Jak orkiestra filharmonii zmienia życie Podkarpacia

Redakcja
Podkarpacką filharmonię budowano przez 7 lat. Za to efekt olśnił rzeszowian. Sala koncertowa do dziś słynie ze znakomitej akustyki
Podkarpacką filharmonię budowano przez 7 lat. Za to efekt olśnił rzeszowian. Sala koncertowa do dziś słynie ze znakomitej akustyki archiwum
Brakowało artystów, instrumentów, sali. Jednak Rzeszów był głodny muzyki. To nic, że fortepian o mało nie zleciał ze sceny, zabrali światło. Widownia i tak pękała w szwach

Rzeszów lat 50. Jeszcze bez wielkiego pomnika i z placem targowym pod Ratuszem, na który ściągają z towarem chłopskie furmanki. Ma jednak już własny teatr, średnią szkołę muzyczną, a w Wojewódzkim Domu Kultury przy ul. Okrzei mazura ćwiczy Rzeszowski Zespół Pieśni i Tańca, dzisiejsza Bandoska. Powstaje też Studio Operowe, wystawiane są opery i operetki. "Halka" Moniuszki pokazana zostaje 54 razy. Występom towarzyszą owacje na stojąco. Rzeszowianie są
głodni wszystkiego - kina, teatru, muzyki.

- WDKbył wtedy centrum kulturalnym Rzeszowa, i tu właśnie narodziła się orkiestra symfoniczna - kiwa głową Antoni Walawender, wiolonczelista, pedagog, jeden z trzech żyjących jeszcze muzyków pierwszego składu orkiestry symfonicznej w Rzeszowie, która 29 kwietnia będzie w Filharmonii Podkarpackiej świętować 60. urodziny.

Pięciu entuzjastów

Orkiestra symfoniczna podczas koncertu plenerowego w 1956 roku, dyryguje Janusz Ambros
Orkiestra symfoniczna podczas koncertu plenerowego w 1956 roku, dyryguje Janusz Ambros archiwum

Kamień węgielny pod filharmonię wmurował Władysław Kruczek
(fot. archiwum)

Operowe studio, które bez muzyków obyć się nie mogło, stworzyło dobry grunt dla orkiestry symfonicznej. Aby powstała, trzeba było jeszcze entuzjastów.

- Rzeszów miał ich pięciu - wylicza Antoni Walawender. - Józef Dziedzic - wspaniały skrzypek, koncertmistrz pochodzący z Trzciany, były uczeń Akademii Muzycznej w Krakowie, jeden z najlepszych wówczas skrzypków solistów w województwie. Tomasz Pałka - multiinstrumentalista, później długoletni muzyk orkiestry. Marian Wojturski - miłośnik muzyki. Alojzy Łazarek - dyrektor WDK. Walerian Lesiński - przybyły ze Śląska nauczyciel szkoły muzycznej.

Marzenia o orkiestrze nie było łatwo zrealizować. Brakowało muzyków. Owszem, w rzeszowskich kawiarniach gościom przygrywały znakomite zespoły rozrywkowe, ale występy symfoniczne wymagały innych umiejętności.

- Pierwsze próby stworzenia orkiestry nie powiodły się - wspomina pan Antoni. - Do Rzeszowa przyjeżdżał z takim zamiarem Józef Makowicz, wiolonczelista, koncertmistrz Filharmonii Krakowskiej. Próbował przez parę miesięcy, ale się nie udało. Potem starał się to zrobić Jan Wołowiec, absolwent wyższej szkoły muzycznej, pedagog. Chodził, załatwiał, też się nie udało.

Dopiero w 1954 roku udało się z muzyków z różnych stron ówczesnego województwa rzeszowskiego skompletować pierwszy skład orkiestry. Fagocista przyjeżdżał spod Radymna, wiolonczeliści z Kolbuszowej i Ropczyc. Niemniej 29 kwietnia 1955 roku na scenie WDK pojawiło się 29 muzyków i dało koncert symfoniczny. Dyrygował Jan Gąsiorowicz z Warszawy, który w ciągu paru miesięcy przygotował orkiestrę do występu.

- Na tym pierwszym koncercie siedziałem jeszcze na widowni wraz z moimi kolegami i nauczycielami ze szkoły muzycznej. Orkiestra wystąpiła w pierwszej części. Natomiast w drugiej - Adam Harasie- wicz, laureat pierwszej nagrody konkursu chopinowskiego, co było ogromnym wydarzeniem. Przystojniak. Wszyscy na niego patrzyli z zachwytem, nie wiem, czy słuchali - żartuje pan Antoni. - Kilka miesięcy później, we wrześniu, i ja zasiliłem szeregi rzeszowskiej orkiestry. Z tych muzyków, którzy występowali na pierwszym koncercie, żyje jeszcze tylko dwoje - Bronisław Pietraszek i Maria Mik-Nowak - skrzypkowie, będący uczniami Dziedzica.

W tym samym czasie Gąsiorowicza zastąpił młody absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie - Janusz Ambros. Był wychowankiem Artura Malawskiego i rozwinął orkiestrę, która w 1958 roku liczyła już 60 osób i wraz z akceptacją ministerstwa kultury zyskała status państwowej. Wszystkim muzykom przemyski krawiec uszył z tej okazji fraki.

Orkiestra miała normę do zrobienia

melomanów, chociaż do luksusów było daleko. Scena mała. Widownia mogła pomieścić raptem jakieś 220 osób.

- Początkowo symfonicy mieli tylko dwie próby w tygodniu - wspomina muzyk. - Popołudniami, ponieważ większość pracowała. Na WSK, na kolei. W różnych instytucjach i branżach. To się zmieniło z chwilą upaństwowienia. Próby trwały od rana, od 9, do 13 i trzeba się było zdecydować, czy chce się grać w orkiestrze czy robić coś innego.

Zwłaszcza że zespół, jak i cały naród pracujący, miał do zrobienia normę - musiał zagrać co najmniej 110 koncertów w roku.

- W Rzeszowie graliśmy dwa koncerty w miesiącu, a do tego osiem wyjazdowych. Od Sandomierza do Lubaczowa, od Horyńca do Gorlic - wszędzie musieliśmy grać. Bywało, że o godz. 14 był koncert szkolny, a potem dla szerszej publiczności o 18. Czekając, przysypialiśmy na ławkach, podjadaliśmy zabrane z domu bułki, by wieczorem wystąpić w nieogrzewanej przeważnie sali domu kultury. Do Rzeszowa wracało się późną nocą. Występowaliśmy i na stadionach. Także na otwarciu stadionu Stali. Zimno było potworne. Graliśmy w rękawiczkach - opowiada.

Za to publiczności nigdy nie brakowało. Za każdym razem sala, w której wystąpić mieli symfonicy, pękała w szwach. Ludzie złaknieni byli muzyki na żywo, a klasyczny repertuar wcale nie okazywał się dla nich zbyt trudny.

- Czasem tylko cenzura zmieniała nam "niewłaściwe" tytuły utworów, jak np. "Stworzenie świata" Józefa Haydna, który uznano za zbyt święty - zdradza muzyk.

Fortepian na panią Cecylię

Orkiestra symfoniczna podczas koncertu plenerowego w 1956 roku, dyryguje Janusz Ambros
(fot. archiwum)

Pochlebne recenzje z koncertów rzeszowskiej orkiestry symfonicznej umieszczała w rzeszowskiej prasie Cecylia Błońska.

- Zawsze siedziała w pierwszym rzędzie z mężem, w potężnym kapeluszu. Ze sceny zerkaliśmy na widownię, którą wypełniała elita Rzeszowa - lekarze, prawnicy, znaczące osobistości i melomani. Każdy koncert był świętem - stwierdza. Pierwszym dyrektorem administracyjnym był Józef Maroń.

- Niesamowity człowiek - uważa Antoni Walawender.

- Przeżywał każdy koncert. Już pół godziny przed rozpoczęciem stał w holu WDK i oczekiwał na publiczność. Obawiał się, że może zabraknąć krzeseł. W takim wypadku donoszono je z górnych pięter, a dyrektor osobiście je przenosił i wstawiał. W skromnej sali WDK występowali wybitni muzycy o światowej sławie. Jedyna garderoba znajdowała się w piwnicy. Przedzielona kotarą, która oddzielała część damską od męskiej. - Pamiętam, jak przyjechała z Warszawy Wanda Wiłkomirska, światowej sławy skrzypaczka. Bardzo musiała uważać, aby jej drogie skrzypce nie spadły z maleńkiego stolika - wspomina.

Kiedyś o mało nie ucierpiała i Cecylia Błońska. Wtaczany na scenę fortepian niebezpiecznie przechylił się na brzegu sceny na wprost damy w kapeluszu. Cudem go złapano - i tak ocalała gwiazda rzeszowskiej krytyki.

- Innym razem nagle zgasło światło. Nuty na naszych pulpitach skryły się w ciemności, a dyrektor Maroń wpadł w histerię. Obsługa przyleciała ze świeczkami. I tak, w ich świetle, zagraliśmy. Właściwie grała tylko połowa orkiestry, bo druga połowa trzymała świece - opowiada pan Antoni. Na początku brakowało nie tylko muzyków, ale i instrumentów. - Mieliśmy prywatne, do tego jeden fortepian i lichą perksuję. Powoli jednak i to się zmieniało. Nie bez znaczenia były osobiste koneksje. Dzięki takim do Rzeszowa trafiła na przykład czele- sta i harfa, o które zabiegał Teatr Narodowy w Warszawie - dodaje muzyk.

Słynny Łańcut

W 1961roku Janusz Ambros i Józef Maroń doprowadzili do organizacji Dni Muzyki Kameralnej, które przetrwały do dziś jako Muzyczny Festiwal w Łańcucie.

- Wszystko rodziło się z wielkiej pasji i poczucia misji kilku osób. Na koncerty przyjeżdżalinajwybitniejsi artyści. W zamku kwitły magnolie, które wąchały rzeszowskie elegantki, zmierzając w świetnych toaletach na salę balową. Festiwal był wielkim wydarzeniem, a po tym, jak je rozsławił Bogusław Kaczyński dzięki telewizyjnym transmisjom, zyskało ono rangę światową - stwierdza muzyk. -1 ja miałem zaszczyt wystąpić w Łańcucie w 1975 r. z moim kwartetem, w którym grali także Barbara Branicka, Rudolf Jędrzejczyk i Tadeusz Pelc.

Jaka kultura, takie społeczeństwo

Antoni Walawender w Orkiestrze Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej grał przez 30 lat
(fot. Krzysztof Kapica )

Nieco wcześniej, 11 stycznia 1974 roku, otwarto nowy budynek filharmonii - muzycy zyskali znakomite warunki do pracy, publiczność - salę koncertową o świetnej akustyce. - Władza na początku nie bardzo rozumiała, po co Rzeszowowi filharmonia, ale kiedy postanowiono wybudować drugą szkołę muzyczną przy ulicy Szopena, zaplanowano także aulę. Zamiast auli wyrosła jednak filharmonia. Na pierwszym koncercie wystąpili soliści Wanda Wiłkomirska i tenor Kazimierz Pustelak. Orkiestra była trochę wystraszona. Na wielkiej scenie nagle wszystkich były dokładnie widać. Jakie ma skarpetki, czy buty czyste - śmieje się pan Antoni.

Ale koncert był bardzo udany. Nie zabrakło na nim uwertury Malawskiego, który byłjuż wtedy patronem orkiestry i jej nowego przybytku.

- Wiedeń jest uważany za kolebkę kultury europejskiej dzięki swoim kompozytorom - Mozartowi, Straussom, Haydnowi - dodaje były filharmonik. - Rzeszów - dzięki orkiestrze, filharmonii i koncertom w Łańcucie - także stał się miastem rozpoznawalnym na świecie. I chociaż trudno to zmierzyć, muzyka na pewno wpłynęła na ludzi, którzy tu mieszkają. Wychowała wiele osób z kilku pokoleń. Mówi się, że jaka kultura, takie społeczeństwo. Oświetlone ulice, chodniki i wieżowce to za mało na życie człowieka. Warto, by o tym pamiętać - podkreśla.

Alina Bosak
NOWINY

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia