Dla ludzi żyjących w czasach totalitarnego reżimu w Polsce było oczywiste, że nawet wiara w zjawiska nadprzyrodzone może być dla władz groźna. I że może być uznana na przykład za akt nieposłuszeństwa godzący w socjalistyczną gospodarkę. Stąd też tych, którzy ośmielili się dzielić informacjami na temat cudów, zjawisk wykraczających poza rozum oskarżano o wzniecanie fanatyzmu religijnego przez rozpowszechnianie fałszywych, wywrotowych wiadomości - a cuda w pojęciu władz zawsze były „rzekome”.
Jak aparat bezpieczeństwa w PRL sobie z tym radził? Po pierwsze, przez powszechną inwigilację. Dopuszczali się nawet takich praktyk, aby czytać prywatne listy obywateli. Niby nie było przepisu, który by pozwalał esbekom otwierać prywatne listy, jednak - w tajemnicy - tak zwana perlustracja, czyli przeglądanie cudzej korespondencji, kwitła w PRL na potęgę. Na podstawie informacji zebranych z przeczytanych listów esbecy zatrzymywali i aresztowali ludzi, którzy ośmielili się w listach do rodziny pisać na przykład o cudach uzdrowienia. Powołano specjalne Biuro „W”, którego funkcjonariusze przejmowali korespondencję albo od listonoszy, albo z sortowni. Na pocztach pracowali oficerowie SB na niejawnych etatach bądź tajni współpracownicy zwerbowani przez esbecję za pieniądze. Mimo że większość pracowników poczty musiała wiedzieć, o co chodzi, to bardzo dbano o to, aby ten proceder nie wyszedł na jaw. Nie czytano wszystkich listów, wybierano je losowo, ale liczby i tak są imponujące - statystyki podają, że w ciągu siedmiu miesięcy pomiędzy 1944 a 1945 r. UB przeczytał prawie półtora miliona listów. A to dopiero początek. W latach 60. było ich już 5 mln rocznie. Najwięcej w czasach stanu wojennego - permanentna inwigilacja doprowadziła do tego, że w 1982 r. esbecy znali treść 82 mln listów, co stanowiło 15 proc. ogółu wysyłanej wtedy korespondencji.
Reżimowe władze trzymały rękę na pulsie, jeśli chodzi o każdą dziedzinę i przejaw życia społecznego. Dzięki temu zdobywano nie tylko wiedzę, ale też dowody do szantażów, za pomocą których, na przykład, zmuszano do współpracy oraz - jak to już zostało powiedziane - dokonywano zatrzymań i aresztowań. Inne metody przyjmowano w sytuacji na przykład objawień Matki Bożej czy religijnych cudów. A tych zdarzało się w tamtych czasach nad podziw wiele. Jak na przykład objawienie Matki Boskiej na wieży kościoła św. Augustyna na warszawskim Muranowie, który jako jedna z niewielu budowli na terenie byłego getta ostał się po II wojnie światowej. Zdjęcie kościoła w morzu ruin obiegło przecież cały świat, wtedy też zrodziła się legenda o cudownie ocalałej świątyni, podsycając wiarę w cuda.
Informację o tym, że coś się dzieje, że przed kościołem zbiera się tłum, przekazał dyżurnemu Komendy Stołecznej Milicji wojskowy. Milicjant zawiadomił komendę wojewódzką. W iście błyskawicznym tempie utworzono sztab kryzysowy składający się z funkcjonariuszy odpowiedzialnych za zwalczanie opozycji i zwalczanie Kościoła, którym towarzyszyło kierownictwo komendy. Tak narodziła się tajna operacja o kryptonimie „Wieża”. Już kilka godzin od meldunku zaczęto realizować plan: trzeba pomalować wieżę, porozmawiać z proboszczem kościoła i opracować zabezpieczenia. Nawet kolor farby, którą miano pomalować wieżę, nie był przypadkowy - chodziło przecież o utrzymanie spokoju wśród społeczeństwa. Ulice Muranowa zostały obstawione przez szpicli, a nieoznakowane auto SB wspierał milicyjny radiowóz, który krążył po dzielnicy. Już na drugi dzień rozpoczęto malowanie wieży. Sprawnie, ale po cichu. Procedury były ustalone, esbecy zyskali przecież doświadczenie już wiele lat wcześniej, kiedy to w 1959 r. po raz pierwszy na wieży objawiła się Matka Boża. Jak opowiadali świadkowie, 7 października ukazała się świetlista postać Matki Boskiej Muranowskiej Współczującej Miłosiernej, a potem widziano ją jeszcze przez 20 dni. Wydarzenia ściągały na Nowolipki tłumy wiernych, blokowały się ulice, milicjanci musieli kierować ruchem. Wiadomo było, że coś takiego nie jest na rękę ówczesnej władzy. Zwłaszcza że rozmodlony tłum rósł w siłę, śpiewając: „My chcemy Boga w książce, w szkole”. Warszawska kuria wydała nawet oficjalny komunikat, że to nie cud, tylko zjawiska naturalne, ale wierni wiedzieli swoje. Nic więc dziwnego, że tłum z dnia na dzień potężniał, wzbogacony o pielgrzymów z całego kraju. A jakby tego było mało, pod kościół przyjeżdżały auta zachodnich dyplomatów, między innymi z USA i Izraela.
Już wtedy, w 1959 r., milicja próbowała przeganiać rosnące tłumy, najbardziej obawiano się, że do Warszawy ściągną pielgrzymi ze Śląska. Zainstalowano nawet reflektory, których zadaniem było odbijać poświatę z wieży, ale nic to nie dało - dziennie nawet 35 tys. ludzi przyjeżdżało obejrzeć cud. Wówczas przemalowanie wieży nic nie dało - deszcz zmył farbę, co tylko spotęgowało wiarę w moc nadprzyrodzoną, która nie poddaje się esbecji.
W tamtym czasie zatrzymano i aresztowano grubo ponad 700 osób i to dopiero przyniosło efekt. Ale też dzięki cudowi z 1959 r. w 1970 r. milicjanci mieli już opracowane procedury. Wiedzieli, jak należy się do tego wziąć - mieli szczegółowe instrukcje opublikowane w broszurze „Niektóre problemy pracy polityczno-operacyjnej związanej z występowaniem rzekomych cudów”, która została wydana wyłącznie do wewnętrznego użytku przez Departament Kadr i Szkolenia MSW w 1966 r. A to był przecież rok jubileuszowy - tysiąclecie chrztu Polski - spodziewano się więc, że cuda będą się mnożyć.
Dla funkcjonariuszy służb cuda oznaczały problemy. I radzili sobie z nimi coraz lepiej. Kiedy w 1965 r. w kapliczce Matki Boskiej w Wołominie figurka Maryi zaczęła kręcić głową i poruszać rękami, szybko odkryli, że to syn właścicieli posesji podłączył do prądu koronę z żaróweczkami, którą upiął na rzeźbie. Właściciele, licząc się z tym, że mogą być problemy - bo prąd był na dziko, a kapliczka - budowlaną samowolką - szybko schowali figurkę, co zresztą na niewiele się zdało, bo ludzie nadal przyjeżdżali do Wołomina modlić się przed pustą kapliczką.
Esbecy wiedzieli, że najważniejsze jest reagować błyskawicznie, działać szybko i nie bać się niekonwencjonalnych metod. Jak na przykład podstawienie księdza, który byłby niby wysłannikiem kurii, aby rzekomo dokonać badań cudu.
W 1970 r. mimo doświadczeń z cudami operacja „Wieża” przy całej swojej skuteczności przysporzyła jednak służbom problemów. A to kosz, w którym miał pracować robotnik najęty do pomalowania 70-metrowej wieży, nie miał odpowiednich uchwytów, a to farba zniknęła, a kiedy w końcu udało się wieżę pomalować, to znów spadł deszcz i cała robota poszła na marne. Wybrano więc farbę, którą maluje się okręty, do której dorzucono trocin, aby lepiej przylegała. Ale i wtedy złe warunki atmosferyczne nie pomagały - wiał wiatr, lał deszcz. Pędzel nie przyjmował farby. „Niech maluje rękami” - zdecydowano. Sztab obserwował te wysiłki z lunety ustawionej w pałacu Mostowskich, przez radio śląc komunikaty robotnikom. W końcu światła przestały odbijać się na matowym podłożu. Funkcjonariusze na wszelki wypadek pozostawili sobie klucz do wieży.
Esbecy mocno zaangażowali się też w deprecjonowanie ludzi, którzy głosili, że dzięki Matce Bożej odzyskali zdrowie, wzrok czy możliwość chodzenia. Cel Służby Bezpieczeństwa: zdeprecjonować, spostponować, ośmieszyć. O kobiecie z Łodzi, która na Jasnej Górze doznała cudu i na dowód zostawiła swoje kule, produkowali fałszywe informacje, że była prostytutką, a księżom, którzy podczas rekolekcji chcieli opowiadać o cudzie, grożono, że zostaną ośmieszeni.
Ciekawa historia związana jest z duchem myśliwego, który przestrzelił hostię we wsi Holonki, gmina Brańsk. Duch miał grasować w latach 50. w jednym z gospodarstw, o którym miejscowi mówili, że zaprzedał dusze złemu. Kiedy myśliwy zmarł, zaczęły dziać się niepokojące rzeczy. Drzwi same otwierały się i zamykały z hukiem, sam zaczynał dzwonić budzik, przedmioty w rodzinnym domu zmarłego latały w sposób niekontrolowany, przewracały się naczynia, fruwały polana drewna. Straszyć miało też w budynkach gospodarczych. Na dodatek w gospodarstwie zaczął się pojawiać nieznany nikomu czarny pies, który nic nie jadł, a kiedy zaczęto do niego strzelać - zniknął. Księża święcili dom, wyświęcili nagrobek, odprawiali msze za zmarłego. Pomogło na chwilę, potem wszystko wróciło. Oczywiście wieści o duchu rozeszły się po okolicy, duchem zainteresowała się więc władza. W Holonkach pojawili się milicjanci, esbecy i wojskowi. Ponoć duch zrzucał milicjantom czapki z głów, obrus zaczął zsuwać się ze stołu, a kubki - wylatywać z szafek. Milicjanci z bardzo niepewnymi minami opuścili nawiedzony dom. Żołnierzom nieznana siła wyrzuciła pistolety z kabur. O tajemniczych zjawiskach w Holonkach, które trwały kilka lat, do dziś opowiadają sobie ludzie. Nie omieszkując przy tym stwierdzić, że z duchem myśliwego z Holonek nawet władza sobie nie poradziła.
Najwięcej spiskowych teorii rodziły jednak informacje o UFO. Po raz pierwszy o latającym spodku widzianym w Polsce napisał w styczniu 1959 r. „Wieczór Wybrzeża”:
Nasi Czytelnicy p. Włodzimierz i Jadwiga Poncze o godz. 6.05 rano ujrzeli na niebie od strony północno-zachodniej »latający talerz«. Zaobserwowany obiekt był dużych rozmiarów i miał kształt koła. Talerz ten był koloru pomarańczowego, jego brzegi zabarwione były na różowo. Po chwili zniknął za domami, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów na niebie. Chwilę później inni świadkowie zaobserwowali rozbicie się obiektu w gdyńskim porcie.
No i się zaczęło! Fakty mieszano z interpretacjami, podając coraz bardziej fantastyczne i sensacyjne informacje. Narodziła się legenda podobna do incydentu w Roswell - o rozbiciu się statku pozaziemskiej cywilizacji, o zdumiewających istotach, które zabrane z miejsca skonały w szpitalu w Drelowie. Szpital miał oczywiście otoczyć kordon funkcjonariuszy SB, a samochód chłodnia wywiózł zwłoki do nieznanego miejsca. Wojsko z kolei miało nie dopuszczać nikogo do miejsca wypadku, plotkowano też o obecności Armii Czerwonej, KGB i kontroli sowieckich służb, które miały zabrać pozaziemskie istoty.
Media karmiły się tym przez tygodnie, co i raz publikując relacje świadków, którzy mieli widzieć, jak statek o dziwnym kształcie wpada do basenu portowego. Nie publikowano jednak informacji na temat działań władz.
Ale zwykła notka w gazecie narobiła sporego szumu w międzynarodowym świecie ufologów. Kiedy w 1980 r. znany polski ufolog Bronisław Rzepecki dotarł do brytyjskiej książki „The UFO Encyclopedia”, uważanej za biblię ufologów, znalazł w niej historię z Gdyni, a w niej nawet relację polskiego lekarza, który miał się zarzekać, że był przy sekcji zwłok ufoludka. Jeszcze kilka lat temu rumuński ufolog Ion Hobana pisał o tym wydarzeniu w książce „UFO From Behind the Iron Curtain”. Jeśli są publikacje - to musiało się zdarzyć, uważa do dziś wielu miłośników teorii spiskowych, a to, że nie ma na to żadnych dowodów, oznaczać może tylko jedno - że w tej sprawie palce maczały służby specjalne z PRL i, ma się rozumieć, z ZSRR. Kolejny niewyjaśniony przypadek dotyczy załogi polskiego kutra UST-134. Jest 1983 r. Pięcioro rybaków, w tym dwóch braci Malczewskich, wypływa wieczorem na łowisko. Ujrzeli światło zielonego koloru. Myśleli, że to statek. Położyli się spać, na pokładzie został tylko sternik. Po jakimś czasie przybiegł na dół, obudził ich, mówiąc: „Musicie to zobaczyć”. Wyszli na pokład, a 15 metrów przed nimi zawisł ogromny pojazd powietrzny w kształcie spodka, średnicy około 30 metrów. Widać było okna w kształcie bulajów, a za nimi, wewnątrz, stały jakieś istoty. Była kobieta o niebieskiej skórze, mały smyk z wielkimi oczami i postać przypominająca mężczyznę z brodą. Kobieta się uśmiechnęła. Tylko tyle zapamiętali. Obudzili się po kilku godzinach, ponad 300 km od miejsca, w którym to widzieli. Co się stało w ciągu tych godzin, których nie pamiętają? Przez wiele lat milczeli, nie chcieli o tym opowiadać. Na rozmowę udało się namówić jednego z braci Malczewskich. W 1985 r. uciekł z rodziną do Danii tym kutrem. Tam podczas prześwietlenia u lekarza okazało się, że ma nieznany przedmiot wszczepiony pod skórą. Kiedy lekarz mu to wyjął, zobaczył techniczne mikroskopijne urządzenie wyglądające jak nadajnik. Schował go w domu, ale nadajnik zniknął.
Wbrew argumentom, że dziwnym trafem ufoludki albo ich pojazdy objawiają się tylko ludziom prostym i niezbyt wykształconym, swoją przygodę z UFO przeżył pilot Henryk Bronowicki. Bardzo szczegółowy jej opis zawarł zresztą w swojej książce „Pilot doświadczalny”.
To był piątek, 13 lipca 1984 r., kiedy Henryk Bronowicki zjawił się na lotnisku w Mielcu. Miał wykonać lot iskrą. Już wtedy zauważył mechaników i innych pracowników lotniska, jak stoją przed hangarami i - dyskutując - spoglądają w niebo. Podniósł głowę i zobaczył srebrzystą kulę, która mimo wiatru była nieruchoma. Wcześniej obiekt ten widzieli mieszkańcy Rzeszowa. Informacje na ten temat pojawiły się też w gazetach. Bronowicki leciał za dziwnym obiektem, który cały czas utrzymywał stałą odległość. „Nie jestem specjalistą od UFO i tego typu zjawisk, ale to, co widziałem, stawia wiele pytań, na które jako inżynier lotniczy i pilot doświadczalny nie potrafię odpowiedzieć” - twierdził pilot.
Nie inaczej było z lądowaniem UFO w Emilcinie, małej wsi pod Lublinem, które na trwałe zapisało się w historii nie tylko polskiej, ale też światowej ufologii jako najlepiej zbadany i najbardziej wiarygodny przykład kontaktu z UFO, a w Emilcinie powstał nawet pomnik UFO na pamiątkę tamtych zdarzeń. Emilciński przypadek wciąż inspiruje wielu autorów do tworzenia nowych publikacji i książek na temat tego, co się wydarzyło prostemu rolnikowi Janowi Wolskiemu. 10 maja 1978 r. w Emilcinie pod Opolem Lubelskim zdarzyło się jego spotkanie z obcą cywilizacją. O godzinie 5.10 Wolski wyjechał z domu wozem zaprzężonym w klacz, którą chciał zapłodnić u ogiera. Kiedy wracał, zobaczył, jak potem opowiadał, dwóch smyków. Wskoczyli mu na wóz, dojechali na polankę, a tam kilka metrów nad ziemią zawieszony był obiekt w kształcie niewielkiego metalicznego autobusu, który wydawał dźwięk jak bzyczenie os. Pod nim znajdowała się rampa z windą. Potworaki - jak potem nazwał ich Wolski - dały mu do zrozumienia, aby wsiadł do windy. Znalazł się w pojeździe, w którym prócz ławek było pusto, prócz sparaliżowanych, leżących na podłożu ptaków z rodziny krukowatych. Wolski opowiadał, że potworaki przykładali mu do ciała talerze, z których coś klikało. Najbardziej zainteresował ich jego pasek od spodni. Był skórzany.
- Wolski nie mógł wiedzieć tego, co my dzisiaj wiemy. Obcych, którzy przybywają na Ziemię, najbardziej szokuje to, że my zabijamy zwierzęta. Oni nie zabijają ani zwierząt, ani ludzi, w pełni szanują wszelkie życie
- opowiadał mi jakiś czas temu Jerzy Rastawicki, szef Fundacji „Nautilus”, jedynej w Polsce organizacji badającej niewyjaśnione zjawiska. Wolski, gdy wrócił do domu, opowiedział rodzinie, co mu się przydarzyło. Uwierzyli mu bezgranicznie, podobnie jak później sąsiedzi z wioski. Zwłaszcza że - jak się potem okazało - nie tylko Wolski widział tajemniczy pojazd. Polscy ufolodzy do dziś wierzą, że miejsce, gdzie Wolski spotkał „potworaków”, monitorowane jest nieustannie przez pozaziemskie istoty.
Wydarzenia w Emilcinie postanowił zbadać Bartosz Rdułtowski, autor książek o zagadkach, tajnej broni czy nie mniej tajnych projektach wojskowych. Swoje śledztwo dziennikarskie opisał w książce „Tajne operacje. PRL i UFO”. Jak mówił w wywiadach, hipoteza była jasna: w kraju pełnym coraz większych napięć społecznych mediom potrzebne były tematy zastępcze, odwracające uwagę od istotnych dla Polski spraw. Autor uważał, że w Emilcinie rzekome bliskie spotkanie z UFO było od początku sprytnie zaplanowaną manipulacją i stanowić miało impuls do masowego zainteresowania się polskiego społeczeństwa tematyką ufologiczno-paranormalną, być pretekstem do tworzenia artykułów ufologicznych, społecznej dyskusji, miało w końcu wywołać falę kolejnych spotkań z UFO i obserwacji, czyli stworzyć efekt domina. Rdułtowski podejrzewał więc, że za incydentem w Emilcinie stały służby specjalne. Spodziewał się, że podobnie jak w USA wojskowi od końca lat 70. XX w. promowali zjawiska UFO, a w organizacjach ufologicznych byli oficerowie wywiadu, zwłaszcza z sił powietrznych, którzy mieli za zadanie siać dezinformację, opowiadać o katastrofach UFO, a wszystko dlatego, żeby nie przyznać się do rozbicia prototypowej, ściśle tajnej maszyny, jak samolot bezzałogowy, który wtedy testowano.
Tym bardziej że czołowy polski ufolog, wspomniany już Bronisław Rzepecki, potwierdził Rdułtowskiemu w książce, że jego zdaniem większość obserwacji UFO w latach 80. była inspirowana przez SB. Rdułtowski zgłosił się nawet do IPN, aby znaleźć odpowiedź na pytanie, kto stworzył emilcińską mistyfikację. Za sprawą nagłośnienia historii z UFO w Emilcinie stał łódzki ufolog Zbigniew Blania i to dzięki niemu Polska usłyszała o bliskim spotkaniu rolnika Jana Wolskiego z UFO. Blania nie tylko zaprosił do współpracy ekspertów - psychologa i psychiatrę, którzy zbadali rolnika i potwierdzili, że mówi prawdę, to jeszcze znalazł innego świadka - małego chłopca Adasia Popiołka, mieszkańca Emilcina. Rdułtowski badał, czy Blania nie był przypadkiem powiązany ze służbami. Ale prawda okazała się bardziej skomplikowana, przez co też zaskakująca. Rdułtowski próbuje udowodnić, że mistyfikacja rzeczywiście miała miejsce, ale - jak dowodzi - była tylko zemstą jednego ufologa nad drugim, a nie mistyfikacją Służby Bezpieczeństwa. A może po prostu nie znalazł na to dowodów, bo w końcu wrobienie ufologa przez innego ufologa to też tylko hipoteza