Jak komunistom na nosie zagrali

Krzysztof Potaczała
Plac pod budowę tego kościoła poświęcono 22 lipca 1984 r., w komunistyczne święto manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (PKWN).
Plac pod budowę tego kościoła poświęcono 22 lipca 1984 r., w komunistyczne święto manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (PKWN). Nowiny24 (ze zbiorów Krzysztofa Potaczały)
Stanął nieopodal drogi do Terebowca. To, że od 1986 r. służy wiernym, zawdzięczać należy w dużym stopniu grupce ludzi, która w owym czasie, narażając się przełożonym i ludowej władzy, pomogła w budowie.

Początki kościoła pod wezwaniem św. Anny w Ustrzykach Górnych mają jasne i ciemne strony. Do tych drugich należy zniszczenie latem 1984 r., podczas niwelacji terenu, ostatnich naziemnych pozostałości greckokatolickiego cmentarza.

Był położony obok cerkwi pod wezwaniem św. Michała Archanioła z 1908 r., która przestała istnieć w 1946 lub 1947, podczas konfliktu ukraińsko-polskiego. Nie jest pewne, kto ją zburzył, ale można z dużą dozą prawdopodobieństwa przypuszczać, że wojsko. Z kolei upowska sotnia "Bira" spaliła doszczętnie zabudowę mieszkalną i gospodarczą wsi.

O resztkach cerkiewnego cmentarza musiał wiedzieć budowniczy świątyni, proboszcz parafii w Lutowiskach ks. Stanisław Leja. I niewykluczone, że gdzieś w głębi duszy rozważał, czy nie poszukać jednak innej lokalizacji. Mogło tak być, jednakże ostatecznie zdecydował, że spychacze wjadą na niemal niewidoczny, ale przecież ciągle cmentarz.

W latach 70. stało jeszcze na nim kilka drewnianych krzyży. Później powalił je czas, a że nie znalazł się nikt, kto zechciałby wystrugać nowe i zaświadczyć w ten sposób o pamięci, zostały już tylko nieliczne ziemne kopczyki.

Jeśli nawet ktoś z wyboru miejsca nie był zadowolony, głośno nie protestował. Nie nadszedł jeszcze czas, kiedy zaczęto dbać o pozostałości kultury poprzedników. W owym czasie nadal wszystko, co ukraińskie, kojarzyło się z niechcianym, nielubianym, niegodnym.

PRL skutecznie zabił w Polakach wrażliwość na inność, także tę chrześcijańską, a osadnicy zasiedlający od lat pięćdziesiątych na powrót Bieszczady w większości byli przesiąknięci duchem jeśli nie nienawiści, to przynajmniej nieskrywanej niechęci do ukraińskiej nacji. Dla nich Ukrainiec równał się banderowiec, rezun, morderca.

Podobno, jak mawiali stacjonujący w Ustrzykach Górnych pogranicznicy, czasami ktoś niezauważony pojawiał się na starym cmentarzu, zapalał świeczkę i tak samo cicho odchodził. Być może tymi niewidzialnymi, nie chcącymi rzucać się w oczy, byli dawni mieszkańcy, wygnani spod połonin w 1946 i 1947 r. Ci z pierwszej tury trafili do ZSRR, ale ci późniejsi, wysiedleni w czasie operacji "Wisła", pojechali na ziemie odzyskane. Już w latach pięćdziesiątych zaczęli odwiedzać rodzinną krainę.

Oni tym bardziej nie mogli zapobiec planom wzniesienia kościoła na kościach ich przodków. Lecz co się stało z odkrytymi szczątkami? Zostały w ziemi, przykryte później jeszcze warstwą betonu wylewanych fundamentów? Ekshumowano je i pochowano na innym cmentarzu? Naprędce zakopywano anonimowo gdzieś w pobliżu? Szczegółów zapewne nie poznamy, ale może uda się wydobyć z ludzkiej pamięci chociaż garść informacji?

Tadeusz Froń, ówczesny robotnik Zarządu Budownictwa Leśnego: - Pracowałem przy plantowaniu placu pod kościół wraz z kilkoma kolegami. Ksiądz Leja nie miał do dyspozycji fachowców, dlatego przyjechał do nas na bazę w Stuposianach i poprosił o pomoc. Kiedy spychacze zaczęły równać teren, z ziemi wysypały się kości. To nas zaszokowało, ani operator, ani my nie mieliśmy pojęcia o tym, że kopiemy na cmentarzu. Natychmiast przerwano prace, a szczątki zapakowano do foliowych worków i pochowano w pobliżu. Nie wiem, czy jakoś to miejsce oznaczono.

Potrzeba otwarcia świątyni u stóp połonin rosła wraz z rozwojem turystycznym Ustrzyk Górnych, obok Wetliny, Cisnej i Soliny najpopularniejszej bieszczadzkiej miejscowości. Ponadto Bieszczadzki Park Narodowy budował mieszkania dla pracowników, także w sąsiednim Wołosatem.

Nie mieli się gdzie modlić również mieszkańcy Bereżek, zaś w hotelu robotniczym w Terebowcu kwaterowało kilkudziesięciu robotników drogowych. Ustrzyki Górne miały kemping, schronisko PTTK, stację GOPR, sklepy i gospodę, ale brakowało właśnie kościoła. - Do najbliższego w Lutowiskach były 24 kilometry.

Wspierani przez turystów mieszkańcy jeździli na rozmowy do parafii w Lutowiskach, gdzie ks. Leja zastanawiał się, jak pokonać liczne bariery leżące na drodze do uzyskania pozwolenia na budowę. Podlegał mu już filialny kościołek w Smolniku, teraz miałby przybyć kolejny. Lecz jeżeli nawet taką zgodę uda się załatwić, to gdzie kupić materiały? W ogarniętej kryzysem gospodarczym Polsce nie było o nie łatwo.

Projekt pierwszej rzymskokatolickiej świątyni w Ustrzykach Górnych (przez stulecia były cerkwie), poparła kuria metropolitalna w Przemyślu. Ordynariusz przemyski, biskup Ignacy Tokarczuk, postanowił odważnie stawić czoło pezetpeerowskim sekretarzom. Znany był z nieustępliwości, zaprawiony w podobnych bojach. Po wielu pismach i "pielgrzymkach" do lokalnych i wojewódzkich urzędów, zezwolono na wymurowanie katolickiego przybytku.

Plac pod budowę poświęcono 22 lipca 1984 r., w komunistyczne święto manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego (PKWN). W PRL był to dzień wolny od pracy, toteż na uroczystości w Ustrzykach Górnych zgromadził się tłum wiernych. Kościół, wybierając tę, a nie inną datę, dał tu wyraz odwagi i niezależności, ale też zirytował władzę.

Rozpoczęta dwa dni później budowa była nieustannie kontrolowana przez służbę bezpieczeństwa, milicję i konfidentów. Chciano znaleźć pretekst do wykazania, iż duchowni katoliccy nie są uczciwym partnerem dla państwa. W konsekwencji działania te miały doprowadzić do przerwania prac.
Wspomniane problemy z zaopatrzeniem w materiały spowodowały, że lutowiski proboszcz musiał uciec się do zawarcia potajemnego układu z kierownictwem zespołu budów ZBL w Stuposianach. Po rozmowach z szefem placówki do Ustrzyk Górnych zaczęto regularnie dostarczać m.in. tłuczeń, deski, piasek, cement. Ksiądz Leja dogadał się też z kilkoma robotnikami.

- Pracowaliśmy między innymi przy zbijaniu szalunków i zalewaniu betonem głębokich fundamentów - wspomina cieśla Władysław Nogaj. - Nie ma co, robiliśmy pod strachem. Jeździliśmy ze Stuposian do Górnych w zależności od tego, co było do zrobienia i jak wiele czasu musieliśmy poświęcić na oficjalną pracę przy drogach.

- Nie wiem dokładnie, ile zetbeelowskich materiałów tam poszło, ale masa - opowiada Tadeusz Froń. - Aż któregoś dnia wszystko się wydało, bo jakiś "życzliwy" doniósł do dyrekcji ZBL i do Okręgowego Zarządu Lasów Państwowych w Krośnie.

Do Stuposian przyjechał umyślny z OZLP - wspomina Nogaj. - Zamknął się z naszym kierownikiem w biurze, gdzie długo rozmawiali. Przez uchylone okno usłyszałem trwożliwy głos urzędnika: "Jak nie przestaniesz, obaj pójdziemy siedzieć. Ty za dostarczanie budulca i ludzi, a ja za patrzenie przez palce".

Nie jest pewne jak, ale sprawę materiałów oraz siły roboczej zamieciono pod dywan, choć kierownika wzięto na celownik. Skutkiem były nasyłane do Stuposian kontrole z OZLP. Mimo to budowa trwała nadal. Ci z robotników, którzy zaoferowali swoje ręce do pracy, nie wycofali się. Wspólnie z mieszkańcami Ustrzyk Górnych, Wołosatego, Pszczelin i Bereżek, z klerykami z przemyskiego seminarium duchownego, turystami i harcerzami dzień po dniu wznoszono kościół świętej Anny.

- Najbardziej mnie zaskoczyli ci młodzi księżulkowie, myślałem że nie poradzą sobie z robotą, ale zaiwaniali z taczkami jak motocykle - śmieje się Froń. - To była zgrana grupa; nigdy nie słyszałem, żeby się na cokolwiek skarżyli, choć niektórzy mieli na dłoniach bolesne odciski.
Plac budowy rozbrzmiewał gwarem, czasami ktoś sypnął dowcipem, ktoś przeklął siarczyście i zaraz się opamiętał, pachniało gotowanym w kotle jedzeniem, niekiedy popijanym nie tylko herbatą, ale i - dla poprawy funkcjonalności żołądka - wódką.

Robotnicy byli z proboszczem z Lutowisk w dobrej komitywie. Odwiedzał ich po kolędzie w Stuposianach, czasem przywiózł coś ekstra do jedzenia. Opowiadają, że ludzki był z niego facet, wiedział, że chłop nie zakonnik i czasem musi sobie golnąć. Był na budowie codziennie, sam chwytał za kilof i łopatę, a ci, co się wcześniej nie angażowali, teraz brali z proboszcza przykład.

Murowaną świątynię według projektu Mieczysława Zarycha, z pieniędzy wiernych i funduszu diecezjalnego, poświęcił 3 sierpnia 1986 r. bp Ignacy Tokarczuk. Bryła kościoła nie wszystkim przypadła do gustu.

W książce "Hajże na Bieszczady" Witold St. Michałowski pisał: "Od pewnego czasu regułą jest wznoszenie w Bieszczadach obiektów sakralnych wyróżniających się imponującą powierzchnią namiotowych blaszanych dachów i spiczastymi sygnaturkami, których wygląd razi w tutejszym pejzażu (…). Katolickiego Boga przecież można chwalić tak samo żarliwie i z oddaniem w krytych drewnianym gontem kopulastych świątyniach, jakie tu stały przez wieki (…)".

W 1992 r., w nowszej części dawnego cmentarza cerkiewnego, rozpoczęto murowanie pokaźnych rozmiarów Archidiecezjalnego Domu Rekolekcyjnego. Inwestycja przebiegła bez kłopotów - od trzech lat PRL była już historią.

Nowiny Rzeszowskie

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia