Jak "odniemczano" Ziemie Zachodnie

Redakcja
Obywatelskie komisje kontrolne miały jedno zadanie: tropić napisy uliczne, szyldy i tabliczki w języku niemieckim
Obywatelskie komisje kontrolne miały jedno zadanie: tropić napisy uliczne, szyldy i tabliczki w języku niemieckim widokówka ze zbiorów P. Smykały
Akcja przebiegała systematycznie i planowo. Rozkazy były jasne: zamalowywać niemieckie nazwy, zmieniać nazwiska, karać za mówienie po niemiecku

Georg Paul Strzoda z Błażejowic koło Głogówka miał zaledwie kilka lat, gdy władze zmusiły jego rodziców do zmiany imion dziecku na Jerzy Paweł. Siedem lat temu wystąpił do urzędu o przywrócenie pierwotnych imion, jakie wybrali dla niego rodzice. Sam musiał zapłacić za wymianę wszystkich dokumentów.

"Przeprowadziłem odprawę burmistrzów, wójtów i sołtysów. Wyjaśniłem im doniosłość sprawy i wydałem stosowne zarządzenia" - relacjonował starosta nyski Wincenty Karuga wojewodzie śląsko-dąbrowskiemu, generałowi Aleksandrowi Zawadzkiemu. "Akcja usuwania śladów niemczyzny doznała w tutejszym powiecie ogólnego zrozumienia wśród szerokich warstw społecznych i posuwa się pomyślnie naprzód".

W październiku i listopadzie 1947 roku na ulice miast i wiosek całej Opolszczyzny i tzw. Ziem Zachodnich ruszyły obywatelskie komisje kontrolne, zwane później komisjami repolonizacyjnymi. Miały jedno zadanie: tropić pozostałe jeszcze napisy uliczne, szyldy, tabliczki w języku niemieckim i nakazywać właścicielom albo zarządcom budynków ich usuwanie i zamalowywanie.

Obiekty publiczne i opuszczone obsługiwali strażacy. Opornych właścicieli ponaglano i dyscyplinowano nawet za pośrednictwem funkcjonariuszy UB. Komisje repolonizacyjne sprawdzały lokale gastronomiczne, sklepy, miejsca publiczne. Wchodzono do prywatnych domów i mieszkań. Burmistrz Głuchołaz zarządził usunięcie niemieckich napisów z naczyń kuchennych i urządzeń domowych. Sprawdzano nawet obrazy i drobne ozdoby.

"W mieszkaniach, gdzie znajdują się jakiekolwiek napisy niemieckie na cukiernicach, solniczkach, makatkach, narzędziach rolniczych, skrzynkach do listów, właściciele winni niezwłocznie napis niemiecki zlikwidować przez zamalowanie" - nakazywał starosta. "Zauważono jeszcze szereg napisów niemieckich na transformatorach i słupach linii wysokiego napięcia".

Mimo kolejnych zapewnień władz, że akcja została już zakończona z pełnym sukcesem, co kilka miesięcy znów wysyłano w teren kolejne komisje. W marcu 1948 roku na terenie powiatu nyskiego ukarano 180 osób za nieusunięcie napisów z klatek schodowych i drzwi wejściowych.

Ostateczny termin zakończenia akcji odniemczania upłynął 22 lipca 1948 roku. Potem wydział polityczno-społeczny starostwa zaczął kierować wnioski o ukaranie grzywną. Karano także Polaków osiedlonych w poniemieckich wnioskach, którzy nie chcieli niszczyć zabytkowych kaplic. Franciszek Laskowski spod Siestrzechowic został ukarany, bo zostawił "nietknięty palcem" napis na krzyżu w ogrodzie. Jan Góraś z Przełęku za niemiecki napis na trzech obrazach w mieszkaniu.

W marcu 1949 roku władze zorientowały się, że w polach stoją jeszcze kapliczki z niemieckimi napisami. Starosta nakazał więc kontrolę "zakątków" miejscowości przez czynnik społeczny. Do ich usuwania zobowiązano właścicieli gruntów rolniczych. Kontrolerzy mieli też wyłapywać napisy zamalowane wcześniej, ale słabo i niedokładnie.

Dużo trudniejsza okazała się akcja spolszczania cmentarzy z tysiącami nagrobków w języku niemieckim. Gdyby przeprowadzić ją konsekwentnie, to wszystkie cmentarze musiałyby się zamienić w puste pola. Odważnie zauważył to burmistrz Prudnika Wilczek.

"Nagrobków jest spora liczba i żeby usunąć napis, należy właściwie usunąć nagrobek, co pociągnie znaczne koszty. Po usunięciu nagrobków należałoby na ich miejsce postawić zastępcze płyty albo zniwelować niemal cały cmentarz. Roboty te musiałyby wykonać władze miejskie, gdyż rodziny Niemców albo nie żyją, albo zostały wysiedlone - pisał burmistrz do starosty. Na terenach zamieszkanych przez autochtonów zobowiązywano rodziny do usuwania napisów na grobach krewnych. Niektórzy, żeby ukryć napisy, obijali nagrobki deskami. W miejscowościach zamieszkanych przez przyjezdnych Polaków do skuwania napisów kierowano kamieniarzy".

"Wójt Burgrabic zawarł umowę z dyrektorem zakładu obróbki marmuru w Sławniowicach, celem wydelegowania do tej pracy odpowiednich fachowców" - informował wojewodę starosta nyski.

Kolejne sprawozdania optymistycznie relacjonują - usunięto 75 procent nagrobków, 80 procent. Wszystkie. Problem został rozwiązany. 28 lutego 1948 roku Rada Powiatu w Nysie zdecydowała, że wszystkie marmurowe nagrobki w powiecie zostaną sprzedane, a pieniądze przekazane na odbudowę teatru w Nysie.

"Nagrobki marmurowe ułożono na stos i czekają na sprzedaż" - pisze w marcu 1948 roku do wojewody starosta nyski. "Nieco z tyłu pozostało miasto Paczków, lecz obecnie zmobilizowano wszystkie stojące do dyspozycji siły i akcja podsuwa się w szybkim tempie".

Prawnym problemem były stare nagrobki jeńców wojennych, bo są one chronione międzynarodową Konwencją Genewską. Władze wojewódzkie i tu znalazły rozwiązanie. Nagrobków jeńców nie niszczono, ale je także spolszczono, zamieniając imiona na polskie, a krój pisma z gotyku na łaciński.

Wojnę wydano także niemieckim książkom. Władze nakazały mieszkańcom obowiązkowe przynoszenie książek w wyznaczone miejsca. W każdej gminie powołano komisje, które zajęły się segregacją zebranego księgozbioru, według ustalonych odgórnie reguł. Wydzielano głównie pozycje o charakterze naukowym, które miały być przekazywane do uczelni i instytutów badawczych. Resztę przez rok składowano, a potem zbiorowo odwieziono na makulaturę. Tylko fachowcy mogli zachować książki potrzebne do wykonywania zawodu, ale po wcześniejszym zatwierdzeniu ich w starostwie. Opornych karano administracyjnie.

Trudno dziś określić, ile książek poszło na przemiał i jak cenny księgozbiór przepadł na zawsze. W całym powiecie prudnickim do końca 1948 roku zebrano 55 tys. książek. W kopalni marmuru w Sław-niowicach na przemiał poszła cała zakładowa biblioteka - 20 tys. woluminów. Podczas likwidacji centralnego składu niemieckiej literatury w gimnazjum w Nysie zużyto 2 kilometry sznurka, w celu powiązania książek i gazet w paczki. W niewielkiej wsi Gostomia zebrano 500 książek.

Ale już w miejscowościach autochtonicznych ludzie ukrywali księgozbiory. Z Głogówka, gdzie miejscowa ludność była niechętna akcji, zebrano ok. 1,8 tys. egzemplarzy. W Zawadzie koło Prudnika niemieckiej książki dobrowolnie nie oddał nikt, aż władze postraszyły kontrolami. Wystarczył tylko donos, a władze administracyjne wysyłały milicję na przeszukanie i rekwirowanie książek w prywatnych domach.

Swoistym paradoksem tamtych lat był fakt, że z powodu braku papieru maszynowego urzędowe pisma do wojewody pisano często na odwrocie niemieckich dokumentów sprzed 1945 roku. Wojewoda w końcu nakazał zniszczenie i tych druków, co też było nieskuteczne. Urzędnicy musieli sobie jakoś radzić, gdy czystego papieru nie było. Generalnie jednak akcję odniemczania traktowano niesłychanie poważnie.

W sierpniu 1948 roku urząd wojewódzki nakazał ukarać dyrektora fabryki świec w Paczkowie za to, że ciągle używa niemieckich opakowań na wyroby. Biedak dostał 5 tys. zł grzywny.

W 1949 roku czujny urząd wojewódzki zakazał kategorycznie rozpowszechnianie kalendarzy zawierających niemieckie imiona. W najgorszym wypadku można je było zamalować czarnym tuszem i tak sprzedawać. Wojewoda kazał ustalić, kto pozwolił na ich druk i jaka cenzura to zatwierdziła.

"Pod żadnym warunkiem nie mogą się znajdować w kalendarzach takie imiona jak: Wilhelm, Zygfryd, Rudolf, Egbert, Erych, Beno, Adolf, Gerard, Godfryd, Odon, Bruno i wszystkie inne ujęte w wykazie imion niemieckich" - grzmiał do starostów naczelnik wydziału społeczno-politycznego w województwie - E. Duda.

Trudniej poszło z polonizowaniem ludzi. Jednym z jego przejawów była przymusowa zmiana imion i nazwisk na polskie odpowiedniki. Namawiano do tego na spotkaniach, a wszelkie wnioski do końca 1949 roku były załatwiane bezpłatnie. Niemniej doprowadziło to do sporego bałaganu z dokumentami.

W powiecie nyskim, w większości zamieszkanym w 1947 roku przez polską ludność napływową, zgłoszono do grudnia 1947 roku 189 wniosków o zmianę niemiecko brzmiącego nazwiska dla 569 osób oraz 39 wniosków dla 87 osób o zmianę imienia. Akcja przebiegała źle w powiatach autochtonicznych, gdzie sięgano po silniejsze formy nacisku. W 1949 roku wojewoda zażądał, aby starostowie przysyłali mu imienne wykazy urzędników administracji państwowej, którzy są oporni i uparcie nie chcą występować o zmianę nazwiska.

"Wydałem zarządzenie, aby nie załatwiać żadnych spraw interesantów mających niemieckie nazwiska względnie imiona" - pisał do wojewody starosta prudnicki. "W wyniku tego akcja nabrała charakteru masowego. Miesięcznie napływa przeszło 300 wniosków, obejmujących 600-800 osób zmieniających imiona lub nazwiska".

W gminie Śmicz gorliwy wójt zapewniał, że osoby o niemieckim nazwisku nie są wcale załatwiane w urzędzie, dopóki nie złożą wniosku o zmianę na polskie. A referat meldunkowy dodatkowo przygotowuje wykazy opornych, do wiadomości władz wyższych. W Gostomi wnioski o zmianę za opornych pisał osobiście wójt. W innych miejscowościach robiła to milicja, rady zakładowe.

Ludzi z niewłaściwymi nazwiskami wyłapywano, gdy przychodzili po coś do urzędu. Dla przykładu Henryk o "wybitnie niemieckim" nazwisku Hoffman, wystąpił o wydanie prawa jazdy. Urząd wojewódzki nakazał go wezwać do powiatu, pouczyć i prawo jazdy wydać, tylko gdy jest potrzebne do pracy. Hoffman, odbierając swój dokument, podpisał zobowiązanie, że zmieni nazwisko na polskie.

Język niemiecki w mowie także został wyrugowany z ulic. Zaczęło się od instrukcji dla restauratorów, aby w granych w lokalu programach muzycznych nie odtwarzać utworów i przebojów niemieckich.

Niemców i autochtonów masowo wysyłano na kursy polskiego. Kodeks wykroczeń przewidywał karę od 1 do 5 tys. zł grzywny za mówienie w języku niemieckim bądź "zachowywanie się po niemiecku". Wniosków o ukaranie przysyłanych przez MO, UB i sąsiadów donosicieli początkowo było bardzo dużo.

"Obecnie daje się zauważyć mniej tych doniesień i zarazem mniej używa się języka niemieckiego" - pisał w marcu 1948 starosta prudnicki.

Z suchych sprawozdań władz trudno się domyślić nawet, jaka krzywda ludzka kryła się za radosnymi poczynaniami władz i jakie pole do fałszywych oskarżeń i manipulacji otworzono hasłem repolonizacja.

W sierpniu 1948 roku starosta prudnicki wystąpił o wysłanie do obozu przejściowego w Gliwicach mieszkanki Prudnika Hildegardy Burgmajster, bowiem "rozmawia wyłącznie po niemiecku, śpiewa w języku niemieckim, na zwróconą uwagę przez władze miejscowe wcale nie reaguje, dziecko swoje wychowuje w duchu niemieckim". Kobietę aresztowano i wywieziono. Jej nieślubny partner - Polak, z którym żyła od trzech lat i miała już dwuletnie dziecko, napisał do starosty dramatyczny apel, żeby wypuszczono mu narzeczoną z obozu i pozostawiono w Polsce. Argumentował, że kobieta przeszła już pozytywnie weryfikację narodowości, nie posługuje się niemieckim, a zarzuty pod jej adresem wymyślili zawistni sąsiedzi.

"Najlepszym świadkiem jest nasze dziecko, które wychowała, a które mówi tylko po polsku" - pisał zrozpaczony mężczyzna. "Obywatelu starosto, uprzejmie proszę wejść w położenie moje i mojego dwuletniego dziecka i zwolnić matkę z obozu. Pracuję w spółdzielni szewskiej. Nie mam z kim zostawić dziecka pod opieką i muszę zabierać je do warsztatu".

Krzysztof Strauchmann
Nowa Trybuna Opolska

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia