W sierpniu 1950 roku, 30 kobiet ze wsi pod Nysą, w tym Anna Bogacz, Weronika Byrtyk i Anna Kamińska, przegoniły traktorzystów z Państwowego Ośrodka Maszynowego, którzy przyjechali do pracy na polach spółdzielczych.
Zagroziły im, że jak przyjadą ponownie, to podpalą im traktory. Po tym zdarzeniu Urząd Bezpieczeństwa aresztował Annę Bogacz. Kilka kilometrów dalej, w Jasienicy Górnej koło Kalkowa, mieszkanki wioski uniemożliwiły traktorom orkę, a potem zorganizowały zamienne dyżury przy maszynach, żeby nie mogły wrócić do pracy. Gdy traktorzysta ruszał, gospodynie po prostu kładły się przed nim na ziemi.
Także w Lasocicach koło Jasienicy Dolnej w powiecie nyskim w czasie żniw 1950 roku kobiety wyszły na ulicę, żeby zatrzymać traktor przed podorywkami. Informację o tych kompletnie zapomnianych wydarzeniach odnalazł w archiwach IPN i w dokumentach dawnego UB dr Zbigniew Bereszyński, autor "Wielkiej Księgi Opozycji na Pograniczu".
- Opór przeciwko kolektywizacji miał różne przejawy. Pod Grodkowem nawet wylano gnojówkę na zwolenników spółdzielni rolniczych - mówi dr Adam Dziuba z katowickiego oddziału IPN. - Efekt takiego blokowania traktorów był chwilowy. Nie słyszałem, żeby maszyny kogoś rozjechały, ale potem następowały represje i aresztowania. W partyjnych dokumentach tłumaczono tę aktywność kobiet tym, że są bardziej podatne na wpływy kleru katolickiego. Mężczyźni bardziej angażowali się na wiecach i zebraniach wiejskich.
W Boguchwałowie koło Głubczyc jedna z mieszkanek dwa razy pobiła swojego męża za to, że chciał wstąpić do spółdzielni. Chyba za inspiracją swoich kobiet mężczyźni też coraz częściej, w obronie przed kolektywizacją, uciekali się do użycia siły. W Bobo- luszkach na zabawie pobito pracowników POM. W Bernarcicach napastnicy pobili traktorzystę, wyzywając go od kołchoźników i komunistów. W Lubrzy koło Prudnika chłopi pobili członka spółdzielni, a potem interweniujących milicjantów.
Nocą pod dom zajechała czarna limuzyna. Dwaj ludzie w długich płaszczach nie przestraszyli się ujadających wiejskich psów, zaczęli dobijać się do drzwi. Trzeci stał przy samochodzie.
- Miałem wtedy 5 może 7 lat - wspomina Władysław Medwid. - Przez drzwi zawołali, czy tu mieszka Jan Medwid. Ojciec otworzył, a oni weszli, mówiąc krótko: Ubierać się! Mama ibabcia płakały, aja stałem w korytarzu i też płakałem.
Jan Medwid, gospodarz w wiosce Koperniki, powiat nyski, został zatrzymany przez funkcjonariuszy Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa w Nysie za sprzeciw wobec kolektywizacji. Nie chciałwstą- pić do spółdzielni rolnej.
- Baliśmy się, że już do nas nie wróci, albo że go będą bić w śledztwie - wspomina 69-letni Władysław Medwid. - Wrócił do domu po trzech dniach, wycieńczony, ale nie pobity. Opowiadał, że zabrali go na UB do Nysy, przesłuchiwali. Straszyli, na biurku leżał cały czas nabity pistolet. A on zaczął opowiadać ubekom o tym, co wie o Wielkim Głodzie w 1933 roku na Ukrainie. Co słyszał od ludzi, gdy jeździł kupować konie na sam koniec Rzeczypospolitej, aż nad rzekę Zbrucz, za którą już był Związek Radziecki. Opowiadał, jak nasi ludzie przemycali jedzenie przez granicę, a radzieckie wojsko strzelało do przemytników. Jak w sowieckiej Ukrainie, niedaleko polskiej granicy, z głodu umierały kobiety i dzieci, a zdarzały się nawet przypadki kanibalizmu. Właśnie tego głodu bali się nasi rolnicy, broniąc się przed kolektywizacją.
Komunizm na wsi
Jan Medwid, jeden z przeciwników kołchozów, z rodziną na tle swojego domu w Kopernikach
(fot. archiwum rodzinne)
Dziś trudno zrozumieć, czym była w latach 50. kolektywizacja na wsi. W całym bloku krajów, które trafiły pod ciężkie skrzydła Związku Radzieckiego, wszystko musiało dziać się na hasło, na rozkaz. Kolektywizację rozpoczęto nie dlatego, że była komukolwiek potrzebna, że pomagała w czymś, dawała efekty.
Towarzyszysz Józef Wissarionowicz Stalin i Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego uznali, że już czas, żeby na wsi zaczął obowiązywać komunizm, czyli wspólna własność środków produkcji. I na rozkaz we wszystkich krajach - tzw. demoludach - zaczęły powstawać spółdzielnie rolnicze. Rolnicy musieli przekazywać do nich swoją ziemię, swoje maszyny, czasem nawet swój inwentarz, czyli krowy, konia, nawet kury. W zamian za to zostawali robotnikami rolnymi. Prezes spółdzielni w ramach 8-godzinnego dnia pracy wyznaczał im zadania i wypłacał comiesięczną pensję.
W Polsce szybko okazało się, że chłopi nie chcą dobrowolnie wstępować do spółdzielni. Wolą zachować swoją ziemię i samemu rządzić na gospodarstwie. Mimo nawoływania, organizowanych kampanii nienawiści przeciwko bogatszym kułakom, mimo rosnących represji wobec opornych, w latach 1948-1951 powstało w kraju 2,2 tys. spółdzielni rolnych, dysponujących łącznie niespełna 1 proc. całej ziemi rolnej. Po 1951 roku brutalne metody nacisku zmieniono na presję ekonomiczną.
Gnębiono opornych chłopów podatkowymi domiarami i obowiązkowymi dostawami dla państwa. Na wieś ruszyli poborcy podatkowi i specjalne młodzieżowe brygady Związku Młodzieży Polski, które w stodołach i prywatnych budynkach szukały ukrytego zboża. Efekty tej akcji były większe. W1953 roku spółdzielni było prawie 8 tysięcy, a gospodarowały na obszarze 7 razy większym niż dwa lata wcześniej. Jedna z takich spółdzielni rolniczych w 1950 roku powstała w Kopernikach koło Nysy.
- To była duża wioska. Ze 200 rodzin. Mieszanina ludzi z Kresów, przesiedlonych po wojnie z Tarnopolskiego i Lwowskiego, górale spod Żywca i Jeleśni, a do tego parę rodzin z Zagłębia, spod Sosnowca - opowiada Władysław Medwid. Przesiedleńcy zamieszkali w domach po wysiedlonych Niemcach. Dostali podobne gospodarstwa - od 8 do 10 hektarów. Kto nie wstąpił do kołchozu, zostawał kułakiem, bogatym chłopem, wrogiem klasowym. Nawet jeśli miał ziemi tyle co sąsiad.
- Mój ojciec i jego koledzy, w sumie 5-6 gospodarzy, do końca bronili się przed kołchozem - mówi Władysław Medwid. - Nie byli przeciwnikami władzy. Nie chcieli tylko oddawać swojej ziemi. Mieli przy tym szczęście, że w naszej wiosce prezesem spółdzielni został mądry człowiek, też z Kresów, który znał problem głodu. Był to Władysław Sawaryn. Dzięki niemu chłopi z Kopernik nie byli gnębieni.
Bastion chłopskiego oporu
Koperniki były jedną z bardziej zaangażowanych przeciw kolektywizacji wiosek w województwie. Jak pisze w wydanej w tym roku “Wielkiej Księdze Opozycji na Pograniczu" dr Zbigniew Bereszyński, w Kopernikach walka z opornymi kułakami zaczęła się już w 1950 roku. Przeciwników kolektywizacji wezwano na posterunek MO we wsi. Niejaki Bielecki, kierownik działu rolnego Komitetu Powiatowego PZPR, zagroził im, że będą wykończeni, jeśli nie przystąpią do spółdzielni.
W innych wioskach Bielecki straszył ludzi, że zostaną wywiezieni na białe niedźwiedzie (trafią na Syberię). W zwalczanie oporu zaangażowały się organy bezpieczeństwa. W1952 UB w Nysie zaczęło operacyjnie rozpracowywać Józefa Więcka z Kopernik oraz kilku innych mieszkańców wsi, podejrzanych uprawianie szeptanej propagandy przeciwko spółdzielni.
Czołową oponentką była Anna Bogacz z domu Oszytko. Przywódczyni kobiecego buntu przeciwko traktorom. Na zebraniu zwołanym w celu założenia spółdzielni publicznie zademonstrowała swój negatywny stosunek do kolektywizacji, mówiąc, co myśli o kołchozach, które widziała na Wschodzie. Funkcjonariusz UB napisał, że Bogacz w sposób perfidny i przemyślany agitowała kobiety, aby nie dopuścić do zorganizowania spółdzielni, gdyż jest to ociemnianie, ogłupianie i grabienie chłopów. Anna Bogacz miała tłumaczyć innym rolnikom, że spółdzielczość to jest pozbawianie prawa własności, że członkowie spółdzielni będą odczuwać nędzę i głód. “Z menażkami będą chodzić po zupę do kotłów". UB zwerbowało we wsi agenta, który donosił, że kiedy przewodniczący spółdzielni przyszedł do Anny Bogacz z wezwaniem do pracy, ona kazała mu się wynosić.
- Ciotka miała bardzo silny, niepokorny charakter - wspomina Janusz Oszytko, dziś pracownik opolskiego oddziału IPN. - Cała rodzina przyjechała w 1945 roku z Wiktorówki koło Brzeżan. Jej ojciec pracował długi czas w Ameryce. Na Wschodzie zostawił spory majątek. Anna była najmłodsza i ona odziedziczyła gospodarstwo. Może dlatego ziemia była dla niej tak ważna? Za opór przeciwko kolektywizacji trafiła na jakiś czas do więzienia. Przeciwnikiem komuny została do śmierci. Była ostrożna z tym, co do kogo mówi, ale przy zaufanych zawsze krytykowała ustrój.
- Dlaczego to kobiety blokowały traktory? - zastanawia się dr Zbigniew Bereszyński. - Może czuły się bardziej odpowiedzialne za dom i rodzinę. Może liczyły, że przez władzę zostaną łagodniej potraktowane, choć z tym już bywało różnie.
Aresztowań, zatrzymań, kar finansowych za bojkotowanie obowiązkowych dostaw były dziesiątki. Według ustaleń dr. Bereszyńskiego w powiecie głubczyckim szczególnym oporem wobec władzy odznaczały się wioski Klisino, Lisięcice i Dzierżkowice. W Przełęku koło Głuchołaz przywódczynią buntu przeciw kolektywizacji była Bronisława Szlagowa, góralka spod Nowego Targu. Na zebraniu wiejskim w sierpniu 1950 roku mieszkańcy wioski upozorowali pobicie i uprowadzenie przewodniczącego spółdzielni Sieniawskiego, który był uczestnikiem przedstawienia.
- To był mój wujek Jan Sieniawski - opowiada sołtys Przełęku Tadeusz Sieniawski, który w tych czasach miał kilka lat. - Nigdy nie należał do PZPR, ale lubił działać. On w czasie wojny był wywieziony na roboty do Austrii. Pracując tam na gospodarstwie, nauczył się obsługi i naprawy wszystkich urządzeń rolnych. Po wysiedlonych Niemcach zostały w Przełęku kombajny, ciągniki, snopowiązałki. Chłopi wybrali go na prezesa, bo się znał na maszynach. Ale już jego brat, a mój ojciec, choć miał prawie 8 hektarów pola, nigdy nie wstąpił do kołchozu. Jak to we wsi, jedni byli za, inni byli przeciw. A potem okazało się, że robotnikom w kołchozach, to się za bardzo nie chce pracować. 11956 roku, jak się zaczęły zmiany, rozwiązali kołchoz we wsi.
Krzysztof Strauchmann
NOWA TRYBUNA OPOLSKA