" Barbary Piaseckiej-Johnson i jej męża Stewarda Johnsona.
- Tato przyjechał bez żadnych protekcji do Ameryki i poradził sobie. Spełnił "American Dream" - wspomina Kyna Leski, córka architekta. - Na początku miał kierować przebudową Bostonu, ale na przeszkodzie stanął brak obywatelstwa amerykańskiego.
Mając na utrzymaniu żonę i małą córeczkę postanowił poszukać pracy telefonicznie. I kiedy dzwonił z budki uświadomił sobie, że znajduje się ona w budynku słynnej firmy architektonicznej "Harrison and Abramowitz". Długo się nie zastanawiał, tylko wjechał windą i udał się wprost do szefa.
Okazało się, że Harrison znał jego nazwisko i zatrudnił go od następnego poniedziałku z pensją 175 dolarów tygodniowo z prośbą, aby wykonał w wieżowcu projekt ścian osłonowych, z całkiem nowego materiału, aluminium.
Nie miał w głowie żadnej koncepcji, kiedy tego samego dnia wyszedł na lunch i obserwując pędzące samochody wpadł na pomysł, aby arkusze blachy, możliwie jak największych rozmiarów, wygniatać zgodnie z profilem ścian i okien gmachu, podobnie jak to się czyni podczas produkcji karoserii samochodowych.
Kiedy zaprezentował to rozwiązanie szefowi, ten od razu podniósł mu pensję do 2 tysięcy dolarów tygodniowo, dostał luksusowe biuro i własną sekretarkę. Takich olśnień miał więcej. Przy projektowaniu Centrum Rockeffelera biorąc pod uwagę to, że w Nowym Jorku kawałek gruntu kosztuje miliony dolarów, podcinał podstawy projektowanych 50 piętrowych wieżowców, a zwiększał powierzchnię reszty budynku, co przyniosło bardzo dobre efekty.
Z kolei, gdy zlecono mu zaprojektowanie gmachu Metropolitan Opery, łącznie z kurtyną i oświetleniem, nowatorskie rozwiązanie też podsunął mu szczęśliwy przypadek. Siedział nad kartką papieru, gdy nagle spadła na nią farba, którą miał malować tradycyjne koło żyrandolu.
Kilka plam srebrnej farby rozrzuconych niesymetrycznie dawało ciekawy efekt artystyczny. Zamiast żyrandoli zaprojektował więc "sztuczne ognie" z kryształu. Wykonała je słynna wiedeńska firma "Lobmeyera" i zachwycają do dziś. Później uhonorowano go w ten sposób, że został człowiekiem roku nowojorskiego "Time Magazine".
* * *
Grażyna Łęska-Baranowicz, której ojciec był bratem Tadeusza, zorganizowała w Kielcach uroczystości pogrzebowe. Utrzymywali z wujkiem bardzo serdeczne stosunki i razem z mężem Andrzejem gościli go w swoim kieleckim domu przez jakiś czas po powrocie z emigracji. Chętnie opowiadają jego wcześniejszą historię.
- Ojciec Tadeusza był właścicielem drukarni i wydawcą "Gazety Kieleckiej" - mówi Grażyna. - On już od dziecka przejawiał wielkie zdolności plastyczne, jego rysunki wzbudzały powszechny zachwyt. Mimo tego ojciec marzył dla niego o karierze lekarza. Chłopiec miał jednak całkiem inne pasje. Skończył gimnazjum imienia Świętego Stanisława Kostki z bardzo dobrym wynikiem, a jego dalszymi losami pokierowała zawierucha wojenna.
Z przedmaturalnego obozu rozpoczął tułaczkę. Najpierw trafił na Węgry, później przedostał się do Francji, był na froncie, trzy lata spędził za drutami stalagów koło Bremy, a potem z jednego z nich uciekł. Przez Francję, Hiszpanię i Portugalię dotarł do Anglii. Wojna już się kończyła, więc nie trafił na front, tylko na studia architektoniczne do Londynu.
Doskonale sobie z nimi poradził. Potem został zaangażowany przez lorda Holforda, przewodniczącego Stowarzyszenia Architektów do jego zespołu. Razem z pięcioma kolegami opracował plan rekonstrukcji miasta "Master Plan of Londyn". Pracował przy odbudowie stolicy, takich miejsc jak okolice katedry Westminister, Oxford Street, Piccadilly i brzegów Tamizy. Temu zadaniu poświęcił osiem lat swojego życia i wyemigrował do Ameryki.
Kyna Leski, profesor architektury w domu swojej kuzynki Grażyny Łęskiej-Baranowicz w Kielcach przed pogrzebem ojca
(fot. Aleksander Piekarski)
Na wybitne zdolności akustyczne Tadeusza Łęskiego zwraca uwagę Andrzej Baranowicz. - Był jednym z najlepszych akustyków świata - uważa. - W Metropolitan Opera stworzył takie nagłośnienie, że widz siedzący w ostatnim rzędzie słyszał każdy najmniejszy szmer papierka.
Na to, że Łęski zdecydował się po kilkudziesięciu latach życia na obczyźnie wrócić do kraju wpłynął przypadek. Multimilionerka Barbara Piasecka-Johnson poprosiła go o zrealizowanie pałacu o nazwie "Jasna Polana". Miał już wtedy własne biuro architektoniczne. Do tej inwestycji zaczął sprowadzać materiały z Polski i często tu bywać.
Zamówienia wykonywali kieleccy kamieniarze i kowale, krakowscy stolarze. A, że całe życie czuł się Polakiem, tęsknił za krajem i wówczas uświadomił sobie, że chciałby pomieszkać w Polsce. I za którymś razem został.
Tutaj też zaprezentował swój talent, zaprojektował dworki w Wilanowie i Konstancinie, ale do końca swoich dni czuł się nie wykorzystany w swoim rodzinnym kraju.
IWONA ROJEK, Echo Dnia