„Idzie figus Targową ulicą…”, czyli subkultury młodzieżowe w czasach PRL

Mariusz Grabowski
Warszawa, 11.1969 r. Warszawscy hipisi na Placu Zwycięstwa.
Warszawa, 11.1969 r. Warszawscy hipisi na Placu Zwycięstwa. PAP/CAF-Tadeusz Zagoździński /bp/
Świat subkultur młodzieżowych Polski Ludowej bywa złudny. Kilkadziesiąt lat siermiężnego PRL wytworzyło bowiem wiele zjawisk, które – jak np. powszechna pospolita powojenna bandyterka – z subkulturami nie miało wiele wspólnego. Inne z kolei były na tyle ulotne (sataniści z lat 80. czy późniejsi o dekadę goci), że przeminęły bez śladu.

By w ogóle mówić o subkulturze trzeba odnieść się do wytworzonego przezeń systemu zasad, norm i wzorców. A także pamiętać, że powstały jako sprzeciw wobec oficjalnego świata ówczesnej ideologii. Przyjrzyjmy się zatem najciekawszym z nich.

„Zawsze na nie”

Subkultury nie miały w PRL-u szczególnie dobrej prasy. „Właściwie bez względu na to, czy mówiono akurat o grupach chuligańskich, przestępczych, czy organizujących się wokół takiego lub innego rodzaju muzyki, określanie ich mianem subkultury miało wydźwięk pejoratywny. W pewnym sensie takie podejście wynikało z samego źródłosłowu. Subkultura oznacza bowiem dosłownie podkulturę, a więc coś gorszego od »prawdziwej« kultury. A ta z zasady powinna przecież wychowywać, tworzyć dogodną przestrzeń rozwoju człowieka i wyznaczać konstruktywne wzorce” – czytamy w tomie „Subkultury w PRL. Opór, kreacja, imitacja”, autorstwa Mirosława Pęczaka.
Teza o „pejoratywności” subkultur jest w dużym stopniu powtórzeniem tego, co w 1947 r. twierdził amerykański socjolog Milton Myron Gordon, który pierwszy zdefiniował to pojęcie. W głośnym artykule „The Concept of the Sub-Cultur and Its Application” zawarł wręcz myśl, że subkultury są zjawiskiem uniwersalnym, a ich ideologia jest niejako „odbiciem” oficjalnej. Z subkulturami czasów PRL jest podobnie: funkcjonowały w szarych czasach i choć odwoływały się do zmitologizowanych wzorów z Zachodu, pozostawały jednak „na miarę” socjalistycznej rzeczywistości.
Socjologowie zwracają uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt. W analizach zjawisk sprzed kilkudziesięciu lat mimowolnie „ubarwiamy” przeszłość. To, co przeszłe było „barwne”, „kolorowe”, „spontaniczne”, czasem niemal „niewinne”. Ale nawet pobieżna wędrówka w minione czasy pokazuje, że z reguły bywało zupełnie inaczej

Bikiniarze i ich krawaty

Nowocześni "Bikiniarze". N/z: pokaz mody studentów IV roku Katedry Ubioru Łódzkiej ASP.
Nowocześni "Bikiniarze". N/z: pokaz mody studentów IV roku Katedry Ubioru Łódzkiej ASP. PAp/CAf-Cezary Pecold K 28680/28 9.12.96r.

Większość historyków badających obyczajowość PRL zgadza się, że pierwszą chronologicznie subkulturą Polski Ludowej, spełniającą warunki definicji, była społeczność (czyli tzw. grupa subkulturowa) bikiniarzy lat 50. „Bikiniarzami” nazywali siebie sami, bowiem w oficjalnej propagandzie nazywano ich częściej „bażantami” i „figusami”, czasem „dżolerami”, i przyrównywano do przestępców wymagających resocjalizacji.
Subkultura bikiniarska, gdyby ją badał, mogłaby nieco rozczarować wspomnianego wcześniej Miltona Myrona Gordona: nie wytworzyła bowiem niczego poza uporczywym negowaniem świata, w którym staliniści-bierutowcy oddawali władzę nieco bardziej reformatorsko nastawionej ekipie tow. Wiesława. Nie pisali apeli, nie komponowali protest songów, cechowała ich głęboka niechęć do wszelkiej polityki, postawa hedonistyczna, ironiczno-krytyczny stosunek do wszelkiego rodzaju norm społeczno-obyczajowych oraz naiwnie bezkrytyczne uwielbienie dla zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej kultury masowej.
Nieformalny lider polskiego bikiniarstwa – Leopold Tyrmand – dowodził, że bikiniarze „uwielbiali jazz”, choć wydaje się się jednak, że było to jedynie jego pobożne życzenie. Jazz był tylko narzędziem do wyrażania pogardy dla nadwiślańskich kujawiaków i oberków. Estetykę muzyczną bikiniarzy dobrze oddaje głośny tekst Stanisława Manturzewskiego „W zaklętym kręgu drętwej mowy. Idzie figus Targową ulicą…”, opublikowany w „Po prostu” 30 października 1955 r. Artykuł podawał m.in. ulubioną piosenkę bikiniarzy, dość mało wyrafinowaną filozoficznie:
„Idzie figus Targową ulicą,
przed nim baba z rozpiętą spódnicą.
Figusa podnieca
ta rozpięta kieca,
bugi-ugi, bugi-ugi, dżez”.
Można powiedzieć, że gatunek muzyczny był w istocie drugorzędny – istotą bikiniarstwa był bowiem ubiór. Jego ważnymi elementami były zamszowe buty na grubej podeszwie, tzw. słoninie, kolorowe, prążkowane skarpetki, piratki, oryginalna fryzura, zwana „jaskółką” lub plerezą, a także jaskrawy, często malowany ręcznie krawat, zazwyczaj dość umownie przedstawiający tropikalną plażę na atolu Bikini (stąd nazwa subkultury).
Władze komunistyczne szybko wypowiedziały zdecydowaną wojnę „bikiniarstwu”, uganiali się za nimi głównie działacze komunistycznej organizacji Związek Młodzieży Polskiej, starając się zmusić ich do rezygnacji z „antyspołecznej” postawy życiowej. Kampania antybikiniarska nie przyniosła jednak większych rezultatów, dlatego w drugiej połowie lat 50. została zaniechana, a władze skoncentrowały się na próbach resocjalizacji innych kontestatorów systemu.

Git ludzie kontra frajerzy

Na takich, w przestrzeni wielkich PRL-owskich blokowisk, wyrośli na przełomie lat 60. i 70. tzw. gitowcy. Niektórzy przyrównują tę subkulturę do późniejszych blokersów, lecz gitowcy, ze swoją skrajnie kryminalną proweniencją i wręcz faszystowską ideologią, niezbyt pasują do tego schematu. O ile bikiniarze byli przeważnie dziećmi z rodzin inteligenckich, to gitowcy wywodzili się z reguły z lumpenproletariatu.
Git-człowiek był zjawiskiem charakterystycznym dla realnego socjalizmu jak powszechny niedobór w gospodarce, albo tasiemcowe przemówienia pierwszych sekretarzy partyjnych. Gitowiec postrzegał świat w kategoriach sprowadzonych do kilku żelaznych zasad: on i jego koledzy rządzą resztą, czyli „frajerami”, których należało wykorzystywać w każdy możliwy sposób. Posłuch wymuszają siłą, ustępują jedynie przed silniejszymi, nie pracują (od tego są przecież frajerzy), używają życia bez względu na konsekwencje.
Szczególny szacunek wzbudzali gitowcy, którzy mieli złoty ząb lub nawet kilka. Często zdarzało się, że tatuowali sobie twarz, co w ówczesnej rzeczywistości było oznaką przynależności do środowisk kryminalnych. Ubierali się – przeciwnie do bikiniarzy – siermiężnie: w ortalionowe kurtki, spodnie „w kant”, buty z czubem lub inne tego typu niewyszukane kreacje. Do tego dochodził specyficzny sposób porozumiewania się – grypsera, kod kryminalistów i nizin społecznych. Grypsera była jednym z tych elementów, która wyróżniała gitowców od „zwykłej” PRL-owskiej bandyterki.
Owe nierozerwalne związki z bandytyzmem są dla zrozumienia zjawiska bardzo ważne. „Gitowcy wiele ze swoich zasad przejęli z subkultury więziennej, gdzie osadzeni posługiwali się grypserą – slangiem zrozumiałym dla wtajemniczonych. Często przewodnikami młodocianych terrorystów w przestępczym świecie byli starsi koledzy z podwórka, którzy wyszli na wolność po odsiedzeniu wyroku. Czasem byli to najbliżsi krewni, z powodu kryminalnej przeszłości cieszący się na osiedlu opinią chojraków. Do bycia gitowcem albo przynajmniej sympatykiem tych, co »nawijają kminą«, przyznawało się ok. 40 proc. uczniów zasadniczych szkół zawodowych i techników” – pisze w tekście „Groźne słówko: git”, opublikowanym we „Wprost”, Helena Kowalik.
Do charakterystyki wyglądu zewnętrznego należy dodać tatuaże. Jedną z głównych wizytówek gitowca była niebieska kropka wytatuowana przy lewym oku zwana „cyngwajem”. Na powiekach kropki zwane „śpioszkami”. Kropka między oczami oznaczała, że noszący taki tatuaż jest „świrem”, czyli człowiekiem zdolnym do wszystkiego. Do zadania każdej rany i poniesienia wszelkich konsekwencji. Gitowcy tatuowali się również na dłoniach by np. podkreślić swój związek ze środowiskiem złodziejskim. Dla gitów także tradycyjne relacje męsko-damskie były, co zrozumiałe, nie do przyjęcia. Kobiety (poza matką) traktowane były na równi z „frajerami” i służyły jedynie jako obiekt zaspokojenia seksualnego. Za to według kodeksu honorowego – nie można było zaatakować osoby, która idzie z dziewczyną.
Co ciekawe, echa subkultury gitów, która zaniknęła u progu lat 80., choć nie brak głosów, że znacznie później, pozostały w języku. Dzisiejsze „kminić”, „bęcki”, „browar”, „sfrajerować” – to tylko niektóre przykłady z nad wyraz bogatego wokabularza gitowskiej subkultury. Zebrał je w opasłym tomie (35 tys. tzw. jednostek leksykalnych) - „Słowniku tajemnych gwar przestępczych” Klemens Stępniak.

Warszawa, 11.1969 r. Warszawscy hipisi na Placu Zwycięstwa.
Warszawa, 11.1969 r. Warszawscy hipisi na Placu Zwycięstwa. PAP/CAF-Tadeusz Zagoździński /bp/

Hipis na celowniku SB

Na przeciwległym biegunie społecznym sytuowała się w czasach PRL, konkretnie w końcu lat 60. i początku 70., subkultura hipisów, polska wersja amerykańskich dzieci-kwiatów. Za oceanem hipisi byli kolorowym znakiem kryzysu amerykańskiej kultury, który w szczególności był dostrzegalny wśród młodych ludzi. Buntowali się oni przeciwko dominacji państwa nad jednostką, kultowi statusu materialnego, stosunkom społecznym, które oparte są na rywalizacji oraz negowaniu najważniejszych wartości i tradycyjnych instytucji społecznych. W Polsce zjawisko także przybrało kontrkulturową formę, lecz z lokalnymi naleciałościami.
Wydawałoby się, że z natury łagodny ruch hippisów nie zostanie uznany przez wadze Polski Ludowej za „wrogi”, ale nic bardziej mylnego. W tomie „Hippiesi, kudłacze, chwasty. Hipisi w Polsce w latach 1967–1975” Bogusław Tracz przekonuje, że „Kudłacze” to kryptonim akcji rozpracowywania hipisów przez milicję drogą infiltracji, śledzenia i kontroli korespondencji, z kolei „Chwasty” (ewidentna drwina z dzieci kwiatów) to termin ze słownika propagandy wymierzonej w hipisów. Trudno to dziś zrozumieć, że władza miała tyle czasu, by zajmować się jakąś niegroźną dla państwa subkulturą. A jednak to mieściło się w autorytarnej logice państwa realnego socjalizmu, które starało się tropić i likwidować wszelkie przejawy społecznej niezależności.
„Pacyfistyczny bunt hipisów nie był z założenia antysocjalistyczny, tylko antysystemowy. Szukali wolności w systemie antywolnościowym. Ale w państwie autorytarnym wszystko jest polityką. Aparat bezpieczeństwa starał się ustalić, kto się za hipisami kryje, kto się nimi posługuje do walki z Polską Ludową i społeczeństwem socjalistycznym. W hipisach władza widziała przyczółek rozmiękczania społeczeństwa, a nawet forpocztę zachodnich wywiadów i w tym duchu pisała o ruchu zdecydowana większość prasy, zwłaszcza odkąd zaczęły napływać informacje o używkach jako nieodzownym atrybucie hipisowania” – zauważa Adam Szostkiewicz w artykule „Hipisi i ubecy w PRL”.
Co wyróżniało polskiego hippisa? Wygląd, jak na ówczesne warunki egzotyczny, słuchana muzyka i ideologia, czyli z reguły dość naiwny pacyfizm. Szczególnego znaczenia nabrał on w kontekście prowadzonej wówczas przez Stany Zjednoczone wojny w Wietnamie, będącej rodzajem „bezcielesnego wroga”. Wspomniany już Bogusław Tracz twierdzi, że jednym z najważniejszych ośrodków rozprzestrzeniania się subkultury hipisowskiej był Gdańsk, gdzie marynarze przypływający z portów całego świata z wielką ochotą przehandlowywali różne dobra, takie jak płyty winylowe, za polską wódkę. Dzięki temu także i w kraju znajdującym się w obozie komunistycznym mogły rozbrzmieć dźwięki protest songów Boba Dylana czy „Imagine” Lennona.
Łatwo można wskazać liderów ruchu. Byli nimi m.in. Ryszard Terlecki z Krakowa zwany „Psem” (obecny poseł PiS, a wtedy narzeczony Kory i miłośnik używek). Z kolei w Warszawie hipisi skupiali się wokół Józefa „Proroka” Pyrza, studenta filozofii na ATK. Dużą rolę odrywali wtedy też współzałożyciel Maanamu - Milo Kurtis i Marek Garztecki zwany „Turkiem”.
Kolejne pytanie: kiedy hippisi zniknęli z krajobrazu PRL? W połowie lat 70. Wtedy to środowisko hipisowskie w PRL zaczęło się powoli wytracać, co miało związek między innymi z powstaniem polskiej heroiny, której zażywanie kończyło się często skutkiem śmiertelnym. Również SB w tym okresie odeszła od inwigilacji tej subkultury, uznając ją ostatecznie za „niezbyt groźną dla ustroju”. Później już ruch hipisowski nie wrócił już w Polsce do lat swojej największej popularności.

Dwóch punków z lat 80.
Dwóch punków z lat 80. Wikimedia Commons/Pax

Punk, czyli śmieć

Panorama zjawisk społecznych nie znosi próżni. Zatem w pewnym momencie subkulturę hipisów wyparła subkultura punków. Wspomniany na początku Mirosław Pęczak, badacz subkultur, twierdzi, że „pierwsze punkowe załogi pojawiły się jeszcze w latach 70., choć największa popularność tego fenomenu to lata 80. W Warszawie najmocniejszym ośrodkiem tej subkultury było XXVII Liceum Ogólnokształcące im. Tadeusza Czackiego. Uczęszczał tam m.in. Tomek Lipiński, współzałożyciel Tiltu i Kryzysu, a później Brygady Kryzys”. .
By zrozumieć istotę tej subkultury, trzeba sięgnąć do socjologii, ale też historii. Punki to niejako dzieci kryzysu lat 80., głównie w Wielkiej Brytanii, zbuntowane przeciw ówczesnemu establishmentowi. Słowo „dzieci” to nie przypadek – przeciętny punk był nastolatkiem, wyrosłym w blokowiskach Londynu, czy Manchesteru, nierzadko z rozbitej rodziny, bez perspektyw na pracę, czy studia.
Sięgnijmy do statystyki: w 1975 r. wskaźnik cen detalicznych wzrósł w Wielkiej Brytanii o 75 proc, inflacja o ok. 25 proc., a hasła typu: „zaciskanie pasa” czy „redukcja budżetowa” zwiększały tylko napięcia społeczne. Sytuacja takowa rodziła coraz większe rzesze niebieskich ptaków ‒ ludzi nieodpowiedzialnych, lekkoduchów żyjących czyimś kosztem. Na ulicach robotniczych dzielnic pojawili się młodzi buntownicy próbujący wyrwać się z szarej codzienności. Nic dziwnego, że punki tak szybko pojawili się nad Wisłą. Tu też trwał permanentny kryzys, władza ogłaszała kolejne etapy reformy, też straszyły blokowiska i też brakło perspektyw na przyszłość.
Najbardziej widoczna warstwa tej subkultury, czyli muzyka, wypływała z założeń całego ruchu, spośród których najważniejszymi były: nonkonformizm, sprzeciw wobec ogólnie akceptowanych zasad i poglądów społecznych czy politycznych. Ma charakter antyestetyczny, jest ogromnie dynamiczna, agresywna i z założenia nieskomplikowana. „Zespoły punkrockowe, jak i ich fani oskarżani byli o nihilizm, bezmyślność, chuligaństwo – co jest prawdą w jednostkowych przypadkach, ogólnie jednak ich muzyka, strój, zachowanie były przejawem humoru, ironicznego podejścia do norm narzucanych przez społeczeństwo i kulturę. Negatywną opinię o punk rocku utwierdzały koncerty: wyzwiska padające ze sceny, rzucanie różnymi przedmiotami, dziwaczny taniec – pogo, stage diving, niszczenie instrumentów przez muzyków itp.; które dla postronnego obserwatora wyglądały raczej jak zamieszki” – pisze Pęczak.
Dla subkultury punków charakterystyczny był brak liderów, ideologów oraz sformalizowanej struktury. Strój punka miał charakter niedbały i celowo antyestetyczny. W jego skład wchodziły z reguły skórzana lub dżinsowa kurtka nabijana ćwiekami, dżinsowe spodnie, oraz ciężkie, wojskowe lub robocze buciory. Fryzura miała często postać biegnącego przez środek głowy czuba – irokeza. Tak wyglądał przeciętny punk w Polsce lat 80.: zbuntowany, odstający d reszty, pijący tanie wino w parku, marzący o wyjeździe do Jarocina, muzycznej mekki pokolenia.
Jarocin za czasów późnego PRL był bowiem rodzajem odskoczni od szarej rzeczywistości i oazą wolności, choć pojawiały się głosy, że jest to celowo zorganizowany przez władze rodzaj wentylu bezpieczeństwa dla sfrustrowanej młodzieży. Zadziwiające jest, że w 1980 r. na festiwalu wystąpiły m.in. Kora z Maanamem, Kasa Chorych, Exodus, Krzak, Kombi oraz Porter Band, czyli zespoły zupełnie nie kojarzone z ideologią punk. Ale to tylko jeden z wielu paradoksów tamtych czasów.

Skini i inne zjawiska

Schyłek PRL i początek III RP to wysyp kolejnych subkultur, jednak – w przeciwieństwie np. do bikiniarzy czy hippisów – bardziej efemerycznych i związanych z rosnącą rolą popkultury. O ile jeszcze skinów w latach 90. można uznać za „pełnoprawną” subkulturę, to o reszcie już tego powiedzieć nie można.
Nazwa subkultury skinów pochodzi od bardzo charakterystycznej cechy członków grupy – ogolonej głowy (lub bardzo krótko obciętych włosów (ang. skin – skóra). Do innych cech charakterystycznych należały czarne, wysokie i wypastowane buty, dżinsowe spodnie (najczęściej z podwiniętymi nogawkami, koszulka, szerokie szelki, a także specjalna kurtka. Wygląd skina ma świadczyć o jego ciągłym przygotowaniu do walki z wrogami, a także prezentować jego sympatię dla czystości i uporządkowania.
Ideologia ruchu miała charakter skrajne nacjonalistyczny. Propagowane przez skinów hasła odwoływały się wprost do idei faszystowskich, zaś celem ataków byli ludzie należący do mniejszości etnicznych, będący zaprzeczeniem swoiście pojmowanej idei siły i porządku. Z tego też powodu skini uważali się za obrońców tożsamości i tradycji narodu polskiego. Młodzi mężczyźni należący do tej grupy z reguły nie nadużywali alkoholu, nie używali też narkotyków. Działali w zorganizowanych, kierowanych przez przywódców grupach wywodzących się z jednej dzielnicy miasta.
Choć i dziś spotkać można skina, to jest on przedstawicielem wymierającego gatunku. Przed nim wymarły jednak inne, choćby subkultury rastafarian, metalowców, grungu, wyznawców Hare Kryszna, nie wspominając już o nieszczęsnych gotach. Okazało się, że lata 90., na początku których nastąpił wybuch młodzieżowych mód, a na ulicach każdego miasta można było spotkać młodych ludzi, których strój i zachowanie świadczyło o przynależności subkulturowej, są obciążone cechą zadziwiającej nietrwałości kulturowej.

Właściwie jedyną trwałą subkulturą w mozaice społecznej III RP okazali się depesze

– wielbiciele grupy Depeche Mode. Wyrośli w beznadziejnej rzeczywistości Polski lat 80. i wciąż trwają. Korzenie powstania tej dość niezwykłej subkultury datuje się na rok 1985, czyli koncert Depeche Mode w Warszawie. Koncert zespołu wywołał ogromne wrażenie na fanach co zaowocowało powstaniem początkowo licznych fanklubów, by przekształcić się w prawdziwy kult grupy i ich członków. Cechą rozpoznawczą depeszowców był – i nierzadko wciąż jest - styl ubierania się i wyglądu wzorowany na image'u członków Depeche Mode: czarne (zwykle skórzane kurtki, białe dżinsowe spodnie, buty na grubej podeszwie, krzyże na szyi, często także emblemat z logo zespołu. Dopełnieniem wizerunku były krótko przycięte, nażelowane włosy à la Dave Gahan lub utlenione loki jak u Martina Gore’a
Spotkania fanów do dziś odbywają się na imprezach klubowych i zlotach zwanych depotekami, a ich uczestnicy nie głoszą w ich trakcie żadnych haseł antysystemowych, buntowniczych, czy choćby krytycznych. Są konformistami w pełnym tego słowa znaczeniu, ograniczając się do nabożnego słuchania muzyki swoich idoli. Zapewne deprymują tym wielce wszystkich badaczy subkultur, nie chcących przyjąć do wiadomości, że właśnie w pogodzeniu się ze światem tkwi fenomen długowieczności depeszów.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia