Generał rozkazał, czy "tylko" się zgodził?
Generał rozkazał, czy "tylko" się zgodził?
Wydając rozkaz zestrzelenia Bielańskiego czescy wojskowi powoływali się na to, że rozkaz zestrzelenia miał nadejść z polskiej strony, konkretnie od generała Jaruzelskiego.
W lipcu 2009 Biuro Edukacji Publicznej IPN ujawniło notatkę SB wskazującą na to, że Jaruzelski wydał zgodę (nie rozkaz, którego nie miał prawa wydać w tej sytuacji) na zestrzelenie samolotu. Według tej samej notatki Bielański miał być w PRL oskarżany o przestępstwa gospodarcze.
Dr Łukasz Kamiński, szef IPN, odnalazł oryginalny i bardzo wiarygodny dokument świadczący o tym, że to Jaruzelski, wówczas pełniący funkcję ministra obrony narodowej, kazał zabić Bielańskiego.
W tej sprawie w 2013 r. wszczęto śledztwo i wydano postanowienie o przedstawieniu generałowi zarzutu popełnienia zbrodni komunistycznej.
Dionizy Bielański, przystojny, koleżeński. Znany w Opolu. Znakomity instruktor, młodzież się do niego garnęła. Uczył młodych latania na szybowcach. Dlaczego zginął?
Pociski z pokładowego karabinu maszynowego dosięgły go nad słowacką miejscowością Kuty, zaledwie 8 kilometrów od granicy z Austrią. Podobno żelazną kurtynę chciał przebić "kosiakiem". Tak w gwarze lotniczej określa się lot koszący.
- Lecisz nisko, przy ziemi, jakbyś chciał skrzydłami kosić czubki drzew - tłumaczy 82-letni ppłk Zbigniew Hoffman, były szef Aeroklubu Opolskiego, a w 1975 roku przełożony Dionizego Bielańskiego. - Wszystko po to, żeby nie złapały cię radary.
Chociaż wtedy, 8 kilometrów od wolności, opolski pilot i tak mógł już nie przejmować się radarami. Od dobrych dwóch kwadransów siedziały mu na ogonie cztery myśliwce czechosłowackiej armii.
Hoffman pamięta Bielańskiego doskonale: - Przystojny. Koleżeński. Znany w Opolu. Znakomity instruktor, młodzież się do niego garnęła. Zero polityki. Cicho siedział, na ustrój nie narzekał, nic nie gadał o uciekaniu z kraju. Do Austrii wystartował prosto z łąki pod Krakowem. Robił tam opryski dla Agro. Zakład Usług Agrolotniczych. To było świetnie płatne zajęcie. Każdy chciał latać dla Agro, a już załapać się na opryski w Afryce, to było największe marzenie. Rok pracy i duży fiat w garażu stoi.
Co może poczciwy dwupłatowiec wobec dwóch MiG-ów 21 i dwóch L-29, zwanych "delfinami"? Tyle co kulawy kundel w starciu z czterema wypasionymi pitbullami. Ale uciekał im dzielnie.
Zbigniew Hoffman: - Nie pamiętam, skąd mam tę informację, ale podobno Dyzio, bo tak na niego mówiliśmy, pokazywał czechosłowackim pilotom z tych myśliwców jakąś dziecięcą zabawkę. Oni wykonywali ostrzegawcze manewry, a on im małpkę czy misia. Albo lalkę?
- Może chciał im w ten sposób zasygnalizować, że ma dzieci na pokładzie i żeby nie strzelali? - domyślam się głośno.
- Ciekawa interpretacja - kiwa głową Zbigniew Hoffman. - A może po prostu chciał ich w trąbę zrobić i zyskać na czasie?
Nie udało mu się. Dokładnie o 15.56 Vlastimil Navratil, pilot L-29, nacisnął spust karabinu. To było 16 lipca 1975 roku. Dionizy Bielański osierocił dwie córki.
Czechosłowacka armia nie miała prawa zestrzelić polskiego samolotu cywilnego. Był z tego samego obozu ideologicznego. Co innego, gdyby rolnicza maszyna do oprysków przyleciała znad wrażych terytoriów Europy kapitalistycznej. To dlatego Vlastimil Navratil - jak zeznał przed słowackim IPN - aż trzy razy upewniał się przez radio, czy rozkaz jest ważny.
Po wylądowaniu na lotnisku wojskowym w Brnie Navratil od razu pobiegł do dowódcy: - Dlaczego otrzymałem rozkaz niezgodny z przepisami? - Zapomnij o tym! Naciskał na to sam Jaruzelski. Mieliśmy gorącą linię z Warszawą. To Polacy chcieli zestrzelić swojego.
- Bardzo to przeżyłem i odszedłem z tego powodu z wojska, co wtedy nie było łatwe - powiedział Navratil czeskiej gazecie "Mlada Fronta Dnes", która na początku kwietnia tego roku przypomniała sprawę. I nie chciał powiedzieć już nic więcej.
Udało mi się odnaleźć żonę Dionizego Bielańskiego. Nosi już inne nazwisko, po drugim mężu, i prosi o zachowanie anonimowości. Mówi, że tamtego 16 lipca 1975 roku ktoś powiedział jej, że właśnie usłyszał w Wolnej Europie, iż nad Czechosłowacją strącono samolot, którym grupa polskich oficerów uciekała na Zachód.
- Wtedy jeszcze nie skojarzyłam tych faktów, ale już mnie coś niepokojąco ukłuło - wspomina.
Siedzimy w jej zadbanym mieszkaniu obwieszonym obrazami. W kuchni przypala się kapusta. Kobieta drżącymi rękoma przewraca rodziny album. Czarno-białe ujęcia sprzed lat: motor SHL, jugosłowiańska miniaturowa zastava wzorowana na fiacie, ciemne garnitury, krawaty "śledzie", fryzury a la Brigitte Bardot i Roger Moore.
Prawie na każdym zdjęciu przystojny kruczoczarny mężczyzna w skórzanej kurtce pilotce, nieodmiennie z radosnym uśmiechem na ustach. To Dionizy Bielański.
Gdy "Mlada Fronta Dnes" opisała niedawno incydent sprzed lat, polska prasa rzuciła się do Jaruzelskiego.
Z oświadczenia generała podanego do PAP: "Oświadczam - faktu owego zestrzelenia ja, a także inne osoby z ówczesnego kierownictwa MON oraz Sztabu Generalnego - nie pamiętają. A w ogóle jak można odnosić do MON rzekomo polską decyzję o zestrzeleniu owego samolotu? Ani pilot nie był osobą wojskową, ani samolot AN-2 nie należał do lotnictwa sił zbrojnych".
Czy Dionizy Bielański miał wtedy kogoś na pokładzie? Wyjaśni to wspólne śledztwo IPN i jego słowackiego odpowiednika. Sprawa wyszła dopiero w 2000 roku, kiedy słowacki Urząd Dokumentacji i Badania Przestępstw Komunizmu doszedł do wniosku, że zestrzelenie polskiego samolotu było bezprawne. Śledztwo utrudnia fakt, że zmarł generał Josef Marusak, który wydał pilotowi bezpośredni rozkaz strzelania.
Zarówno strona polska, jak i czechosłowacka przedstawiły potem cały incydent jako nieszczęśliwy wypadek.
Były szef Aeroklubu Opolskiego pamięta takie zdarzenie: - Pewnego dnia zadzwoniły do mnie służby operacyjne, żebym pilnie sprawdził, gdzie jest rodzina Dyzia. Ja wiedziałem, że on jest wtedy na opylaniu lasów pod Krakowem i trochę mnie ta prośba zdumiała. No ale rozkaz jest rozkaz. Zatelefonowałem do jego mieszkania i tam ktoś odebrał i powiedział, że żona z córkami jest w Jeleniej Górze. Sprawdziłem to też telefonicznie. I tak zameldowałem służbom operacyjnym.
Gdy potem Zbigniew Hoffman dowiedział się, co zaszło nad Słowacją, pomyślał, że władza, zanim podjęła decyzję o zestrzeleniu Bielańskiego, sprawdzała, czy na pokładzie AN-2 jest jego rodzina. Gdy się upewniła, że pilot leci sam - władza kazała zabić.
- Długo nie wiedziałam, co się stało - wspomina żona opolskiego pilota.
- Myślałam, że mąż jest w delegacji, aż tu nagle odbieram dziwny telefon: kiedy pogrzeb. Gdzieś tak po dwudziestym lipca dostaję telefon z Wrocławia z Agro, że mąż miał wypadek. Śmiertelny. Gdzie? W Czechosłowacji. A co on tam robił?
Milczenie. Potem przywieźli trumnę. Metalową. Pod eskortą. Ci ludzie mieli mundury, ale nie pamiętam, jakie, na pewno nie milicyjne. Dano mi dokumenty po czesku, że mąż to mąż i że miał wypadek. Trumny otworzyć nie pozwolono.
Dostałam jedynie jego torbę, z którą niby leciał. Taka torba-listonoszka. Lekko nadpalona, a w środku dwie jego koszule, szczotka do włosów oraz jakieś obce klucze.
Pogrzeb odbył się na cmentarzu w Opolu Półwsi. Ukradkowy, bez pompy przynależnej asom przestworzy. Grób jest skromny: bez śmigieł i tym podobnych lotniczych symboli.
- Do dziś nie wiem, czy tam naprawdę leży mój mąż. Czy w ogóle w tej trumnie ktoś leży. Chciałabym przeprowadzić ekshumację, ale to może spowodować tylko decyzja prokuratora, a nie artykuły prasowe.
Zdjęcie rozbitej maszyny prawdopodobnie zostało zainscenizowane przez służby specjalne. Wrak przewieziono w inne miejsce.
Żona Dionizego Bielańskiego tak tłumaczy chęć zachowania anonimowości: - Ja przez całe tamte lata się bałam. Potwornie bałam. Miałam 30 lat i dwie córki na wychowaniu, które chciałam chronić przed złem. Wokół mnie zapanowała zmowa milczenia. Ludzie wiedzieli, co się stało, i niektórzy bali się nawet ze mną rozmawiać na ten temat.
Woda w usta. Ale przede wszystkim wrogość ze strony urzędów. Przez lata odbierałam dziwne telefony: a to ktoś mówił, że Dyzio miał oprócz nas inną rodzinę, a to groził, że coś się stanie mnie albo córkom, jak nie przestanę koło sprawy chodzić. Pamiętam, że ostatni telefon był jeszcze w 1984 roku!
To, że przetrwałam, zawdzięczam dużej grupie przyjaciół swoich i męża. Oni zawsze stali przy nas. Także całkiem obcy opolanie okazywali mi sympatię i pomoc.
Owo "chodzenie wokół sprawy" to była najnormalniejsza chęć uzyskania odszkodowania za męża. Żona pilota procesowała się z firmą od usług agrolotniczych. Firma była państwowa, jak wszystko wtedy. Sądy też były państwowe, a raczej partyjne. Dlatego orzekły, i to w najwyższej instancji, że za życie Dionizego Bielańskiego jego żonie nic się nie należy. Dla tych, którzy chcieli uciekać z socjalistycznego raju - na dodatek tak brawurowo - socjalistyczny raj litości nie miał.
- Tylko czy Dyzio naprawdę chciał uciekać? - powątpiewa żona. - Słowem nigdy nie wspomniał o tym, żebyśmy może wyjechali na Zachód. On się tu realizował, razem lataliśmy, szkolił młodzież, pisał opowiadania do "Skrzydlatej Polski". Był patriotą, mimo nacisków nie dał się wciągnąć do partii, gdyby żył, prędzej skoczyłby przez ten płot niż Wałęsa. Tak więc ja naprawdę nie wiem, co wtedy zaszło, i bardzo bym chciała to wyjaśnić. Może go porwano, zmuszono...
Aby pojąć zawiesistą ponurą atmosferę, w której przyszło wtedy żyć kobiecie, trzeba uświadomić sobie kilka spraw: po pierwsze - było to zaledwie 4,5 roku po krwawym stłumieniu Grudnia '70. Po drugie - gierkowszczyzna przeżywała swój propagandowy rozkwit i każdy, kto gestem, mową lub uczynkiem podważał sens ówczesnego porządku, narażał się co najmniej na utratę pracy, choć i nerki mógł mieć odbite.
Po trzecie w końcu - odwaga społeczna miała dopiero przebudzić się niebawem - za rok w Radomiu i Ursusie oraz za 5 lat na Wybrzeżu. I jeszcze mały szczegół: rodzina Bielańskich mieszkała na osiedlu pełnym zawodowych wojskowych.
Żona Dionizego Bielańskiego mówi, że boi się trochę jeszcze dziś.
- Bo gdy widzę, jak się te wszystkie rozliczeniowe sprawy ciągną i nie mogą skończyć, to dochodzę do wniosku, że komuś na tym bardzo zależy. I że ten ktoś musi być bardzo wpływowy.
Mimo że i tak media były wtedy w kagańcu (o incydencie nie ukazała się żadna notka prasowa), strona czechosłowacka starała się ukryć prawdziwą przyczynę upadku samolotu. Na jednym ze zdjęć będącym w posiadaniu słowackiego IPN i dokumentującym tragedię opolskiego pilota widnieje wrak samolotu leżący w łanach zboża.
Fachowcy od katastrof mają uzasadnione podejrzenie, że zdjęcie jest inscenizacją. Bo według raportów samolot Bielańskiego spłonął doszczętnie, a tu zboże wokół wraku na fotografii nie jest nawet osmalone. Dodatkowo na innym zdjęciu widać obok wraku ślady ogromnych opon. Jakby jakiś wielki pojazd przywiózł na pole szczątki samolotu.
W ucieczkę ojca z Polski nie bardzo wierzy też młodsza córka Dionizego Bielańskiego.
- Nie wierzę, że miałby jakiś powód, by uciekać. Byliśmy fajną rodziną, a rodzice byli świetnym związkiem. Zbyt dużo go tu też trzymało. Mam całą teczkę wycinków o tacie, on prowadził tu rajdy pilotów i dziennikarzy, był znanym instruktorem. Mimo że miałam pięć lat, gdy zginął, pamiętam go.
Ona także, podobnie jak jej matka, prosi o zachowanie anonimowości.
- Skoro przez tyle lat wokół nas była cisza, to niech nadal będzie. Nie chcę robić wokół nas niepotrzebnej sensacji. Wciąż toczy się śledztwo IPN i obowiązuje mnie jakiś rodzaj poufności. Przede wszystkim zależy nam na wyjaśnieniu prawdy o zdarzeniu.
Na trop tej prawdy córka Dionizego Bielańskiego wpadła kilka lat temu i całkiem przypadkiem. Opowiada:
- Matka długo opowiadała nam, że to był wypadek. Rozumiem ją: młoda, samotna, zrozpaczona kobieta, która chciała nas chronić. Gdzieś tak po 2000 roku przeczytałam w jakiejś gazecie wspomnieniowy tekst o Aeroklubie Opolskim, a tam wzmiankę o tacie - że zginął w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach. Jak to w niewyjaśnionych?
Przecież to był wypadek... Potem trafiłam gdzieś na wzmiankę, że czeski IPN opublikował listę Polaków, którzy za komunizmu zginęli na terytorium Czechosłowacji i że jest wśród nich jeden cywilny pilot. Ale tam wtedy nie podano nazwiska. To obudziło moją ciekawość.
Zaczęłam szperać w sieci i natknęłam się na stronach IPN na nazwisko ojca. Natychmiast przekazałam tę informację rodzinie. Potem w redakcji Wolnej Europy w Warszawie próbowałam szukać tego archiwalnego nagrania z 1975 roku mówiącego o grupie oficerów uciekających samolotem do Austrii.
A potem, w 2005, córka nieoczekiwanie wygrzebała w necie referat po czesku o zestrzeleniu ojca. Napisał go na historyczną konferencję Tomas Bursik. Z imieniem i nazwiskiem Dionizego Bielańskiego.
- To był szok - wspomina córka. - Szok, jak łatwo, siedząc przy ekranie i klikając myszą, odkryć po latach prawdę o swoim ojcu. Złożyłam wtedy wniosek do warszawskiego IPN o udostępnienie teczki sprawy oraz o wszczęcie śledztwa, które trwa i którego dotychczasowych ustaleń, proszę mi wybaczyć, nie mogę ujawnić.
Póki co, pokazuje swoją teczkę o ojcu, pełną prasowych wycinków sprzed lat. Pochwalnych, entuzjastycznych, fachowych.
- Chciałabym przywrócić go pamięci opolan. Oddać mu jego dobre imię po latach dziwnego milczenia - mówi.
Wieloletnim partnerem Dionizego Bielańskiego w rajdach dziennikarzy i pilotów był nieżyjący red. Bogumił Olszewski, ojciec pracującego dziś w nto Mirosława Olszewskiego.
- Pamiętam, jak w domu przy zupie coś się mówiło o zestrzeleniu kolegi ojca. To było wtedy tak niezwykłe, jakby dziś napisać, że kogoś zestrzelili kosmici.
ZBIGNIEW GÓRNIAK, Nowa Trybuna Opolska
Dlaczego uciekał? Ciąg dalszy reportażu Zbigniewa Górniaka
Teczka o kryptonimie "Ikar" została założona 30 marca 1971 roku przez A. Brzozowskiego, sierżanta magistra inżyniera (tak jest w podpisie). Był to "wniosek o opracowanie kandydata na tajnego współpracownika". W uzasadnieniu sierżant magister inżynier napisał: "Kandydat jest etatowym pracownikiem Aeroklubu Opolskiego i z racji zajmowanego stanowiska ma możność uzyskiwania informacji o nastrojach panujących wśród pilotów".
W rubryce "sposób opracowania" sierżant magister inżynier zaleca "sprawdzenie możliwości wykorzystania materiałów kompromitujących posiadanych na w/wym".
Jednak już dwa tygodnie po założeniu teczki opolska SB dowiaduje się, że chyba trochę źle trafiła z tym kandydatem na TW. Bezpieka z Żywca, gdzie Bielański był wcześniej instruktorem w szkole szybowcowej "Żar", przesyła do Opola charakterystykę, z której wynika, iż z punktu widzenia władzy ludowej jest pan Dionizy elementem krnąbrnym i podejrzanym.
"Gdy zapytano go, dlaczego nie należy do partii oraz unika pracy społecznej, oświadczył, że na te sprawy ma swój osobisty pogląd i z tego nie będzie się tłumaczył. Z zachowania i postawy wymienionego należy stwierdzić, że jego stosunek do naszej rzeczywistości był negatywny".
To, co dziś wydaje się oczywistością, wtedy było niemałą odwagą. Trzeba było mieć naprawdę dużo ikry, aby będąc pracownikiem zmilitaryzowanej dziedziny, jaką było wtedy nawet lotnictwo szybowcowe, odpowiedzieć w ten właśnie sposób. Dla młodego czytelnika (o ile dociągnął do tego miejsca): to tak, jakby dziś, będąc szarym obywatelem Kuby, powiedzieć aktywistom Fidela Castro, żeby się pocałowali w dupę.
To za ten negatywny stosunek do rzeczywistości przeniesiono Bielańskiego z Żywca do Opola.
O tym, że z Bielańskim nie da się po dobroci, władza przekonuje się wkrótce. Oto, jak w tajnym piśmie do szefa Wydziału IV Zarządu WSW Wojsk Obrony Powietrznej Kraju opisano pewien incydent w Aeroklubie Opolskim:
"Na jednym z takich szkoleń prowadzonych przez aktywistę partyjnego Bielański oficjalnie wystąpił z prowokacyjnymi pytaniami i podważał wywody prelegenta. Podkreślić należy, że na owym szkoleniu omawiane były zagadnienia związane z walką o utrwalenie władzy ludowej w PRL i sytuacją polityczną w Chinach. Jednomyślną decyzją obecnych na szkoleniu członków Aeroklubu wyproszono Bielańskiego ze szkolenia, a następnie zmuszono do przeproszenia prelegenta".
O tym wydarzeniu SB dowiedziała się od swojego TW "Bogumiła", człowieka pracującego w aeroklubie, który tak to podsumował w swoim raporcie:
"... wszyscy byliśmy zawstydzeni, proszę mnie wierzyć, słowami Bielańskiego. W efekcie ob. Bielański przeprosił prelegenta i postawił z drwiną pół litra wódki pracownikom, co miało miejsce w kilka dni po prelekcji w wyniku nacisku pracowników".
"Bogumił" był najbardziej jadowitym agentem z otoczenia Bielańskiego. W swych raportach nie ukrywa zawiści i kompleksów wobec zdolniejszego kolegi. Donosi o wszystkim: o tym, że podczas zawodów Bielański zabrał na pokład szybowca aparat fotograficzny (rzecz w komunie surowo zabroniona); o tym, że Bielański przechowuje rakietnicę w szafce na ubrania (powinna być w sejfie, jak broń); o tym, że Bielański zakłada sąsiadom anteny telewizyjne, za co bierze drobne pieniądze; o tym, że Bielański zwyzywał go od partyjniaków. "Bogumił" gorliwie dopomina się u SB o wskazówki.
Gdy Bielański z kandydata na TW stał się wrogiem PRL, służby rezygnują z próby zwerbowania go. Po wypadkach w 1975 roku to zaniechanie zostanie w specjalnej analizie wytknięte jako błąd SB. Ale póki co bezpieka otwiera w sprawie Bielańskiego cały arsenał swych ponurych środków.
Przez cztery lata podsłuchiwany jest telefon w mieszkaniu Bielańskich, esbecy czytają ich rodzinną korespondencję, wiedzą o każdym kupionym przez pilota dolarze. Wokół Dionizego kręci się ośmiu informatorów, z czego trzech to tajni współpracownicy, a pięciu to "kontakty operacyjne". Ich raporty to swoista ilustracja atmosfery panującej w policyjnym państwie, wścibstwa władzy, jej lęków, a także zniewolenia, jakiemu ulegało wtedy wielu.
Bielański traci pracę i mimo wybitnych kwalifikacji nie może jej długo dostać. Blokuje mu się wyjazd nawet do Jugosławii.
- Dla mnie lektura tej teczki była porażająca - mówi córka Dionizego Bielańskiego, która razem z mężem stara się od kilku lat o wyjaśnienie tajemnicy śmierci ojca. - Po raz pierwszy nasza rodzina dowiedziała się, że byliśmy na widelcu bezpieki na długo przed zestrzeleniem ojca. Bo że mamę inwigilowano potem, to nie ulega wątpliwości. Mnie najbardziej uderza to, jak wiele energii służby wkładały w to, żeby zaszkodzić tacie. I jak głęboko weszły potajemnie w nasze życie. Podsłuchem, czytaniem listów, kolegami ojca, którzy okazywali się tajniakami.
To właśnie ze względu na ogrom prywatności, jaką zawiera teczka "Ikar", córka pilota postanowiła zastrzec w IPN niektóre jej fragmenty.
- Tu nie chodzi o ukrywanie czegokolwiek, ale o chronienie intymności naszej rodziny. A zresztą, każdy, kto przeczyta teczkę, przekona się o niezłomności ojca. I o tym, że życie w PRL stawało się dla niego coraz bardziej nieznośne - mówi córka.
Życie w PRL tym bardziej stawało się nieznośne, że za swą antypartyjną postawę Bielański traci pracę w opolskim aeroklubie. Wywalono go latem 1972 roku pod tak banalnym pretekstem, że nawet dziś, gdy pracę stracić o wiele łatwiej, mało kto szyłby intrygę tak grubymi nićmi. Chodziło o to, że złożył podanie o urlop i poszedł nań, nie czekając na decyzję szefa. Aby go z urlopu zawrócić, wystarczyło zadzwonić do domu. Zamiast tego - wywalono go z roboty.
Pilot szuka jej w PLL LOT, w Gdańsku, we Wrocławiu, w warszawskiej firmie wysyłającej pilotów do pracy przy opryskach w Afryce, na powrót w Opolu. Kopie jego podań o pracę nieodmiennie lądują na biurkach opolskich esbeków, a w ślad za nimi idzie do potencjalnych pracodawców tajna instrukcja: temu panu etatu nie dawać.
Zdesperowany Bielański o tych zaleceniach nie wie, ale się ich domyśla. Świadczą o tym zarejestrowane z telefonicznych podsłuchów rozmowy z opolskimi sekretarzami komitetów partii - wojewódzkiego i miejskiego. Można sobie wyobrazić to zakłopotanie towarzyszy, gdy słyszeli w słuchawce takie oto gniewne słowa: "Ja sobie sam pracę załatwię. Wy mnie nie pomagajcie, tylko wy mnie nie przeszkadzajcie. Dajcie mi opinię taką, jak mi się należy, jakim ja jestem człowiekiem i niech prawdą będzie to, co Gierek mówi, wasz sekretarz, że w Polsce jest miejsce dla partyjnych i bezpartyjnych, dla wierzących i niewierzących. A ja sobie już sam dam radę, tylko aby mnie nie szkodzić...".
Albo: "To tylko chcę, a ja sobie pracę znajdę, a jeżeli nie, to proszę mnie zamknąć do więzienia, bo mogę coś ukraść. A jeżeli nie, to wyrzućcie mnie za granicę. Bo ja w końcu muszę żyć".
Ale władza nie tak łatwo wyrzucała za granicę takich jak on. Dlaczego? Bo mogą z oddali szkodzić socjalistycznej ojczyźnie.
"W przypadku pozostania za granicą Dionizego Bielańskiego należy przypuszczać, iż będzie szkalował Polskę" - napisał w tajnym raporcie do Warszawy Eugeniusz Kinawat, kapitan magister (tak w podpisie).
Skąd to przypuszczenie? Między innymi z podsłuchów telefonicznych oraz meldunków "Bogumiła", który informował SB, że opolski pilot zbiera skrzętnie odmowy pracy i dokumenty sądowe obrazujące jego walkę z pracodawcą o dobre imię. Te papiery "ma zamiar wykorzystać za granicą jako dowód, iż był w Polsce prześladowany".
Bielański sądzi się nawet (i wygrywa! - w Sądzie Wojewódzkim w Opolu) z aeroklubem o usunięcie z opinii słowa "bezpartyjny", które, jako że posiada negatywne w socjalizmie skojarzenia, utrudnia mu znalezienie pracy.
Ponadto władza pisze w meldunkach - nieodmiennie tajnych - że pilot "... w chwili obecnej skupuje dolary USA, banknoty co najmniej 10-dolarowe, uczy się intensywnie języka angielskiego, gromadzi dokumenty...".
W teczce zachował się zapis z telefonicznego podsłuchu, jak Bielański dzwoni do znajomego pracownika "Estrady", dziś znanego w Opolu biznesmena, i tamten entuzjastycznie informuje go, że ma do sprzedania 15 dolarów. Dziś brzmi to jak egzotyka, ale wtedy było przestępstwem zagrożonym więzieniem.
W czerwcu 1973 roku pilot jedzie turystycznie do Bułgarii. W pobliżu granicy z Jugosławią zatrzymany zostaje przez bułgarskich pograniczników. Czy chciał uciekać, czy tylko nieopatrznie zbliżył się do strefy zakazanej - trudno dziś orzec. To jednak tylko wzmogło czujność władzy. Tego samego roku biuro paszportowe odmawia Bielańskiemu wydania pozwolenia na wyjazd do Jugosławii. Bo choć niby też socjalistyczna, ale łatwo stamtąd uciec na Zachód.
Z takiej samej przyczyny za kilka miesięcy, kiedy lotnik znajdzie już robotę, jego wrocławski pracodawca zostanie poinformowany (oczywiście tajnie), że ma zakaz wysyłania Bielańskiego za granicę.
Dionizy Bielański dostaje w końcu pracę w Zakładzie Usług Agrolotniczych we Wrocławiu. W dokumentach esbeckich zachował się ślad znakomitych opinii, jakie wydało mu jego szefostwo: jeden z lepszych pilotów, stale podnoszący swoje kwalifikacje. Mimo to w 1974 roku opolska SB czyni starania w dowództwie obrony wojsk powietrznych kraju o "niedopuszczenie do wykonywania lotów".
Wojsko jednak zignorowało zalecenia SB i zakazało Bielańskiemu jedynie latania w pobliżu jednostek wojskowych. W analizie po zestrzeleniu zostało to wytknięte jako błąd służb.
"Są trzy warianty starania się o wyjazd za granicę: wyjazd oficjalny, wyjazd z wycieczką, wyjazd delegacyjny na prace rolniczo-lotnicze do Afryki" - hipotetyzował w swym tajnym raporcie tajny zjadliwy "Bogumił". Nie przewidział wariantu czwartego.
15 lipca Milicja Obywatelska aresztuje dwóch podwładnych Bielańskiego z bazy pod Niepołomicami. Zarzut: kradzież paliwa lotniczego. Pilot dzwoni w ich sprawie na posterunek. Po tej rozmowie mówi współpracownikom, że leci samolotem po nowych pracowników do Wrocławia. Odlatuje na zachód, lecz po kilku kilometrach zmienia kurs i kieruje się na południe.
- Ja myślę, że to aresztowanie pracowników było kroplą, która dopełniła czary i postanowił uciekać. Bo co mógł sobie myśleć? Że jako przełożony zostanie też jakoś ubrudzony ta kradzieżą, zabiorą mu licencję pilota i koniec, kropka, po karierze! Zgnije w PRL jako nikt - tłumaczy motywy pilota mąż młodszej córki Bielańskiego.
To był impuls. Być albo nie być.
Lotem koszącym Bielański wlatuje nad Czechosłowację. Dzięki temu, że leci "kosiakiem", radary nie wyłapują go. Cóż jednak radary wobec czujnego oka szefa Svazarmu ze Żliny! To on melduje komu trzeba o intruzie z Polski. Svazarm to taki związek współpracy z armią, wojskowe ORMO w wydaniu czechosłowackim.
Za niespełna godzinę kryptonim teczki operacyjnej Dionizego Bielańskiego nabiera nieoczekiwanego uzasadnienia: AN-2 zostaje zestrzelony.
Po śmierci pilota służby nadal podsłuchują telefon w jego mieszkaniu. Rejestruje rozmowy żony pilota, która sugeruje rozmówcom, że w samolocie mogła znajdować się druga osoba i że czuje się oszukiwana przez władzę, bo podano jej kilka miejsc wypadku: Szwecja, słowackie Kuty, Bratysława, Ostrawa Morawska. Władza dowiaduje się też, że wdowa zamierza sądzić się z pracodawcą męża o odszkodowanie. Sprawę trzeba zatem jak najszybciej wyciszyć. Jak? Najlepiej skryminalizować motywy ucieczki Dionizego Bielańskiego.
W tajnej specznaczenia instrukcji MSW sporządzonej 26 września 1975 roku w Warszawie czytamy zatem, że należy... "... w celu przecięcia różnego rodzaju domysłów żony D. Bielańskiego i dwuznacznych jej komentarzy w środowisku (...) zobowiązać dyrekcję ZUA WSK "Okęcie" do zajęcia jednoznacznego stanowiska w tej sprawie: współpracownicy męża zostali aresztowani przez MO w związku z kradzieżą benzyny lotniczej, w czym brał udział również Bielański".
A także: "... nielegalnie przekroczył granicę powietrzną PRL i lecąc 10 metrów nad ziemią spowodował wypadek na terytorium CSSR".
Tak z Ikara chciano zrobić złodzieja i nieporadnego pilota.
ZBIGNIEW GÓRNIAK, Nowa Trybuna Opolska