Kowboje z podopolskich wiosek

Krzysztof Ogiolda
Józef i Karolina Moczygemba z córką Joanną. Zdjęcie z ok. 1880 r. (fot. Wystawa “Śląscy Teksańczycy. Wczoraj i Dziś)
Józef i Karolina Moczygemba z córką Joanną. Zdjęcie z ok. 1880 r. (fot. Wystawa “Śląscy Teksańczycy. Wczoraj i Dziś) NTO
Wszystko zaczęło się w 1854 roku od Leopolda Moczygemby i pierwszej grupy śląskich emigrantów

Na samolot mówią furgocz, na sufit pokłod - choć urodzili się za oceanem, a ich przodkowie wyemigrowali 160 lat temu. Kiedy przyjeżdżają na kolorowy, zielony Śląsk, nie mogą się nadziwić, że ich przodkowie wyjechali stąd do suchego Teksasu.

- Jo jest Dorka. Jo się urodziyła w Teksasie. Moi ojcowie byli Aleksander Pollok i Anna Moczygemba. Łoni mieli siedym dzieci, a jo boła ta najmodszo - opowiada Dorothy Pawelek gwarą tak czystą, jakby mieszkała od małego w Błotnicy Strzeleckiej. A przecież jej przodkowie od siedmiu pokoleń są Teksańczykami. Ale i Ślązakami nie przestali być.

- Jak jo boła 23 lot staro, toch się wydała do Alojza Pawelka. My mieli jedna dziołcha. Sie nazywo Suzette. Jak żech boła 59 lat staro, to żech owdowiała i teroz miyszkom sama - ciągnie opowieść Dorothy. - Jak żech boła mało dziołszka w doma, to my ino rzondziyli po polsku. Ale to nie było za tyla do moi mamy. Łoni chcieli, co by jo się nauczyła pisać i czytać po polsku. A my mieli siostry felicjanki. Łone nos uczyły angielskiego. Ale jak ftoś chcioł się nauczyć pisać i czytać po polsku, łone nos uczyły przed szkołom, abo po szkole.

W roku 1989 jo pojechała piyrwszy roz do ty kochany Polski. Bardzo mi się tam podobało i teraz wiym, skond moi starziki prziśli. Od łojca strony z Grodziska, od mamy strony z Płużnicy. Teroz jak jada do Polski, to się czuja, iże jada do dom. Musicie wiedzieć, iże jest tako Dorka w Teksasie, co wom bardzo przaje (kocha was - przyp. red.).

Śląskich Teksańczyków jest dziś około 200 tysięcy. Starsi zachowali do dziś piękną gwarę. Sprzed Kulturkampfu, więc nie ma w niej germanizmów. Dlatego sufit nazywa się pokłod, a nie gipsdeka, a kiedy chcą na zakończenie wzmocnić wypowiedź, raczej powiedzą naprowda niż richtig.

Młodsi częściej jako pierwszym językiem posługują się angielskim, ale i oni rozumieją mowę przodków, a niektórzy nadal mówią. Mogłem się o tym przekonać parę lat temu, kiedy po wieczornej mszy w katedrze podszedłem do grupy z USA ubranej w jednakowe niebieskie koszulki. Tabliczkę z napisem "Panna Maria-Teksas" trzymała dziewczyna, na oko 18-19-letnia. Zagadałem gwarą. Odpowiedziała płynnie i po chwili "godka" poszła, jakby dziewczyna przyjechała do katedry nie zza oceanu, ale z którejś z podopolskich wiosek. - Powiydz jak cie zwiom? - spytałem na koniec rozmowy. - Pegy-Sue Moczygamba - odpowiedziała i tym razem akcent angielski wziął górę.

To pomieszanie amerykańskiego imienia z popularnym na Śląsku nazwiskiem ilustruje proces, który nasilił się w Teksasie jakieś 60-70 lat temu. Ślązaczki coraz częściej wychodziły za mąż za Amerykanów, Ślązacy żenili się nie tylko z Amerykankami, ale i z Meksykankami, których w Teksasie mieszka wiele. Gwara mieszała się coraz silniej z angielskim.

Pierwszą grupę Ślązaków z Teksasu przywiózł do starego kraju John Yanta w 1973 roku - pierwszy Ślązak w USA, który został biskupem. Ale prawdziwą modę na powroty do Polski i na szukanie rodzinnych korzeni wprowadził dopiero ks. Franciszek Kurzaj. Śląski synek ze Sławięcic po 10 latach kapłaństwa za aprobatą ks. abpa Alfonsa Nossola pojechał w 1986 roku duszpasterzować do Teksasu.

Księdzu Franciszkowi jedna z jego sędziwych parafianek, wywodząca się z Olesna, opowiadała, że jak była dzieckiem, natknęła się na podwórku na swego dziadka. Twardy mężczyzna, trochę podpity, płakał. Staroszku, ło co becycie? - zapytała. Dej mi pokój - odpowiedział. - Jo płaczam za Ślonskym. Zastanawiała się przez lata, jaki musi być ten Śląsk, że warto o niego płakać. Umarła i nigdy nie zobaczyła.

W ciągu ostatnich 20 lat wielu śląskich Teksańczyków z pomocą "ojca Franka" wypełniło testament przodków: "Jo niy umioł jechać na Ślonsk, do Polski, to aby ty jedź. Od tego czasu przywiózł do Gdańska, Krakowa, Warszawy, ale też do Płużnicy, Osieka, Grodziska, Świbia i wielu innych wiosek ponad tysiąc potomków emigrantów.

Na Śląsku nie tylko jedzą nudle (makaron) i kluski. Przede wszystkim szukają śladów po przodkach - w księgach parafialnych z XIX wieku albo czytając treść nagrobków na cmentarzach. Kiedy wchodzi się z taką grupą na cmentarz, słychać, jak jeden przez drugiego wykrzykują swoje odczytywane z grobów nazwiska. Brzmią swojsko: Hajduk, Gawlik, Pollok, Mróz, Kowalik, Adamiec, Sowa. Z pewnością nie wszyscy ci zmarli są ich krewnymi. Ale wszyscy są dla nich śladem przeszłości i dowodem, że ich korzenie są naprawdę tutaj. Więc pokazują sobie nawzajem znalezione mogiły i fotografują je - na pamiątkę.

Nadine Felux-Crane szukała korzeni w Płużnicy Wielkiej. To właśnie stamtąd w 1854 roku o. Leopold Moczygemba wyruszył z pierwszą grupą emigrantów do Teksasu i razem z nimi założył pierwszą osadę - Panna Maria. Ale na cmentarzu w Płużnicy nie znalazła swego nazwiska.

- Za to byłam naprawdę wzruszona - opowiada reporterowi nto - kiedy w sąsiadującym z Płużnicą Toszku udało się nam znaleźć mieszkanie rodziny Feluks - opowiada Nadine. - Starsza pani zaprosiła nas na chwilę do domu. Zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie, pomodliliśmy się razem po polsku i po angielsku. Na ścianie zobaczyłam obrazek, pamiątkę Pierwszej Komunii św. kogoś z domowników z napisem: Patrycja Feluks. Ucieszyłam się, bo przecież tak samo ma na imię moja mama. Każdy człowiek chce wiedzieć, kim jest - mówi. - Więc uznałam, że i ja muszę znaleźć swoje korzenie. Co zabiorę ze sobą ze Śląska do Teksasu? - zastanawia się przez chwilę. - Barwy odpustowej mszy św. na Górze św. Anny, brzmienie orkiestry, zieleń i czystość.

Wszystko zaczęło się w 1854 roku od Leopolda Moczygemby i pierwszej grupy śląskich emigrantów. Ojciec Moczygemba, franciszkanin, znalazł się w USA w 1852 roku, wysłany przez zakonnych przełożonych do pracy wśród niemieckich kolonistów z Westfalii. W 1853 roku zaczął wykup terenów pod planowaną kolonię Cracow, która ostatecznie nigdy nie powstała. Za jego namową emigrowało z ich rodzinnej Płużnicy Opolskiej czterech braci księdza oraz grupa 150 osób. Udali się na początku grudnia 1854 roku do Galveston w Zatoce Meksykańskiej, a stamtąd na zachód, do rzeki San Antonio. Niektórzy szli pieszo, inni jechali wynajętymi od Meksykanów drewnianymi wozami osłoniętymi dla ochrony przed deszczem skórami bydlęcymi.

Wyjeżdżali, żeby uniknąć służby w wojsku pruskim albo skuszeni dostępnością ziemi do uprawy. Decyzję o emigracji przyspieszała możliwość korzystania z gęstej na terenie ówczesnych Niemiec sieci połączeń kolejowych. W 1845 roku uruchomiono linię z Gliwic przez Kędzierzyn do Opola. Wkrótce można było dojechać pociągiem do Drezna i Berlina, a stąd do Bremy i Hamburga - portów, z których wiodła droga za ocean. Słowo Eisenbahn (kolej żelazna) weszło na stałe do języka. Tak bardzo, że wielu śląskich Teksańczyków dziś jeszcze, mówiąc o podróży koleją po Ameryce, używa raczej wyrażenia Eisenbahn, a nie angielskiego train.

W niemieckim porcie emigranci czekali od trzech do sześciu tygodni na bilet (kartę okrętową, czyli Schiffkartę). Kupowano ją za pieniądze po-chodzące ze sprzedanego na Śląsku gospodarstwa, zdarzało się, że fundował ją krewny, który wcześniej znalazł się za oceanem. Do 1870 podróżowano żaglowcem, od 1895 statkiem parowym. Każdy z podróżnych miał przydzielone miejsce do spania na twardej pryczy w niskich przestrzeniach międzypokładowych.

Tylko bogatszych było stać na to, by mieszkać w kajutach. Wyjeżdżali z Płużnicy Wielkiej, Rozmierzy, Spóroka, Kadłuba, Staniszcz Małych, Szymiszowa, Rozmierki, Grodziska, Kielczy, Izbicka, Suchej i Osieka. Poczynając od Panny Marii, promieniowali coraz dalej ku Banderze, San Antonio i Martinez. Z czasem tworzyli kolejne osady. Nazywali je swojsko: Częstochowa lub Kościuszko, czasem polszczyli nazwy amerykańskie. Tak Yorktown stał się swojskim Jordanem. Wielu opuszczało Teksas, by wyjechać na północ USA.

Początki były trudne. Rodzina emigrantów zaczynała zwykle od zbudowania prowizorycznej ziemianki, dopiero z czasem, budowała domy drewniane na wzór pamiętanych ze Śląska, kryjąc je strzechą z trawy skoszonej na stepie. W listach do domu chwalili się, że ziemia w Teksasie nadaje się pod uprawę ziemniaków, melonów, dyni, ogórków. Szybko nauczyli się uprawiać popularną w Teksasie kukurydzę, nazywając ją po swojemu turecką pszenicą.

Ale na akceptację pracowali długo. Śmiano się z nich, bo śląskie kobiety nosiły suknie o kilka cali powyżej kostek i ubierały czerwone pończochy. Jedno i drugie w Teksasie uchodziło za wyzywające. Wielu mężczyzn miało na nogach drewniane saboty, prawie wszyscy byli w płaskich czarnych kapeluszach, jakich nikt nie widywał dotąd w Teksasie.

Trudności życia dopełniała plaga owadów, jadowitych węży i choroby zakaźne, które już wędrówkę z Galveston naznaczyły wieloma grobami. Reszty dopełnił gorący klimat, upały, na które przybysze nie byli przygotowani. Trzeba było odpierać ataki migrantów z Irlandii i uciekać przed napadami Indian, zwłaszcza Apaczów, którzy budzili lęk swoją "dzikością". Rozczarowanie było potężne. Być może tylko autorytet księdza i habit oraz kompletny brak drzew na prerii ustrzegł ojca Moczygembę od linczu.

Pierwszą pasterkę o. Leopold odprawił pod miejscowym dębem. W 1856 roku stanął w Pannie Marii kościół. Obecna świątynia pochodzi z 1937 roku, a do jej powstania przyczynił się znacznie abp Gawlina, ówczesny opiekun duchowy polskich emigrantów. Tutaj spotkał się z potomkami emigrantów w 1987 roku Jan Paweł II. To tu mówił kazanie po śląsku abp Alfons Nossol. Jak sam wspomina, początek nie był łatwy. Gwarą łatwiej opowiedzieć wic, niż wygłosić kazanie.

- Ale jak ich posłuchałem, uświadomiłem sobie, że oni używają wielu gwarowych słów, które ja już zapomniałem, ale w domu były w użyciu. Zdecydowałem, że powiem kazanie tak, jakby je powiedziała moja mama - wspominał.

Po polsku modlą się tu także ci, którzy na co dzień mówią już raczej po angielsku. Kto się wybierze na wystawę, może posłuchać - pewnie nie bez wzruszenia - jak po 160 latach na obczyźnie brzmi w Pannie Marii polski różaniec albo pieśń: "Bądźże pozdrowiona Hostio Żywa".

Ale śląski Teksas nie jest skansenem. Fabian Wiatrek - przodkowie pochodzą z Boronowa - z dumą opowiada, że był żołnierzem w Wietnamie, a potem, pracując 24 lata "przy oleju", czyli wydobyciu ropy naftowej, objechał całą Amerykę i kawał Australii. Jako emeryt wrócił na farmę, gdzie hoduje bydło i indyki. Nauczył się biegle angielskiego i hiszpańskiego, ale z braćmi nadal mówi po polsku, czyli gwarą śląską.
Była bieda, jest bogactwo

O dawnym niedostatku nie ma dziś w śląskim środowisku mowy.

- Ale od pięciu lat za kościołem w Pannie Marii jest wieża wiertnicza - opowiada ks. Kurzaj. - Ropa naftowa była na terenach zasiedlonych przez Ślązaków zawsze, ale nie było technologii, by ją wydobyć. Przełomem stało się zastosowanie fracking technology (szczelinowania hydraulicznego - przyp. red.) używanego też przy eksploatacji gazu łupkowego. Metoda jest kontrowersyjna, bo niszczy środowisko naturalne. Ale na pewno przynosi pieniądze.

Więc w Pannie Marii wieża wiertnicza i pompa, co tłoczy ropę, stoją teraz prawie na każdym podwórku. W Pannie Marii, Runge i Cotula mieszka kilku, a może kilkunastu milionerów. Wielu naszych zwyczajnie wariuje na tym tle. - W niejednej rodzinie więzy utrzymywane od 150 lat teraz pękają, szczególnie w rodzinach wielodzietnych. Pół biedy, jak babcia przepisała ziemię po kawałku wszystkim, bo ropa jest praktycznie wszędzie. Gorzej, gdy wybrała tylko najstarszego z rodzeństwa. Wtedy kłótnie i konflikty gotowe.

Rozterki mają i ci, którzy od pokoleń byli farmerami. Pracująca na tysiącu hektarach rodzina Janysek nadal uprawia zboże. Ale na ich polach też jest ropa. Więc muszą rozstrzygnąć, czy pozwolić tam wjechać wielkim maszynom, być może niszcząc przy tym środowisko, czy gospodarować tak, jak im kazali ojciec i starzyk. Na Śląsku.

KRZYSZTOF OGIOLDA, Nowa Trybuna Opolska

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia