Halina Bortnowska: "Załoga prosiła księży o rozgrzeszenie w obliczu śmierci"

Prosiłam, żeby unikali przemocy, żeby przepuszczali jedzenie dla hutników. I pamiętali, iż nie jesteśmy sobie obcy. Ta sama mama płakała za synem, który był na strajku, i za drugim - pod bramą - wspomina Bortnowska
Prosiłam, żeby unikali przemocy, żeby przepuszczali jedzenie dla hutników. I pamiętali, iż nie jesteśmy sobie obcy. Ta sama mama płakała za synem, który był na strajku, i za drugim - pod bramą - wspomina Bortnowska
Z Haliną Bortnowską, publicystką, filozofką i teolożką rozmawiamy stanie wojennym i zawłaszczaniu historycznej pamięci

- Pamięta pani Nową Hutę?

- Współpracowałam z kolegami z Huty im. Lenina, z Zarządem Regionu Małopolska, zajmując się głównie związkowym szkoleniem. Podczas strajków siedzieliśmy razem i wtedy można było porozmawiać. Rankiem 13 grudnia 1981 roku przestały działać telefony, dowiedziałam się, że został wprowadzony stan wojenny, a po pustych ulicach Nowej Huty pędziły milicyjne samochody i transportery opancerzone. Na szkolenie byliśmy zbyt zdenerwowani, ale rozmawialiśmy, byliśmy razem.

- 13 grudnia ZOMO i wojsko otoczyło już hutę?

- Stało się to dopiero nocą z 13 na 14 grudnia. Blokada nie była jeszcze hermetyczna. Następowało łamanie zmian, ludzie wychodzili i przychodzili do pracy. Na początku nikt w tym nie przeszkadzał. Później rozpoczęło się oblężenie, pod bramą stanęły oddziały wojska i ZOMO. Można było wyjść z kombinatu, ale już nikt nie był wpuszczany do środka. Ludzie decydowali: kto wychodzi, a kto zostaje. Większość załogi została w kombinacie. Nie powiodła się inicjatywa, żeby z huty wyszły kobiety. Zostały.

- Mieliście świadomość, że władza może zdecydować się na rozwiązanie siłowe?

- Przekazałam tę informację księdzu kardynałowi Macharskiemu i miejscowemu proboszczowi. Chcieliśmy być gotowi na wszystko. Załoga prosiła księży o rozgrzeszenie w obliczu śmierci. Wydawało nam się, że śmierć jest możliwa, tak jak i to, że wszystko się rozpłynie.

- Próbowała pani rozmawiać z żołnierzami, ZOMO-wcami stojącymi pod bramą?

- Nie cierpię "kombatanctwa", ale - opowiem. Kiedy przed bramą było już gęsto od ZOMO-wców i żołnierzy, postanowiliśmy wspólnie, że trzeba do nich przemówić. Kolega trzymał nagłaśniacz, wyszliśmy we dwoje przed bramę. Nic już nas od nich nie dzieliło. Starałam się przekazać to, co uważałam za najważniejsze. Prosiłam, żeby unikali przemocy, żeby przepuszczali jedzenie dla hutników. Także o to, żeby pamiętali, iż nie jesteśmy sobie obcy.

Ta sama mama płakała za jednym synem, który był wewnątrz na strajku, i za drugim - stojącym na rozkaz pod bramą. Te słowa zrobiły na tyle poważne wrażenie, że cofnięto wojsko daleko poza zasięg naszego nagłaśniacza. Umożliwiło to wychodzenie i wchodzenie do kombinatu. W takich chwilach człowiek nie wymyśla - mówi prosto z serca. Wstydziłam się patosu i bałam się, co usłyszę, kiedy wrócę za bramę. Czy ktoś nie powie: katechetka się znalazła! Wracałam za bramę bez poczucia triumfu. A koledzy powitali mnie z wielkim szacunkiem. Z gabinetu dyrektora wynieśli kwiatek - dostałam białą różę. No i jeszcze jajka, żeby chrypa mi przeszła, bo przecież trzeba było dalej protestować. Wtedy wzmocniła się nasza tożsamość - po co tam jesteśmy, dlaczego protestujemy.

- Od kilku lat w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego PiS organizuje marsz w obronie demokracji, wolności mediów. W tym roku dodatkowo jako sprzeciw wobec sfałszowania wyborów samorządowych.

- W ten dzień jestem zwrócona ku przeszłości, wspomnieniu czasu, w którym doznaliśmy hańbiącego ciosu, bo to Polacy Polakom zdecydowali się go zadać. Wtedy, do pewnego momentu, udało się nam w Nowej Hucie ich powstrzymać. I choć był to moment straszny, groźny, to zachowałam piękne wspomnienia. Nie interesuję się marszem Prawa i Sprawiedliwości. Zabolał mnie fakt, że podobno kilku rzymskokatolickich biskupów uznało za stosowne, żeby wziąć w tym udział. Nie rozumiem tego. Byłoby rzeczą bardziej stosowną, gdyby organizatorzy tego marszu wybrali sobie inny termin. Bo nie ma żadnej analogii.

- Nie można postawić znaku równości między tamtą rzeczywistością a trzecią Rzeczpospolitą.

- Takie postawienie sprawy byłoby do gruntu fałszywe. Nikt poważny nie może tak twierdzić. Nasza III RP nie jest święta, nie jest we wszystkim wspaniała, tak jak i pierwsza "Solidarność", którą otaczam szacunkiem. Ona też nie była święta. Któregoś dnia zginęły nam z szuflady pieniądze za znaczki, niektórzy ludzie donosili na swoich kolegów - bywało różnie. Ale były sprawy, które chcę dobrze pamiętać - pokazała się wtedy nasza godność.

Tylko bp Pieronek odważył się na komentarz: "biskupom nie wolno pchać się do polityki".

- Zgadzam się z tym. Biskup Pieronek stosuje się do tego, czego starają się uczyć Kościoły - niesienia porozumienia. Jeżeli spór, to bez przemocy, bez obrażania ludzi.

Nie były policzkiem słowa Jarosława Kaczyńskiego, że oni stoją tam, gdzie stali, a reszta tam, gdzie stało ZOMO?

- Pewnie w jego zamierzeniu był to dla nas policzek, ale trzeba wyrobić w sobie taką postawę, żeby takie uderzenia szły mimo nas. One nie mogą nam niczego odebrać. Sami wiemy, kim jesteśmy, gdzie staliśmy wtedy i gdzie stoimy.

Czy błędem nie było to, że sprawcy stanu wojennego nie zostali przez tyle lat rozliczeni? Właśnie podczas naszej rozmowy gen. Kiszczak został dowieziony do gdańskiego szpitala na badania, które mają wyjaśnić, czy może stawiać się na rozprawach.

- Nie zgadzam się z kimś, kto uważa, że elementarna sprawiedliwość polega na karze, której istotą jest zemsta. Boję się, że dążenie do potępienia stanu wojennego i czynów mogłoby przybrać charakter zemsty. Dlatego bardzo skrupulatnie trzeba pilnować, żeby wszystkie postępowania były prowadzone jak najbardziej praworządnie, z zachowaniem praw oskarżanych. Dowożenie oskarżonego na badania jest jak najbardziej w porządku. Nadal odwiedzam więźniów, prowadzę wśród nich pracę edukacyjną oraz opiekuńczą i żałuję, że wielu innych nie może się doczekać tak kompleksowego zbadania. Jestem do głębi przeciwna stanowi wojennemu, ale jednocześnie rozumiem motywy tych, którzy go wprowadzili. Nie była to chęć zarobienia kilku milionów, zysk osobisty lub partyjny, tylko - co może ich zaboleć - lęk.

Był to również lęk przed odpowiedzialnością za to, co może się stać. Myślę, że można to było zrobić inaczej, zadowalając Związek Radziecki. Wiele rzeczy w stanie wojennym było niepotrzebnych, wręcz tragicznie śmiesznych. Zrobiono z tego rodzaj teatru. Niepotrzebnie upokarzano ludzi. Jeśli celem było bezpieczeństwo kraju, to można to było osiągnąć inaczej. Tak mi się przynajmniej wydaje, ale skąd ja mam to wiedzieć? Pan Bóg niech już ich sądzi. Pora nie na biskupów, tylko na Boga.

Czy to nie jest tak, że w Polsce trwa walka o daty historyczne? 11 listopada szarpią kibole i świętuje prezydent, 4 czerwca fetują obozy: prezydencki i władzy, a 13 grudnia próbuje wykorzystać Jarosław Kaczyński?

- Wszystko razem jest fundamentalnie godne pożałowania. Te daty powinny być własnością całego narodu. Niektóre z nich są w większym powinowactwie do określonych postaci. Prezydent wybrany w praworządnych i prawomocnych wyborach może niektóre wyróżniać otaczając szczególnym patronatem.

Nie przegrywamy walki o pamięć? Z sondaży wynika, że młodzi nie wiedzą, czym był i kiedy był stan wojenny. Dla nich to równie odległa data, co bitwa pod Grunwaldem.

- Nie do końca wiem, czy to prawda. Ilu z nich pytano, w jakich okolicznościach, co działo się w ich szkołach? A może taka postawa jest dziś modna? Mam sobie do wyrzucenia, że obawiając się kombatanctwa i tromtadracji nie opowiedziałam wcześniej tej historii szerzej; właściwie robię to dopiero teraz. Wydawało mi się, że może nie wypada.

To kto ma o tym opowiadać?

- Właśnie trochę tego żałuję. Nie do końca zgodzę się, że nie ma skąd czerpać informacji, tylko trzeba chcieć, mieć takie zainteresowania. Ale w końcu są sprawy bardziej palące dla ludzi. Rozumiem to. Zresztą w imię tych spraw budowaliśmy pierwszą "S". Uważaliśmy, że nie spadnie nam korona z głowy, kiedy zajmiemy się podziałem przywiezionej przez chłopów cebuli. W zamian zrobiliśmy im widły, których wtedy nie było na rynku. Dzieliliśmy dla niemowląt mleko w proszku z Zachodu, takie były czasy. Dziś już nie bardzo się o tym pamięta. Sporo czasu spędziłam wtedy w szpitalu segregując zagraniczne leki.

- Przychodziły z darów.

- Kto znał języki, był potrzebny do tłumaczenia ulotek, żeby lekarze mogli wystawiać na to recepty. Starałam się to robić porządnie. To też jest oblicze "Solidarności".

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia