Jak Niemcy i Sowieci grabili polskie dzieła sztuki. Co nadal mają?

Katarzyna Kaczorowska
Na szczycie listy dzieł, które wciąż są poszukiwane, znajduje się „Portret młodzieńca” pędzla Rafaela. Ale odnajdywane są co chwila inne zagrabione zabytki - między innymi na aukcjach dzieł sztuki

Nie tylko nowe przestrzenie życiowe dla wielkich Niemiec pod wodzą Adolfa Hitlera były ważne - III Rzesza, wyruszając na wojnę, miała zdobywać nowe terytoria, ale przy okazji też dobra, które na tych terytoriach były do zagrabienia. Wśród tych dóbr poczesne miejsce zajmowały oczywiście dzieła sztuki. Najpierw odebrane niemieckim i austriackim Żydom, by zasiliły prywatne kolekcje nazistowskich dygnitarzy. Potem przyszła pora na kradzieże w okupowanej Polsce, Związku Radzieckim, wszędzie tam, gdzie kraść można z butą zdobywców. Oczywiście do czasu.

Lista skradzionych, ale też zniszczonych bezpowrotnie w czasie działań wojennych w okupowanej Polsce dzieł sztuki jest długa. Zacznijmy od czystej buchalterii: około 2,8 tys. obrazów znanych europejskich szkół malarskich, 11 tys. obrazów malarzy polskich, 1,4 tys. wartościowych rzeźb, 15 mln książek z różnych okresów, 75 tys. rękopisów, 22 tys. starodruków, 25 tys. zabytkowych map, 300 tys. grafik, 50 tys. rękopisów muzealnych, 22 mln woluminów z 26 tys. bibliotek szkolnych, 4,5 tys. oświatowych i tysiąca naukowych, a nawet 5 tys. dzwonów kościelnych. Na szczycie listy tych najcenniejszych i nieodzyskanych do dzisiaj jest oczywiście „Portret młodzieńca” pędzla Rafaela z krakowskiego Muzeum Czartoryskich, po którym ślad zaginął w 1940 r. Ale od początku...

Pierwszy miał być słynny ołtarz Wita Stwosza, zrobiony przez genialnego rzeźbiarza dla kościoła Mariackiego w Krakowie. W październiku 1939 r., miesiąc po wybuchu II wojny światowej, Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie wysłał do Polski specjalne Kommando Paulsen - na jego czele stał profesor archeologii Peter Paulsen, dyrektora Urzędu Krajowego ds. Prehistorii w Breslau. Dla jasności, owo komando to byli kulturalni i świetnie wykształceni ludzie, historycy, archeolodzy, historycy sztuki. Z Breslau, Koenigsbergu, Salzburga, Berlina.

Paulsen przyjechał do Krakowa, by wywieźć z dawnej stolicy Polski ołtarz Stwosza. Do Berlina, gdzie - jak uważali nazistowscy Niemcy - jest właściwe miejsce dla dzieła słynnego norymberczyka. Komando profesora miało ocenić, co można było i co należało zarekwirować z pożytkiem dla państwowych i prywatnych kolekcji III Rzeszy. W pierwszej kolejności zajęto się jednak zbiorami warszawskimi. Zarekwirowano zbiory Muzeum Wojska, rękopisy z Biblioteki Zamoyskich, zbiory Muzeum Historii Naturalnej, Biblioteki Żydowskiej oraz bibliotek Sejmu i Senatu. W Krakowie, po „zabezpieczeniu” ołtarza Wita Stwosza, prof. Paulsen zwrócił swoje oczy na zbiory krakowskiego Muzeum Narodowego, Muzeum Rzemiosła Artystycznego i Muzeum Etnograficznego. Odwiedził też krakowską Akademię Nauk i Muzeum Prehistorii.

Po proklamowaniu Generalnej Guberni Hans Frank powołał jednak rząd, a wraz z nim urząd Specjalnego Pełnomocnika do Sporządzenia Spisu i Zabezpieczenia Dzieł Sztuki i Zabytków Kultury. Na czele tej instytucji stanął SS-Standartenführer Kajetan Mühlmann, Austriak, którego do okupowanej Polski skierował sam feldmarszałek Hermann Göring. Mühlmann powstrzymał grabieżczą działalność komanda Paulsena - i to na wyraźne polecenia Franka, który zamieszkał na Wawelu i marzył o własnym państwie ze stolicą w Krakowie. Gubernator uznał bowiem, że trzeba formalnie powstrzymać Paulsena i jego ludzi i 22 listopada 1939 r. wydał zarządzenie zakazujące wywożenia jakichkolwiek „dóbr sztuki i kultury” poza teren GG. Jak pisał Andrzej Mężyński, rok później w „Dzienniku Rozporządzeń Generalnego Gubernatorstwa” znalazło się zarządzenie, w którym nakazywał zwrot wszystkich dóbr wywiezionych wcześniej z terenów GG, gdyż stanowią one własność tego państwa. Na ten przepis powoływali się urzędnicy GG, domagając się zwrotu zabytków zarekwirowanych w pierwszych miesiącach okupacji m.in. przez Paulsena i jego ludzi.

XI-wieczny Kodeks supraski, spisany ręcznie w staro-cerkiewno-słowiańskim, złoty medalion cesarza Jowiana, nawet cztery wypchane żubry. Każde trofeum mogło być (i było) cenne. Dygnitarze i wysocy funkcjonariusze SS chcieli, by ich biura czy mieszkania robiły wrażenie na petentach i gościach. Bezkarnie i bez jakiejkolwiek kontroli łupiono przede wszystkim Żydów spędzonych do gett. Ale błyskawicznie zaczęła się też grabież muzeów, arystokratycznych rezydencji, dworków. W ten sposób do esesmańskich gabinetów zarekwirowano m.in. meble, dywany, gobeliny, obrazy z Zamku Królewskiego w Warszawie. Sygnał do takich działań dał Hans Frank, który w swoich gabinetach powiesił dzieła Leonarda da Vinci, Rembrandta i Rafaela z Muzeum Książąt Czartoryskich w Krakowie. Jeden z tych obrazów, słynny „Portret młodzieńca” z XVI w., niesygnowany, namalowany na desce, zaginął w 1945 r. I do dzisiaj jest na liście polskich dóbr kultury, których powojenne losy są nieznane. Frank bowiem, uciekając z Krakowa, zabrał do swojej posiadłości w Bawarii obrazy Leonarda da Vinci, Rembrandta i oczywiście Rafaela. A jako jeden z oskarżonych w procesie norymberskim i skazanych na karę śmierci zbrodniarzy nazistowskich nie zdradził, gdzie ukrył „Portret młodzieńca”.

Niemcy do konfiskat przystąpili metodycznie. Gubernator GG 16 grudnia 1939 r. wydał odpowiednie zarządzenie, nakazujące oddanie okupantowi praktycznie wszystkiego, co miało jakąś wartość. Rekwizycje dotyczyły zarówno kolekcji prywatnych, jak i państwowych czy kościelnych. Kajetan Mühlmann powołał do życia specjalną komisję i podzielił ją na dwie grupy robocze: południową i północną, kierowaną przez jego brata Josepha i działającą w Warszawie. Składnice, gdzie złodzieje gromadzili bezcenne dobra - bo tak trzeba nazwać owych specjalistów od rekwizycji - w Krakowie ulokowano w piwnicach Wawelu, gmachu Akademii Górniczej i w magazynach nowo wybudowanego gmachu Biblioteki Jagiellońskiej. W Warszawie centralną składnicę utworzono w gmachu Muzeum Narodowego. Według oceny Hansa Franka do października 1942 r. do owych składnic trafiło 90 proc. dzieł sztuki z GG.

17 września 1939 r. - sowieckie oddziały w marszu na polskie Grodno. Grabienie dzieł sztuki zaczęło się natychmiast po przekroczeniu polskiej granic
17 września 1939 r. - sowieckie oddziały w marszu na polskie Grodno. Grabienie dzieł sztuki zaczęło się natychmiast po przekroczeniu polskiej granicy

Na pewno składnice miały umożliwić dokonanie inwentaryzacji zgromadzonych dóbr. Wszystko wskazuje na to, że miały też one pozostać w wyznaczonych miejscach do końca wojny. Co trafiło do magazynów? Grupa południowa Mühlmanna przejęła zabytki liturgiczne z krakowskich kościołów Mariackiego, Dominikanów, Paulinów na Skałce, Franciszkanów, katedry wawelskiej, zbiory Muzeum Czartoryskich, rodziny Hutten-Czapskich i Adama Potockiego. Na długiej liście zagrabionych przez Kajetena Mühlmanna znalazły się też pozłacany kielich Kazimierza Wielkiego - zrabowany z Sandomierza, zbiory pałacu w Łańcucie.

Jak pisał Andrzej Mężyński, Kajetan Mühlmann po wojnie w zeznaniach, które złożył przed oficerami amerykańskimi, powiedział, że skonfiskowane obiekty chciano włączyć do zbiorów niemieckich. Czy jednak wszystkie? Tysiące książek, rękopisów, obrazów, rzeźb, gobelinów, mebli? Wszystko wskazuje na to, że niemieckie muzea nie byłyby w stanie „wchłonąć” takiej ilości dóbr, nawet biorąc pod uwagę wielkie plany Hitlera wybudowania pod Linzem nowej stolicy tysiącletniej Rzeszy. Tam miało też powstać muzeum Führera, do którego dr Hans Posse szukał najlepszych dzieł sztuki, głównie malarstwa. Posse do GG przyjechał w grudniu 1940 r. Co znalazło się na jego liście, nie wiadomo. Wiadomo za to, że ani nowa stolica Rzeszy, ani tym bardziej muzeum Adolfa Hitlera nigdy nie powstały. Posse, historyk sztuki i dyrektor drezdeńskiej Gemaldegalerie, znalazł jednak czas, by zachwycić się antyczną kolekcją księżnej Ludwiki Czartoryskiej, wywiezioną z wielkopolskiego Gołuchowa tuż przed wybuchem wojny do Warszawy, a zarekwirowaną przez grupę pod kierunkiem Josepha Mühlmanna.

Do skrzyń pakowano białą broń, srebra, porcelanę. Te najcenniejsze wysyłano do Banku Rzeszy do Berlina, gdzie dokonywano selekcji: część sprzedawano, a przedmioty z metali przetapiano. Dysponentem skradzionego majątku był Hermann Göring, który w pałacu Carin-hall w puszczy Schorfheide zgromadził około 1400 obiektów skradzionych przede wszystkim żydowskim kolekcjonerom, ale później też grabionych na terenach okupowanych przez III Rzeszę. W kolekcji feldmarszałka szczególnym uznaniem cieszyły się „Madonna z Dzieciątkiem i Janem Chrzcicielem” Lucasa Cranacha Starszego, „Madonna z Dzieciątkiem” Hansa Memlinga, „Siedząca kobieta” Henriego Matisse’a, „Portret infantki Małgorzaty” Diego Velazqueza czy obraz Vincenta van Gogha „Most Langlois w Arles”.

Prawdziwa katastrofa zaczęła się w momencie rozpoczęcia przez Rosjan kontrofensywy. Do grudnia 1944 r. zagrabione dzieła sztuki i te z niemieckich kolekcji i muzeów spisano i ukryto w składnicach wyznaczonych przez Günthera Grundmanna, głównego konserwatora zabytków prowincji śląskiej.

Dzieła sztuki, które grabili Niemcy, teraz albo miały zostać wywieziono w głąb Rzeszy, albo ich los był przesądzony - wiadomo było, że wpadną w ręce Rosjan, którzy łupili dokładnie tak samo. Wet za wet... Tak jak do dzisiaj nie wiadomo, co się stało z Bursztynową Komnatą wywiezioną z Carskiego Sioła, tak przez lata oficjalnie nie wiadomo było, co się stało ze słynnym skarbem Priama, odkrytym przez Schliemanna w ruinach antycznej Troi. Dopiero kilka lat temu Rosjanie niechętnie przyznali, że zabytki zostały wywiezione z Berlina do Moskwy.

Pod koniec wojny wywożono, przewożono, ukrywano, porzucano. Dla niektórych skradzione dzieła sztuki miały być kapitałem na nowe życie. Dla innych były po prostu łupem wojennym, wypływającym na powierzchnię dopiero po śmierci „właściciela”, który skradzione w czasie okupacji obrazy czy lichtarze przekazywał potomnym albo poruszony wyrzutami sumienia zwracał tam, skąd zabrał.

Ale bywało też tak jak ze słynną „Madonną pod jodłami” Lucasa Cranacha Starszego. Obraz powstał w 1510 r. dla wrocławskiej katedry. Do XIX w. wisiał w kaplicy św. Jana Ewangelisty, ale bojąc się kradzieży, uznano, że lepiej będzie mu w skarbcu. Dlatego w latach 20. i 30. XX w. dzieło Cranacha można było obejrzeć, ale z biletem w ręce. W 1943 r. obraz wywieziono na polecenie Grundman-na do klasztoru cystersów w Henrykowie, a następnie do Kłodzka, do przygotowanych magazynów mających uchronić cenne zabytki przez nalotami aliantów. Po wojnie nikt go nie ukradł. Wrócił do Wrocławia, ale deska, na której jest namalowany, pękła i wymagał prac konserwatorskich.

Wykonywał je pracownik Muzeum Archidiecezjalnego ks. Siegfried Zimmer. To był bardzo napięty czas. Polska administracja kościelna działała metodą faktów dokonanych - niemieccy duchowni nie mogli pogodzić się z tym, że za chwilę zastąpią ich Polacy. Może właśnie dlatego ks. Zimmer zamówił u swojego parafianina Georga Kupke kopię obrazu Cranacha? W 1947 r. zdecydowano, że kapłan muzealnik ma wyjechać z polskiego już Wrocławia do sowieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech. Wtedy ksiądz Zimmer zamienił obrazy i wywiózł oryginał zawinięty w ceratę. Jak pisał Włodzimierz Kalicki w swoim reportażu, na przynętę dla celników zabrał ze sobą złote monety, które zgodnie z jego planem zostały skonfiskowane. Duchowny konserwator zamieszkał w Bernau pod Berlinem. Razem z „Madonną pod jodłami” Lucasa Cranacha Starszego. W roku 1954 wyjechał do Niemiec zachodnich, oczywiście z obrazem. Osiadł w Monachium, a słynne i cenne dzieło w latach 60. sprzedał antykwariuszowi Franzowi Waldnerowi.

Dopiero w 1961 r. „Madonnie” wiszącej we wrocławskiej katedrze przyjrzała się Daniela Stankiewicz. I odkryła, że to falsyfikat. Dziewięć lat później oryginał zaczął się pojawiać w światowej ofercie antykwarycznej. W roku 1971 szwajcarski ekspert z Bazylei dr Koeplin potwierdził autentyczność „niemieckiego” obrazu Cranacha i - wiedząc o pochodzeniu dzieła - powiadomił o tym ambasadę PRL w Kolonii. Ta jednak, nie wiedzieć czemu, nie wykazała zainteresowania odkryciem Szwajcara. Dopiero na początku XXI w. pewien prywatny kolekcjoner przekazał obraz Cranacha szwajcarskiemu Kościołowi. Początkowo „Madonna pod jodłami” miała trafić na sprzedaż, a dochód na cele dobroczynne, ale ostatecznie zdecydowano o zwrocie dzieła prawowitemu właścicielowi. W marcu 2012 r. nawiązano kontakt z Muzeum Archidiecezjalnym we Wrocławiu, a to poprosiło o pomoc polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. 18 lipca 2012 r. obraz przekazano w ambasadzie polskiej w Bernie pracownikom MSZ, a 27 lipca minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski ogłosił publicznie informację o powrocie obrazu do Polski i przekazaniu go archidiecezji wrocławskiej. Wyżej na liście zaginionych w czasie wojny dzieł wyceniany jest jedynie „Portret młodzieńca” Rafaela.

Dwa lata przed sfinalizowaniem powrotu Cranacha, „wypłynęła” też słynna „Pomarańczarka” Aleksandra Gierymskiego skradziona z warszawskiego Muzeum Narodowego, najprawdopodobniej w czasie powstania warszawskiego. Do wybuchu wojny obraz, namalowany w 1881 r., wystawiany był w galerii malarstwa polskiego MNW.

Bomba wybuchła w 2010 r. - w listopadzie okazało się, że płótno będzie licytowane na aukcji Kunst und Auktionshaus Eva Aldag w Buxtehude pod Hamburgiem. Cena wywoławcza nie była szczególnie wysoka: 4,4 tys. euro. W katalogu aukcyjnym obraz opisano jako „zapewne obraz Gierymskiego”. Według marszandów właścicielka obrazu odziedziczyła go po babce, która w 1948 r. wyszła za mąż za przemysłowca i kolekcjonera z Düsseldorfu posiadającego już wówczas obraz. Skąd go miał? Czy kupił go od jednego z żołnierzy osławionego generała SS Ericha von dem Bach-Zelewskiego? A może Oskara Dirlewangera lub Ludwiga Hahna, który po wojnie pracował jako agent ubezpieczeniowy? Wnuczka historii o tym, jak obraz przedstawiający Żydówkę sprzedającą pomarańcze trafił do jej rodziny, nie znała. Aukcja zelektryzowała polski resort kultury - po interwencji jego urzędników i prokuratury obraz został wycofany ze sprzedaży. Rozpoczęły się negocjacje ze stroną niemiecką - i to już w grudniu 2010 r., a więc miesiąc po odkryciu, że dzieło Gierymskiego nie spłonęło w powstaniu.

Eksperci potwierdzili, że „Pomarańczarka” wystawiona na sprzedaż w Buxtehude to oryginał. W lipcu 2011 r. w siedzibie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego odbyła się konferencja prasowa, na której ówczesny minister Bogdan Zdrojewski ogłosił, że obraz wróci do kraju.

Tych powrotów w ostatnich latach jest coraz więcej. Historycy sztuki przeszukują katalogi aukcyjne w poszukiwaniu dzieł zaginionych w czasie II wojny światowej. Tak dzięki współpracy z BFBI udało się odzyskać „Portret damy” Aimee Zoe Lizinki de Mirbel, uczennicy Jeana-Baptiste’a Augustina, oficjalnej malarki dworu Ludwika XVIII. Trafił w 1907 r. do Muzeum Przemysłu Artystycznego i Starożytności w ówczesnym Breslau jako dar prywatnego kolekcjonera. W 1926 r. przeniesiono go do nowej filii placówki Muzeum Zamkowego, a podczas wojny ukryto go w jednej ze składnic na Dolnym Śląsku. Kiedy w 1945 r. po wkroczeniu administracji polskiej okazało się, że ostatnia z tych składnic wraz z zawartością spłonęła, uznano, że „Portret damy”, jak wiele innych dzieł, zaginął. I wpisano go do specjalnego rejestru dzieł zaginionych - na święty nigdy.

A jednak... We wrześniu 2013 r. obraz odkryto na stronie internetowej poświęconej miniaturom. Okazało się, że znajduje się w prywatnej kolekcji amerykańskiej i podjęto rozmowy w sprawie jego zwrotu. Jak trafił za ocean? Czy sprzedał go uciekinier ze Śląska? Czy kupił go amerykański żołnierz? Negocjacje dotyczące zwrotu miniatury nie przyniosły efektu, ale wiosną 2016 r. ministerstwo zwróciło się o pomoc do biura FBI w Warszawie. Amerykanie pomogli. W jaki sposób, pewnie się nie dowiemy, ale liczy się efekt - obraz Aimee Zoe Lizinki de Mirbel wrócił do Wrocławia, do Muzeum Narodowego. Inne dzieła czekają...

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia