Każdy z pewnością zna przerażające historie o średniowiecznym siedmiogrodzkim krwawym demonie - słynnym wampirze Draculi, dla którego pierwowzorem był nabijający dziesiątkami na pal swych wyimaginowanych i rzeczywistych przeciwników - okrutny Vlad Palovnik. Ale - niestety - niewielu zna prawdziwą i o wiele okrutniejszą historię, jaka miała miejsce w XVII i XVIII w. na terenie nyskiego Księstwa Biskupiego, kiedy to palono na stosach w niewyobrażalnych wprost męczarniach niewinne kobiety, którym przypisywano knucie i spiskowanie z szatanem!
Spalenie w 1622 r. na rynku w Nysie pierwszej kobiety oskarżonej o czary - to był początek. Po Nysie przyszła kolej i na inne śląskie miasta, m.in. Głuchołazy, Jesenik, Paczków, Racibórz, Zlate Hory, ale także na Sumperk i Velke Losiny. Najsłynniejszym, a jednocześnie najkrwawszym inkwizytorem tamtych czasów był Heinrich Franz Boblig z Edelstadt (obecne Zlate Hory). Podczas swej 40-letniej praktyki "sędziowskiej" sam osobiście posłał na stos ponad 180 osób!
Nawet bycie księdzem nie chroniło przed stosem. Przykładem tego jest postać księdza z Velkich Losin Christopha Aloisa Lautnera, który wstawiał się za niesłusznie oskarżonymi osobami. Taka postawa spowodowała, że i on trafił na stos, a jego żarliwą modlitwę świadkowie słyszeli jeszcze nawet, kiedy ogień sięgał już jego kolan.
Dowieść "winy" komukolwiek było wówczas niezwykle łatwo, aby wszystko to wyglądało na praworządne i uczciwe procesy, w każdym z tych etapów brali udział "sędziowie" (powoływani przez wrocławskiego biskupa). Głównym elementem śledztw były niezwykłej wprost miary tortury.
Spalenie na stosie nie było wcale najgorszym z zadawanych "czarownicom" cierpień, bowiem poza nakłuwaniem malutkimi, ale ostrymi szpilkami całego ciała, stosowano też wkładanie do gołych rąk gorącego żelaza, rozciąganie na madejowym łożu, łamanie na kole, zamykanie w tzw. iron maiden, czyli w środku żelaznego pancerza w kształcie człowieka We wnętrzu owego pancerza umieszczano długie i kłujące szpikulce powodujące olbrzymi ból przy zaciskaniu tejże formy na nieszczęsnej, poza tym stosowano jeszcze cały szereg innych równie wymyślnych tortur.
Często stosowanym i niezwykle okrutnym narzędziem tortur była tak zwana "żelazna gruszka". W zależności od rodzaju popełnionego "przestępstwa" wkładano ją kobiecie do gardła, odbytu albo też do pochwy. Następnie uwalniano sprężynę lub odkręcano śrubę, która rozwierała owo urządzenie powodując niewyobrażalne męki. Kobietę posądzoną o stosunki seksualne z diabłami karano otwarciem owej gruszki w pochwie.
Czarownice, które rzucały czary, uroki, a także "krzywoprzysiężne" czy rzucające bluźnierstwa i oszczerstwa karane były otwarciem "gruszki" w ustach. Tym z kolei, które oskarżano o sodomię i praktyki homoseksualne wkładano ową katowską "zabawkę" do odbytu. Można tylko się domyślać reszty i niewiarygodnych cierpień zadawanych nieszczęsnym i niewinnym kobietom przez zepsutych, wyzutych z resztek człowieczeństwa oraz złych do cna "śledczych" - katów inkwizycji.
Nie jest też dziwne, że już same wieści o tak ogromnych cierpieniach i torturach, jakim poddawani byli poddani księstwa - wyzwalały u pozostałych mieszkańców objawy obłędu i różnorakich zaburzeń, chorób psychicznych nie wyłączając! Pojawiało się więc na gościńcach coraz więcej różnorakich obłąkańców, żebraków, wędrownych magów czy wróżbitów, którzy za odpłatą "odczyniali" czary i uroki rzucane przez złą wiedźmę. Nierzadko i oni sami potem stawali na stosie oskarżeni np. przez kmiecia, któremu krowa dalej nie dawała mleka, choć zapłacił wszak sowicie.
I tak np. w 1633 r. w podnyskich Nowakach ludzie zaświadczyli uroczyście przed komisją inkwizycyjną, że swego czasu pojawił się u nich we wsi człowiek, który przy starej lipie zaczął odprawiać gusła i rzucał czary, mówiąc, jakoby w wiosce tej pozostanie tylko jeden człowiek (co się sprawdziło za sprawą zarazy), po czym wyciągnął z dziupli czarną chustę i... na niej odleciał!
Rozmiar ówczesnego - powszechnego wręcz - szaleństwa był tak wielki, że nieobce ono było również i katolickiemu klerowi. Z tego powodu proboszcz z podnyskich Wierzbięcic (Oppersdorff) pisał w 1653 r., że " jego cała wioska opanowana jest przez demony i diabły, a jest ich tyle, że w powietrzu aż świszczy od ich przelotów". Kilkanaście lat wcześniej, bo w 1636 r. uchwalono konieczność budowy specjalnych pieców, w których palono by od razu większą ilość czarownic.
Pomysłodawcą tego był nyski biskup sufragan Jan Baltasar Liesch von Hornau. Taki piec - odpowiadający jego życzeniom - wybudowano w Nysie prawdopodobnie w pobliżu Bramy Wrocławskiej lub obok Domu Wagi Miejskiej. Była to wielka murowana budowla z cegły, z ciężkimi żelaznymi drzwiami, zdolna pomieścić... 20 osób naraz !!!
Ów specyficzny "rekord" poprawiono jeszcze 6 września 1639 r., kiedy to w piecu tym spalono jednocześnie 26 kobiet! Podobny piec stanął również w Zlatych Horach, a wydatnej pomocy przy owej "ciężkiej pracy" udzielał kat z Nysy, zwłaszcza że tamtejszych " ośmiu katów miało pełne ręce roboty ze ścinaniem i paleniem, przy czym na raz mogli dać do pieca 6-8 sztuk plewa czarownic".
Należy dodać, że do obligatoryjnych kosztów związanych z paleniem czarownic doliczano wielkie ilości beczek z winem, którym raczyli się podczas "śledztw" oraz przy samych stosach "dzielni" kaci i ich słudzy. Z kolei majątek ofiar dzielono sprawiedliwie pomiędzy członków sądzących w komisji, kata i jego pomocników. Dla wielu z nich był to doskonały sposób nader szybkiego i łatwego bogacenia się.
Specyficznym wyjątkiem od tych inkwizycyjnych "procedur" było podejście mieszczan Ziegenhals (poi. Koziej Szyi), czyli obecnych Głuchołaz. Kobiety oskarżone tutaj o kontakty z diabłem przetrzymywano przez osiem dni na tzw. tronie czarownic, czyli fotelu najeżonym ostrymi gwoździami, a następnie, z oczywistym wyrokiem ofiary - w odróżnieniu od innych miejscowości - nie palono, a wieszano na nieodległej - nomen omen - Szubienicznej Górze.
O autentyczności tych zdarzeń może świadczyć fakt, że w 1807 r. istniejącą jeszcze wówczas szubienicę (na której wieszano 150 lat wcześniej czarownice) spalili żołnierze napoleńscy.
Zresztą miejsc związanych z sabatami czarownic było o wiele więcej. Wystarczy wspomnieć Petrove Kameny, Hexenberg (Górę Czarownic na terenie nyskiego Podzamcza,) Czarcie Kamienie nieopodal Jesenika, Czarcią Ambonę koło Głuchołaz, Kocią Górę koło Pietrowic Głubczyckich czy Koehlerberg (Węgielna Góra) koło Bruntala.
Rozmiar tych okrutnych kaźni zaniepokoił samego biskupa wrocławskiego, notabene syna polskiego króla Zygmunta III Wazy i jednocześnie księcia nyskiego - Karola Ferdynanda (a w latach 1648 -1655 także władcę "naszego" księstwa opolsko-raciborskiego), który zaczął podejrzewać, że część zeznań owych "czarownic" jest wymuszana torturami. Na nic się to zdało - fala polowań na czarownice oraz terror kościelnej inkwizycji trwał już w najlepsze i to na całego!
W Jeseniku inkwizycyjny kat np. ściął głowy żonom wszystkich rajców miejskich! W Raciborzu tylko w roku 1667 spalono na stosie 16 osób, a ostatni, potwierdzony śląski proces o czary miał miejsce w Ścinawie nad Odrą w 1774 r., ale jeszcze rok później, w 1775 r., czyli 150 lat po pierwszych procesach, mieszczanie nyscy próbowali ponownie rozpętać nagonkę na wyimaginowane czarownice!
Jednakże dopiero sama cesarzowa Austrii Maria Teresa osobiście, specjalnym edyktem z dnia 9 marca 1775 r. zakazała tych haniebnych praktyk na obszarze całego cesarstwa.
Mała ciekawostka na koniec. Zaledwie 100 km od Opola - w małej wsi Doruchów między Ostrzeszowem a Wieruszowem jeszcze 7 września 1775 roku spalono żywcem 14 kobiet oskarżonych przez żonę dziedzicą niejakiego Stokowskiego, którą za sprawką owych czarów... - uwaga - miał pobolewać palec u ręki oraz miały wypadać włosy! Jedyną osobą, która wówczas głośno protestowała, był miejscowy proboszcz - ks. Możdżanowski.
Widząc, co się dzieje, wyjechał do Warszawy, aby jeszcze uprosić o pomoc samego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Dowiedziawszy się o tym - Stokowski przyśpieszył swe "śledztwo" Przecież skupiając w swym ręku pełnię włądzy sądowej, prawodawczej i wykonawczej nie musiał się z nikim liczyć. Skrępowane kobiety, aż do egzekucji przetrzymywano na klęcząco w ciasnych dębowych beczkach po kapuście.
Następnie po spaleniu na stosie nieszczęsnych kobiet sprowadzono córki zmarłych "czarownic", aby wyrzekły się one czarów oraz matek. Jedna z nich, widząc to niewyobrażalne, wręcz zwierzęce okrucieństwo dziedzica Stokowskiego - zmarła na miejscu. Wydarzenia te miały ponoć decydujący wpływ na uchwalenie przez sejm rok później zniesienia tortur i kary śmierci za czary.
JAROSŁAW DZIADEK, Nowa Trybuna Opolska