Josif Wissarionowicz Stalin spędził swe ostatnie lata na zlecaniu badań naukowych mających doprowadzić do przedłużenia życia ludzkiego przynajmniej do 150 lat. Gdy prowadzący badania naukowiec zmarł nie osiągnąwszy nawet siedemdziesiątki, przywódca Związku Sowieckiego był niepocieszony. Jego biograf Abdurachman Awtorchanow napisał po latach, że "była to jedyna śmierć, która rzeczywiście przygnębiła Stalina".
Przyjaciel "słoneczka narodów", Adolf Hitler, wódz Tysiącletniej Rzeszy Wielkoniemieckiej, która ostatecznie przetrwała dwanaście lat, by przedłużyć sobie życie jadał tylko papki, nie pił alkoholu, nie palił papierosów, faszerował się za to medykamentami przepisywanymi mu przez osobistego lekarza, a faktycznie szarlatana medycznego dr. Theo Morella.
Mentor Fuehrera, Benito Mussolini, wódz (duce) Włoch, choć nie odmawiał sobie przyjemności stołu i łoża, dużą wagę przykładał do sportów, a zwłaszcza biegania. W rocznicę "Marszu na Rzym", który przyniósł faszystom władzę nad Italią, duce organizował zawsze bieg dla wyższych funkcjonariuszy partyjnych. Podobnie fanem sportów jest dzisiaj Władimir Putin. Ten pozujący na twardziela Stalin 2,0 współczesnej Rosji panicznie boi się jednak koronawirusa. Izoluje się od niego w bunkrze na Uralu, a ze współpracownikami spotyka przy liczącym kilka metrów stole, dbając, by siedzieli oni od niego w odpowiedniej odległości. Czy reguły te dotyczą licznego grona lekarzy stale towarzyszących temu zbrodniarzowi? Wątpliwe.
Tyrani, dla których cudze życie nie przedstawia żadnej wartości, którzy czerpią satysfakcję i zadowolenie z mąk zadawanych innym, na swoje własne istnienie patrzą zgoła odmiennie, starając się maksymalnie odwlec (inna rzecz - czy skutecznie) spotkanie z Wiecznością. Stąd właśnie brała się i bierze tak charakterystyczna dla większości z nich hipochondria. Cierpieli na nią wszyscy wymienieni wyżej, może z wyjątkiem Ludwika XIV, politycy, u którego lęk przed śmiercią miał raczej wymiar metafizyczny.
Co charakterystyczne wszystkie te postaci (za wyjątkiem Ludwika XIV, i, z oczywistych względów, Władimira Putina) odchodziły z tego świata w tym większym poniżeniu i niesławie, im większa była wcześniej ich chwała. Odchodzili też samotnie, tak jakby śmierć, która przez lata była w ich otoczeniu tematem tabu (Stalin nawet mówiąc o ludziach, których kazał zgładzić, stosował wobec nich starorzymskie określenie "żył") pragnęła "uszanować" ten dystans, pozbawiając ich w ostatnich minutach na tym padole obecności najbliższych.
Jakże inaczej wyglądało (i czasami nadal wygląda) odchodzenie z tego świata rzeczywiście wielkich ludzi pogodzonych z tym, że są śmiertelni. Angażowało ono w misterium śmierci całą utrzymywaną przez ich autorytet wspólnotę.
Tak było choćby w przypadku monarchów, których odchodzenie do wieczności absorbowało państwo i wszystkich jego obywateli (a może raczej należałoby napisać - poddanych) - począwszy od chłopa na roli, a skończywszy na następcy tronu. Napisałem "monarsze odchodzenie" i tak było rzeczywiście, ale tylko do oddania ostatniego tchu z płuc, przez któregoś z francuskich Ludwików, angielskich Henryków, czy hiszpańskich Filipów. Gdy bowiem serce Ludwika XIV (by pozostać przy tej postaci) bić przestało stał się on powtórnie tym czym był w momencie narodzin - Ludwikiem de Bourbon. Król bowiem, i nie dotyczyło to tylko Francji, nie umierał nigdy - zgodnie z zasadą "umarł król, niech żyje król". Jak głosiła, powstała jeszcze w średniowieczu polityczna zasada "o dwóch ciałach króla", monarcha schodzi z tego świata, jako zwykły człowiek (pierwsze ciało), jako władca (drugie ciało) żyje nadal w swoim następcy.
Najpiękniejszy obraz takiej wizji dają obrzędy pogrzebowe w cesarskim rodzie Habsburgów. Na przełomie XX i XXI wieku można było obserwować takie dwa - cesarzowej Zyty i jej syna i następcy tronu Ottona. Prosty, a przez to bardzo podniosły rytuał pochówku członków tej dynastii pozostaje jednak niezmienny od stuleci.
Pogrzebom Habsburgów towarzyszyło (i towarzyszy!) symboliczne podkreślanie, że dla śmierci wszyscy są równi. Ukazuje to stary obrzęd z kościoła Kapucynów, w którego krypcie spoczywają szczątki wielu przedstawicieli tej rodziny - przede wszystkim tych koronowanych. Po dotarciu trumny na miejsce wiecznego spoczynku mistrz ceremonii trzykrotnie pukał do drzwi krypty, zza których dobiegało pytanie mnicha: "Kto stoi na zewnątrz?". "Cesarz Austrii, król Węgier, król Czech…" - tu ciągnęła się długa litania najrozmaitszych tytułów, wśród których była także godność króla Galicji i Londomerii oraz wielkiego księcia Krakowa. "Nie znam nikogo takiego" - odpowiadał duchowny. Mistrz ceremonii pukał ponowne (także trzy razy), odpowiadając na na pytanie mnicha tym razem już prostszą formułą: "Cesarz Austrii (tu padało imię)". Karmelita był jednak nadal nieugięty, ponownie odpowiadając" "Nie znam nikogo takiego". Dopiero po trzecim pukaniu, w trakcie którego mistrz ceremonii anonsował przybycie (posłużmy się przykładem cesarza Franciszka Józefa I, zmarłego w 1916 roku): "Franciszka Józefa, grzesznika proszącego o łaskę", zakonnik otwierał kryptę i zmarły, już jako zwykły człowiek, tak jak każdy z jego niedawnych poddanych, wkraczał do wieczności.
Podniosłość wynikająca z prostoty - powtórzmy. Ducha naszej, republikańskiej w swej istocie, tradycji (gdzie obieralny król, którym teoretycznie mógł zostać każdy szlachcic, był de facto dożywotnim prezydentem) oddaje lepiej zapoznany już dzisiaj ks. Józef Baka i jego pełne czarnego humoru XVIII-wieczne traktujące o śmierci poezje. Pomijając (o ile to możliwe) aspekt eschatologiczny wierszy Baki.
"...Bóg, Pan panów i hetmanów/ Jeden Rządzca wszytkich stanów/ On nosi, wynosi/ On zruszy, On kruszy (...) Z Jego woli, choć powoli/ Harde karki łamią Parki (...) Wielcy, wyższe myślcie rzeczy/ A zbawienie w pierwszej pieczy (...) Bądźcie sercem piastunami/ Kto uczynił was panami? (...) Pomrzecie, zgaśniecie/ Jak śmiecie na świecie" - pisał duchowny w skierowanym do magnatów utworze "Panom uwaga".
A posesjonaci, pijąc miód, śmieli się, a potem pokutowali - fundując kolejne kościoły i sanktuaria. Jako rycerze obcowali ze śmiercią na co dzień. Nie była ona ich wrogiem, nie była też przyjacielem - była rzeczywistością, z którą każdy, prędzej lub później, spotka się. I tę prawdę trzeba oswoić. Czyniła to całą kultura staropolska, nie tylko ksiądz Józef Baka.
Polacy, niezależnie od stanu, nie bali się dyskursów o sprawach ostatecznych. Omawiano szczegóły pogrzebów, zamawiano stosowne stroje, kupowano (i to za życia) trumny, malowano, tak charakterystyczne dla naszej kultury, portrety trumienne...
W cywilizacji śmierci (słowo to nabrało ostatnio tragicznie realnego znaczenia) sprawy ostateczne nie są już raczej tematem rozmów. Chyba, że są to rozmowy gwałtownie przerwane...
***
Było upalne lipcowe popołudnie 1934 roku. W moskiewskim mieszkaniu Borysa Pasternaka, przyszłego autora "Doktora Żywago", odezwał się telefon. Z drugiej strony rozległ się niski głos z wyraźnym kaukaskim akcentem: „Tu Stalin. Witam Was, Borysie Leonidowiczu. Wiem, że interesuje was los Mandelsztama. Jego sprawa zostanie na pewno bardzo szybko wyjaśniona. Wszystko będzie dobrze”. (Pisarz Boris Pasternak i poeta Osip Mandelsztam znali się od lat, byli przyjaciółmi. Kilka tygodni wcześniej NKWD aresztowało Mandelsztama za wiersz, w którym odważył się zadrwić ze Stalina, określając go jako "kremlowskiego górala"). Josif Wissarionowicz przybrał w rozmowie pozę krytyka literackiego (co w przypadku najwybitniejszego językoznawcy nie było wcale dziwne) i ją wypytywać zaskoczonego Pasternaka, co sądzi o twórczości Mandelsztama. Przerażony poeta kluczył i lawirował, stwierdzając, że należy on do zupełnie innego kierunku i twórczość Mandelsztama jest mu obca. "Gdybym ja miał przyjaciela broniłbym go ze wszystkich sił" - zauważył w odpowiedzi zawiedziony Stalin. Tchórzliwy Pasternak nabrał na chwilę odwagi: "Tak naprawdę to chciałbym z Wami porozmawiać zupełnie o czym innym" - rzucił. „O czym?”, usłyszał pytanie. „O życiu i śmierci” - wykrztusił, nie zastanawiając się specjalnie, co mówi. Stalin nic nie powiedział i odłożył słuchawkę.
Borys Leonidowicz nie zasnął tej nocy.