Zbigniew Boniek, przyjaciel Włodka Smolarka z Widzewa i z niezapomnianej reprezentacji trenera Antoniego Piechniczka, powiedział wówczas: „Kiedy ostatnio widywaliśmy się, wymienialiśmy uściski dłoni, pogadaliśmy. Może zbyt zdawkowo. Jak dziś myślę, to jego oczy nie były szczęśliwe, tak jak kiedyś”.
Włodek był przebojowy na boisku, ale w życiu już znacznie mniej. Kiedy po latach spędzonych w Widzewie, Eintrachcie Frankfurt, Feyenoordzie Rotterdam i Utrechcie skończył karierę w wieku 39 lat, próbował sobie znaleźć nowe miejsce w futbolu. W Holandii trenował młodzież i można było odnieść wrażenie, że się w tej roli realizuje. Mówił mało, ale dosadnie, prostym językiem, a technika, którą ma się do końca życia, ułatwiała mu mistrzowski pokaz każdego ćwiczenia. Trafiał do młodych piłkarzy, którzy woleli jego styl od tyrad elokwentnych teoretyków.
Mijały lata, a Włodzimierz Smolarek coraz bardziej tęsknił do Polski i do wielkiego futbolu, do tumultu trybun, do ożywczo podnoszącej adrenalinę presji sukcesu. Zdobył najwyższe uprawnienia trenerskie UEFA Pro. Mógł prowadzić każdą drużynę ligową w Europie i czekał, aż ktoś sobie o nim przypomni.
Rzadko o tym mówił wprost, ale czasem po prostu „pękał”. Pamiętam, jak jesienią 2005 późnym wieczorem zadzwonił z Holandii do redakcji. – Podobno PZPN szuka trenera reprezentacji olimpijskiej – powiedział z nadzieją w głosie. – Zgłoszę kandydaturę, może pozwolą mi się sprawdzić.
Nie dostał jednak szansy. Wkrótce trenera szukał jego ukochany Widzew. Włodek spytał: – Jak myślisz, warto spróbować, dadzą mi zespół, zaufają? – w jego głosie nostalgia splatała się z nadzieją. Wkrótce znów przyszło mu tłumić w walecznym sercu wielki żal . Najsilniejszy cios w swoją ambicję dostał później, kiedy w 2006 selekcjonerem został Leo Beenhakker. Znali się z Holandii. Włodek, jako napastnik Feyenoordu, napsuł wiele krwi Ajaksowi, prowadzonemu przez Leo. Liczył bardzo, że znajdzie się w sztabie selekcjonera, a ważnym argumentem miało być doświadczenie i znajomość holenderskich standardów pracy trenerskiej. U boku Beenhakkera pojawił się jednak jako asystent Dariusz Dziekanowski. Rozczarowanie „Smolara” było spotęgowane, bo z „Dziekanem” miał chłodne relacje, a kiedy grali razem w Widzewie (1983-1985) nieraz między nimi zgrzytało.
Włodek czuł, że polska piłka go już nie chce. Dwa lata przed śmiercią prezes PZPN i kolega z boiska Grzegorz Lato przydzielił mu rolę skauta wyszukującego talenty do reprezentacji młodzieżowych. To jednak znów były tylko pobocza wielkiego futbolu. Na boisku Włodek radził sobie z „rzeźnikiem z Turynu” Claudio Gentile, nie bał się najostrzejszych kosiarzy Europy, ośmieszał takich twardzieli jak Manfred Kaltz i Siergiej Bałtacza, ale o posady walczyć nie potrafił.
Lekiem na tęsknoty Włodzimierza Smolarka był mundial 2006 w Niemczech. Prezes Michał Listkiewicz uczynił Włodka jednym z trzech ambasadorów polskiego futbolu obok Grzegorza Laty i Andrzeja Szarmacha. Mieli odbudować ducha drużyny, poprawić atmosferę wokół zespołu, złagodzić napięcia między piłkarzami i mediami. Zadanie było trudne, bo drużyna trenera Pawła Janasa grała marnie, a selekcjoner i zawodnicy w relacjach z dziennikarzami głównie zamykali się w skorupach. Ambasador Smolarek czuł się w swojej roli znakomicie. Odżył. Chętnie spotykał się z nami, zgodnie z regulaminem przed bramą ośrodka w Barsing-hausen, nie odmawiał komentarzy, zawsze był do dyspozycji, szczery, bezpośredni i nie utajniał spraw, które na to nie zasługiwały. Nie krył dumy z syna „Ebiego”, reprezentanta Polski, jako tata ukochanego „szkodnika”, bo tak określił swoich obu synów, kiedy opowiadał mi o nich po powrocie z mundialu w Meksyku 1986.
Włodzimierz Smolarek nigdy nie pchał się przed kamery i nie brylował w mediach, jak niektórzy jego koledzy z boiska. Jego wypowiedzi były czasem jednak „soczyste”. Kiedy w czasie mundialu w Niemczech spytałem go, czym się różnią obecni reprezentanci Polski od tych z jego czasów, odpowiedział z uśmiechem: – My mieliśmy jaja na twardo, a oni mają na miękko.
Po meczu na Anfield Road w 1983, kiedy Widzew wyeliminował Liverpool, zachwycony grą Włodka policjant, który pilnował porządku przed szatnią naszej drużyny, podarował widzewiakowi swój hełm, charakterystyczny, jaki tradycyjnie noszą angielscy „Bobby’s”. Koledzy zaczęli przymierzać „trofeum”, pozować fotoreporterom i później prasę obiegły zdjęcia innych widzewiaków, a nie obdarowanego.
Do gry Włodek wnosił znacznie więcej niż gole, podania i dryblingi. W drużynach, w których grał, nie mogło być złej atmosfery, bo dowcipem i niezliczonymi psotami potrafił roz-ładować każde napięcie. Kiedy grał w Eintrachcie Frankfurt (1986-1988), najpopularniejsza gazeta Niemiec „Bild” opisała, jak podczas odnowy biologicznej w saunie „Smoli” brał w gołe dłonie rozgrzane kamienie i... podawał kolegom. Cała drużyna pękała ze śmiechu, kiedy wybraniec polskiego żartownisia nie mógł utrzymać gorącego kamienia i rzucał go w popłochu. Z początku sądziłem, że ta historia to wymysł niemieckich dziennikarzy, ale Włodek potwierdził, że jest prawdziwa. – Kiedyś pracowałem w cukierni i musiałem gołymi palcami wyjmować pączki z gorącego tłuszczu – opowiadał. – Skóra na opuszkach palców zrobiła mi się tak gruba, że bez problemu mogłem brać w dłonie gorące przedmioty, których inni nie byli w stanie utrzymać, a więc i taki żart w saunie się zdarzył. Po mistrzowsku umiał „Smolar” bagatelizować magię wielkich nazwisk, przed którą innym uginały się nogi. Był lekarzem polskich kompleksów, bo nie bał się najbardziej utytułowanych rywali i nigdy w życiu nie przegrał meczu „w szatni”. Kiedy drużynie nie szło albo miała kryzys, to właśnie niepozorny z postury widzewiak strzelał przełomowe gole, takie jak w pamiętnych meczach w Lipsku w 1981 z NRD (3:2 i awans na mundial), z Peru (5:1) w Espania 1982 i z Portugalią (1:0) w Mexico 1986.
Na boisko wnosił Włodek Smolarek także niezwykłą fantazję. Nigdy nie widziałem, żeby w sytuacji sam na sam z bramkarzem strzelał „z zamkniętymi oczami na siłę”. Zawsze szukał sposobu, jak przechytrzyć, oszukać bramkarza i stąd jego niezapomniane „podcinki”, „siatki”, lekkie, techniczne strzały, po których piłka wręcz turlała się do bramki, ale zwykle tak, że rywalom brakowało centymetrów, żeby jej sięgnąć. Symbolem jego boiskowej fantazji było jednak inne zagranie. W piłkę od ponad stu lat grały miliony ludzi na całym świecie, ale trzeba było dopiero fantazji Włodka, żeby wymyślić sposób przetrzymywania piłki, który nie naraża na zarzut gry na czas i żółtą kartkę. Zwykle na czas grali bramkarze, ociągając się z wprowadzeniem piłki do gry, albo obrońcy, wykopując na aut. Smolarek wymyślił coś innego. W meczu z ZSRR na Espania 1982, w którym Polakom awans do półfinału dawał remis, popędził do narożnej chorągiewki na połowie przeciwnika, jakby chciał się z nią „kiwać” i tam tak zręcznie zastawiał piłkę, że Rosjanie nie byli w stanie mu jej odebrać. Tego nie robił żaden piłkarz świata przed nim! Tak, jak do historii futbolu przeszedł „gest Garrinchy” (oddanie rywalom piłki wykopniętej na aut, kiedy leży kontuzjowany zawodnik), tak znalazło w niej miejsce również „zagranie a’ la Smolarek”.
Włodzimierz Smolarek był też jedynym piłkarzem, który... pokazał żółtą kartkę sędziemu! Nie przepuścił bowiem żadnej okazji do żartu. Przekonał się o tym największy aktor wśród sędziów Wit Żelasko, który do pracy arbitra wnosił elementy spektaklu i często przejmował główną rolę w widowisku. – W czasie meczu na widzewskim stadionie Witowi Żelasko wypadła z kieszeni żółta kartka – wspomina Tadeusz Gapiński, były piłkarz, a później wieloletni kierownik drużyny i członek zarządu Widzewa. – Włodek podniósł ją i schował. Za chwilę arbiter chciał pokazać „żółtko” jednemu z naszych chłopaków, a tu... nie ma kartki. Zdezorientowany spojrzał na sędziego bocznego, który gestem pokazał, że kartki ma „Smolar”. – Oddaj Włodek, proszę cię – powiedział Żelasko, który do piłkarzy zawsze mówił po imieniu i był bardzo lubiany. – Dobrze, ale nie mogę panu jej tak po prostu podać – odpowiedział Włodek i sędziowskim gestem uniósł w górę żółtą kartkę, oddając ją Witowi. Cały stadion pokładał się ze śmiechu – dodaje „Gapek”.
Smolarka uwielbiali kibice, bo czuli, że on autentycznie grał dla nich, a nie jak wielu tylko o tym mówił. – Kochali go za zawziętość, zadziorność, za nieprzewidywalność – mówi Tadeusz Gapiński. – I za to, że nigdy nie kapitulował.
– Przed laty spędzaliśmy nieraz cały dzień, a on nie mówił więcej niż dziesięć zdań – wspominał kiedyś Zbigniew Boniek. – Ale czułem, że mam obok przyjaciela. Teraz rozmawiam z ludźmi często długo i takiego poczucia nie mam. Jeśli mówić o twórcach widzewskiego charakteru, widzewskiej legendy, to nie może w tym zabraknąć Włodka. Opuścił nas porządny człowiek, przyjaciel. I zrobił to nagle. To boli.
– Świetnie się rozumieliśmy na boisku i poza nim – powiedział mi niedawno Marek Dziuba, były kapitan ŁKS, Widzewa i reprezentacji Polski, medalista Espania 1982. – Na wyjazdach najczęściej mieszkaliśmy w jednym pokoju. Włodek był bezpośredni, prostolinijny. W trudnych meczach drużyna zawsze wierzyła, że on coś wymyśli, że przesądzi, ale poza murawą także można było na niego liczyć.
Pogrzeb Włodzimierza Smolarka był największym wydarzeniem medialnym w historii Aleksandrowa i jednym z największych w dziejach regionu. Z kościoła przy placu Kościuszki na cmentarz przeszedł ulicami miasta wielotysięczny kondukt. Przybyły wielkie osobowości polskiego futbolu, a wieńce przysłały także zagraniczne kluby, w których grał Włodek Smolarek. Nie mógł przybyć Zbigniew Boniek, ale przysłał wieniec z napisem: „Granie z Tobą uważam za wielkie wyróżnienie. Zbigniew Boniek”.
– Nie jestem przygotowany na tak szybkie odejście mojego przyjaciela – powiedział Grzegorz Lato. – Włodku, zdecydowanie za szybko.
– Życie jest grą, a świat boiskiem – dodał Antoni Piechniczek. – Dla Włodka ta gra zakończyła się za wcześnie.
Stadion Włókniarza Aleksandrów, macierzystego klubu Włodzimierza Smolarka, nosi jego imię. Legendarny napastnik pozostawił po sobie wspomnienia cudownych goli i akcji, meczów, dziesiątki anegdot i opowieści. Brakuje tylko tej aury, jaką wokół siebie wytwarzał, hojnie obdarzając nią futbolowy światek.